05_Napij sie z diablem - [Digital Edition Bodzio1488] Higgins Jack.pdf

(893 KB) Pobierz
JACK HIGGINS
Napij się z diabłem BELFAST
1
Kiedy skręcał za róg w zacinającym od Belfast Lough deszczu, z
pogrążonego w mroku miasta dobiegł grzechot broni ręcznej, a po chwili
głuchy odgłos eksplozji. On jednak bez wahania ruszył przez plac; drobny
mężczyzna mający niewiele ponad sto sześćdziesiąt pięć centymetrów
wzrostu, ubrany w dżinsy, dwurzędową kurtkę i czapkę z daszkiem. Na
ramieniu dźwigał brezentową torbę żeglarską.
Na szyldzie widniał wprawdzie dumny napis „Hotel Albert", lecz tak
naprawdę była to zwykła noclegownia, z jakich korzystają marynarze. Ot,
trzy połączone ze sobą wiktoriańskie budynki z tarasami. Frontowe drzwi
stały otworem. Wyjrzał z nich niski łysiejący mężczyzna z gazetą w ręku.
Z oddali dobiegł huk kolejnej eksplozji.
― Jezu! ― stwierdził. ― Dzisiejszej nocy chłopaki są wyjątkowo
aktywni.
Niski przybysz zatrzymał się u dołu schodków prowadzących do noclegowni.
― Dzwoniłem wcześniej w sprawie pokoju. Nazywam się Keogh ―
powiedział.
Jego
nienaganna
angielszczyzna
była
zabarwiona
leciutkim
charakterystycznym akcentem belfastskim.
― A, tak... pan Keogh. Prosto ze statku, prawda?
― Coś w tym rodzaju.
― Cóż, niech pan schroni się pod dach, a ja wszystko przygotuję.
W tej samej chwili zza rogu wyłoniły się dwa land rovery ze spuszczonymi
dachami. W każdym za kierowcą przycupnęło po trzech spadochroniarzy,
twardych, młodych ludzi w czerwonych beretach i kamizelkach
kuloodpornych. Wszyscy uzbrojeni byli w pistolety maszynowe. Samochody
przemknęły obok noclegowni, po czym natychmiast zniknęły w deszczu i
mroku po drugiej stronie placu.
― Jezu! ― powtórzył stary człowiek i wszedł do środka.
Keogh ruszył za nim.
*
Hotelik był bardziej niż skromny. W kwadratowym holu stała lada
recepcyjna, a na piętro wiodły wąskie schody. Biała niegdyś farba na suficie
zżółkła przez lata, tapety na ścianach pomarszczyły się, a gdzieniegdzie
widniały na nich plamy wilgoci.
Właściciel hoteliku pchnął w przez ladę w stronę Keogha księgę
meldunkową.
― Takie są przepisy RUC *. Adres domowy, następny port, do którego się
pan udaje... wszystko.
― Jak dla mnie, wystarczy.
Keogh szybko wypełnił stosowne rubryki i oddał księgę recepcjoniście. ―
Martin Keogh, Wapping w Londynie ― przeczytał starzec. ― Od lat już nie
byłem w Londynie.
― Piękne miasto ― stwierdził Keogh, wyciągnął paczkę papierosów i zapalił
jednego.
Stary człowiek zdjął z tablicy klucz do pokoju.
― Przynajmniej nie widać tam włóczących się po ulicach, uzbrojonych po
zęby skoczków. Przemierzać w taki deszcz odkrytymi samochodami ulice
miasta... to jakieś szaleństwo! Jaki w tym cel? To samobójstwo, jakby mnie
ktoś pytał.
― Wcale nie ― odrzekł Keogh. ― To stara sztuczka skoczków, której
nauczyli się przed laty w Adenie. Wtedy chodzili parami, żeby się nawzajem
pilnować, ale nie mieli takiej broni, by mogli natychmiast odpowiedzieć na
atak.
― A skąd pan o tym wie? Keogh wzruszył ramionami.
― To powszechnie znana rzecz, ojczulku. Mogę prosić o klucz?
Wtedy właśnie stary człowiek spostrzegł, że oczy przybysza nie mają żadnej
konkretnej barwy, ale są to najzimniejsze oczy, jakie widział. Z jakiegoś
powodu recepcjonistę ogarnął strach. Ale w tej samej chwili Keogh się
uśmiechnął i teraz wyglądał zupełnie inaczej. Sięgnął przez kontuar po klucz.
― Ktoś mi mówił, że w pobliżu znajduje się całkiem przyzwoita knajpka.
„The Regent"?
― Zgadza się. Przetnie pan placyk i dojdzie do Lurgen Street. To obok
starych doków.
― Trafię ― odparł Keogh, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów.
Bez trudu znalazł pokój, otworzył go i przekroczył próg. Zamek w drzwiach
najwyraźniej wielokrotnie wyłamywano, pokoik był maleńki i śmierdziało w
nim wilgocią. Znajdowało się tam pojedyncze łóżko, na ścianie wisiała
szafka, a pod nią stało krzesło. W rogu stała miska do mycia. Toalety nie
było. Nie było nawet telefonu. Ale przy odrobinie szczęścia miał w tym
hotelu spędzić tylko jedną noc.
Rzucił na posłanie brezentową torbę i rozsunął zamek błyskawiczny. W
środku znajdowała się saszetka z przyborami toaletowymi, koszule na
zmianę, kilka książek. Wyciągnął wszystkie przedmioty, podważył grube
tekturowe dno i wydobył na światło dzienne pistolet marki Walther PPK,
kilka zapasowych magazynków oraz nowy, niewielki tłumik Carswell.
Sprawdził broń, zważył ją w dłoni, nakręcił na lufę tłumik i wsunął pistolet z
tyłu na biodro, za pasek od dżinsów.
― „The Regent", synu ― mruknął i pogwizdując pod nosem jakąś smętną
melodię, opuścił pokój.
*
Obok lady recepcyjnej stała budka telefoniczna ze staroświeckim
automatem. Keogh skinął głową staremu człowiekowi, wszedł do budki i
dokładnie zamknął za sobą drzwi. Wygrzebał z kieszeni kilka
jednofuntowych monet i wykręcił numer.
*
Jack Barry był wysokim mężczyzną o ujmującej powierzchowności, a
okulary w rogowej oprawce nadawały mu wygląd mola książkowego.
Przypominał też trochę dyrektora szkoły, którym zresztą kiedyś był. Ale już
nie teraz; teraz pełnił funkcję szefa sztabu Tymczasowej IRA. Gdy odezwał
się spoczywający pod jego ręką przenośny telefon, siedział właśnie przed
kominkiem w swym mieszkaniu w Dublinie i czytał gazetę.
Sięgnął po słuchawkę i w tej samej chwili usłyszał wołanie swojej żony,
Jean:
― Tylko długo nie rozmawiaj! Kolacja już prawie gotowa.
― Tu Barry ― powiedział do telefonu.
― To ja ― odezwał się po drugiej stronie po irlandzku Keogh. ―
Zatrzymałem się w hotelu „Albert" jako Martin Keogh. Teraz kolej na
spotkanie z dziewczyną.
― To trudne?
― Nie. Wszystko już zorganizowałem. Zaufaj mi. Idę właśnie do tej knajpy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin