Fay Weldon
Mężczyźni
Przełożyła Grażyna Jagielska
Tytuł oryginalny: Hearts and Lives of Men
Rok pierwszego wydania: 1987
Rok pierwszego wydania polskiego: 1996
Błyskotliwy handlarz dzieł sztuki, Clifford Wexford, pracuje dla jednej z największych londyńskich galerii. Gdy poznaje córkę ekscentrycznego malarza rodzi się miedzy nimi płomienne uczucie. zakochani pobierają się, a wkrótce na świat przychodzi dziecko. Rodzinne szczęście nie trwa jednak długo. W sielskie życie Wexfordów wkracza była kochanka Clifforda, by rozpocząć walkę o jego utracone względy.
Drogi Czytelniku, opowiem ci historię Clifforda, Helen i małej Nell. Helen i Clifford chcieli dać Nell wszystko, chcieli tego tak bardzo, że ich córka o mały włos nie wylądowała z niczym. Cudem uszła z życiem. To zupełnie naturalne, że chcąc dużo dla siebie, chcemy jeszcze więcej dla naszych dzieci. Niestety, nie zawsze udaje się pogodzić jedno z drugim.
Miłość od pierwszego wejrzenia - stara historia! Helen i Clifford spojrzeli na siebie podczas przyjęcia - a było to w odległych latach sześćdziesiątych - cos zadrżało w powietrzu i poczęła się Nell, na dobre czy na złe. Duch stworzył ciało, ciało z ich ciała, miłość z ich miłości, właściwie na dobre, choć nie była to zasługa ani Clifforda, ani Helen. No i wygadałam się!
Wiecie już, że ta opowieść dobrze się kończy. Czemu nie? Jest przecież Boże Narodzenie.
W odległych latach sześćdziesiątych! Cóż to były za czasy! Wszyscy pragnęli wszystkiego, uważali, że mogą to zdobyć, a co więcej, że im się to należy. Małżeństwo bez zobowiązań. Seks bez dzieci. Rewolucja bez biedy. Kariery bez egoizmu. Dzieła sztuki bez męki tworzenia. Wiedza bez uczenia się. Jednym słowem - pyszny obiad bez zmywania naczyń.
Wspaniałe to były czasy! W eterze rozbrzmiewali Beatlesi, spoglądałaś w dół i okazywało się, że zamiast brązowej papierowej torby trzymasz w ręku kwiecistą reklamówkę, a zamiast czarnych półbutów, w których człapałaś od lat, masz na nogach różowe pantofelki. Dziewczyna brała rano pigułkę, żeby być przygotowaną na każdą erotyczną ewentualność, jaką podsunie dzień, nastolatek zapalał papierosa nie myśląc o raku płuc i brał dziewczynę do łóżka nie bojąc się najgorszego. Boeufen daube pływał w śmietanie, nikt nie słyszał o niskokalorycznej, niskoproteinowej diecie i nikomu się nawet nie śniło, by pokazywać głodujące dzieci w telewizji. Mnóstwo przyjemności i żadnych niemiłych konsekwencji.
Te lata, kiedy świat zapomniał o powadze, były zabawne dla Clifforda i Helen i o wiele mniej zabawne dla małej Nell. Aniołowie powagi i rozwagi powinni strzec kołyski noworodka, zwłaszcza gdy ten noworodek, zamiast w praktyczną białą poczciwą bawełnę, spowity jest w jaskrawy, psychodeliczny jedwab. Obawiam się jednak, że tacy aniołowie nie byli wtedy osiągalni - znajdowali się w innych rejonach świata: tkwili w pełnym zgrozy osłupieniu nad Wietnamem, Biafrą albo Wzgórzami Golan - nawet gdyby Clifford i Helen nie zapomnieli wysłać zaproszeń.
Ludzie tacy jak Clifford i Helen kochają się i sieją zło w każdej dekadzie, w każdym stuleciu, w każdym zakątku świata, a dzieci kochanków równie dobrze mogą być sierotami.
Lata sześćdziesiąte! Nell urodziła się w pierwszej połowie szóstego dziesięciolecia dwudziestego wieku. Na przyjęciu u Leonarda, gdzie Clifford po raz pierwszy zobaczył Helen i gdzie poczęła się Nell, podawano kawior i wędzonego łososia.
Leonardo jest firmą pokrewną Sotheby's i Christie's, kupuje i sprzedaje dzieła sztuki, wie, co jest co, a kiedy chodzi o Rembrandta albo Petera Blake'a, wie to bardzo dobrze. Potrafi odróżnić krzesło zrobione przez Chippendale'a od krzesła, które zrobił florencki rzemieślnik podszywający się pod Chippendale'a. W przeciwieństwie do Sotheby's i Christie's Leonardo ma własne sale wystawowe, gdzie - częściowo dla zysku i przyjemności, częściowo dla dobra ogółu - organizuje imprezy artystyczne. Otrzymał nawet na ten cel, via Rada Kultury, lwią część subsydiów na propagowanie sztuki (niektórzy mówią, że za dużo, inni, że za mało, ale tak to już jest). Jeżeli znasz trochę Londyn, Czytelniku, znasz z całą pewnością Leonarda, tę miniaturkę Pałacu Buckingham, na rogu Grosvenor Square i Elliton Place. Dziś ma filie we wszystkich znaczących miastach świata; w latach sześćdziesiątych londyński Leonardo stal dumny, ważny i samotny, a przyjęcie, o którym mowa, otwierało jego pierwszą wielką imprezę - wystawę prac Hieronima Boscha. Ściągnięcie dzieł mistrza z muzeów i domów prywatnych kosztowało przerażającą sumę pieniędzy i sir Larry Patt, którego młodym genialnym asystentem był Clifford Wexford, niepokoił się o powodzenie przedsięwzięcia.
Zupełnie niepotrzebnie. Były przecież lata sześćdziesiąte. Wszystko co nowe znajdowało poklask.
Podawano szampana, panie miały ulizane fryzury (choć parę koków nadal trącało żyrandole) i zadziwiająco krótkie spódniczki. Awangardowi panowie paradowali w bardzo finezyjnych koszulach i długich włosach. Na ścianach wiły się umęczone postaci z artystycznych wizji: w piekle czy w akcie kopulacji, jeden diabeł. Poniżej kłębili się wielcy, sławni i utalentowani, dziennikarze z kolumn towarzyskich robili notatki. Kultura-śmura! To było wspaniałe przyjęcie, zapewniam was. Podatnicy płacili i nikt nie kwestionował rachunku. Byłam tam z pierwszym mężem.
Clifford miał trzydzieści pięć lat, kiedy poznał Helen. Należał już do grona wielkich i sławnych, nie mówiąc o utalentowanych, pięknych i wartych grzechu. Właśnie doszedł do wniosku, że powinien zmienić stan cywilny. Szukał żony. To znaczy, czuł, że znalazł się na tym etapie kariery, kiedy należy wydawać przyjęcia i imponować wpływowym osobnikom. Do tego człowiekowi potrzebna żona. Kamerdyner jest może i szykowny, ale żona gwarantuje solidność firmy. Tak, potrzebował żony. Uważał, że Angie, dziedziczka południowoafrykańskiej fortuny, jest niezłą kandydatką. W nieco chaotyczny sposób ubiegał się nawet o biedaczkę. Przyszedł na przyjęcie - tak naprawdę swoje własne - z Angie u boku, a wyszedł z Helen. Bardzo nieładnie!
Helen miała dwadzieścia dwa lata, kiedy poznała Clifforda. Nawet teraz, jako kobieta blisko pięćdziesięcioletnia, jest wystarczająco piękna, by wprowadzić zamęt w serce i życie mężczyzny. (Choć mam nadzieję, że docenia korzyści, jakie płyną z faktu nieczynienia tego.) Ale wtedy! Powinniście widzieć ją wtedy.
- Kto to jest? - spytał Clifford Angie, patrząc na Helen ponad tłumem gości.
Biedna Angie!
Helen daleko było do idealnej piękności lat sześćdziesiątych. Nie miała okrągłej lalkowatej twarzyczki i płonących dzikich oczu Carmen, ale i tak była pierwszorzędną babeczką ze strzechą brązowych kręconych włosów, jej zdaniem myszowatych. Uważała je za przekleństwo swojego życia i przez wiele lat farbowała, rozjaśniała, słowem maltretowała na wszelkie sposoby, dopóki na rynku nie pojawiła się henna i nie rozwiązała jej problemów. Oczy miała jasne i inteligentne. Wyglądała na dziewczynę delikatną, wrażliwą, prowokującą i niedotykalską, wszystko naraz. Była osobą niezależną, nie próbowała zadowalać innych ani na jotę bardziej niż Clifford, po prostu zadowalała, jakby mimochodem, samym swoim istnieniem. Tak już wyposażyła ją natura. Nigdy nie krzyczała na służbę i nie wyżywała się na fryzjerkach - choć w czasach, o których mowa, rzadko miała po temu okazję. Była biedna jak mysz kościelna.
- To? - zapytała Angie. - Nikt w szczególności, zdaje się. Zresztą kimkolwiek jest, ubiera się fatalnie.
Helen miała na sobie bardzo cieniutką, bardzo prostą, bardzo spraną bawełnianą sukienkę w kolorze rozmytego różu, o płynnym miękkim kroju, który wszedł w modę pięć lat później. Jej piersi pod miękkim materiałem wydawały się nagie, małe i bezbronne. Była drobna, giętka i smukła.
Co się tyczy Angie - milionerki! - jej sztywna suknia ze złotej lamy miała na plecach kokardę z czerwonej satyny, a absurdalnie niska talia podkreślała brak biustu. Angie wyglądała jak gwiazdkowy prezent atrapa pod sklepową choinką. Trzy kolejne krawcowe oblały suknię łzami i wszystkie trzy straciły pracę, co nie zmieniało faktu, że suknia była katastrofalną pomyłką.
Biedna Angie! Angie kochała Clifforda. Jej ojciec posiadał sześć kopalń złota, uważała więc, że Clifford powinien odwzajemnić jej miłość. Ale co właściwie mogła mu zaofiarować poza błyskotliwym umysłem, pięcioma milionami dolarów i swoją trzydziestodwuletnią, ciągle niezamężną osobą? Miała drobne suche ciało, matową cerę (ładna cera potrafi dodać uroku najmniej atrakcyjnej dziewczynie, ale Angie brakowało wewnętrznego światła, niestety) i ojca, który dał jej wszystko, czego pragnęła, z wyjątkiem miłości. Była zachłanna, nietaktowna i drażliwa i wiedziała, że taka jest, choć nic na to nie mogła poradzić. Clifford ze swej strony zdawał sobie sprawę - jak wielu mężczyzn przed nim - że ożenek z Angie byłby posunięciem praktycznym, a Clifford był człowiekiem praktycznym. Ale jakoś nie chciało mu się żenić z Angie, zupełnie jak jego poprzednikom. Tych nielicznych, którzy się oświadczyli - jako że każda bogata młoda kobieta znajdzie swojego amatora - Angie odtrąciła z pogardą. „Ktoś, kto może mnie kochać, nie jest wart mojej miłości”, wykalkulowała sobie jej podświadomość. Angie zafundowała sobie, jak widzicie, niezły pasztet emocjonalny. Teraz pragnęła Clifforda, i im bardziej on nie chciał jej, tym bardziej ona chciała jego.
- Angie - powiedział Clifford - muszę wiedzieć dokładnie, kim ona jest.
I dacie wiarę, że Angie naprawdę poszła sprawdzić?! Powinna spoliczkować Clifforda, ale wtedy ta historia w ogóle by się nie wydarzyła. Fakt, że Angie puściła Cliffordowi płazem jego zachowanie, był małym żołędziem, z którego wyrósł wielki dąb późniejszych zdarzeń. Ale przecież świat pełen jest takich „gdyby tylko”, prawda?
Może powinnam opisać wam Clifforda. Nadal kręci się po londyńskiej scenie, a jego zdjęcie pojawia się od czasu do czasu w „Art World” i „Connoisseur”, choć nie tak często jak niegdyś, jako że dramaty i skandale blakną z czasem. Ale zdjęcie nadal przyciąga wzrok, a to, co Clifford ma do powiedzenia o sztuce konceptualnej i postrealistycznej, pozostaje interesujące, choć już nie wywrotowe. Jest wysokim masywnym mężczyzną o szerokim nosie, mocno zarysowanej szczęce, szerokiej twarzy i uśmiechu (pytanie, czy śmieje się do ciebie czy z ciebie?), który rozjaśnia oczy równie niebieskie jak oczy Harolda Wilsona (a ten ma oczy bardzo, bardzo niebieskie, wiem, bo w nie patrzyłam). Ma szerokie ramiona i wąskie biodra, a gęste proste włosy tak jasne, że niemal białe. Choć dobiega już sześćdziesiątki, zachował bujną czuprynę. Jego wrogowie (tych mu nie brak) twierdzą, że trzyma na strychu swojego sobowtóra, który z każdym dniem robi się bardziej łysy i tłusty. Clifford zawsze był energiczny, wesoły, dowcipny, uroczy... i taki pozostał. Nic dziwnego, że Angie chciała wydać się za Clifforda. Kto by nie chciał?
Karierę Clifforda Wexforda można porównać nie tyle do rozpędzonego meteorytu - meteoryty, zdaje się, spadają, a nie wznoszą się? - co do pocisku Polaris wystrzelonego z dna morza. Choć może powinnam wyrazić to inaczej - Clifford Wexford krążył wokół swego szefa, sir Larry'ego Patta, jak pszczoła zdecydowana dobrać się do miodu. Wystawa Boscha była duchowym dzieckiem Clifforda. Jeżeli okaże się sukcesem, Clifford zbierze pochwały, jeżeli zrobi klapę, odpowiedzialność spadnie na Leonarda i sir Larry'ego Patta, oni też dostaną po kieszeni Tak właśnie działał Clifford, wtedy i teraz. Znał, w przeciwieństwie do ludzi z pokolenia sir Larry'ego, siłę public relations, wiedział, że odpowiednia oprawa i gwar wokół dzieła sztuki znaczą tyle samo, jeśli nie więcej, co jego rzeczywista wartość, że trzeba wydać pieniądze, żeby je zarobić, że obiektywna wartość obrazu nie ma znaczenia. Jeżeli nikt nie wie, że jest dobry, może równie dobrze być zły. Clifford przepchnął Leonarda z pierwszej połowy dwudziestego wieku w drugą i zrobił to brutalnie. Był kluczem do sukcesu Leonarda przez następne dwadzieścia pięć lat. Sir Larry zrozumiał to na otwarciu wystawy Boscha, choć nie przypadło mu to do gustu.
Angie przebiła się z powrotem do Clifforda przez połyskliwy rozbrzęczany tłum, który spijał darmowy koktajl (łycha cukru, sok pomarańczowy, szampan, brandy) pod umęczonymi postaciami Boscha, i powiedziała:
- Ma na imię Helen. Córka jakiegoś ramiarza.
Angie miała nadzieję, że to załatwi sprawę. Ramiarze byli zapewne czymś w rodzaju ciurów świata sztuki, kompletnym zerem. Angie zakładała, że kiedy przyjdzie co do czego, znaczy się - do ożenku, Clifford weźmie pod uwagę nie tyle urodę kandydatki, ile jej pochodzenie i majątek. I tu się pomyliła. Clifford, jak wszyscy ludzie, szukał prawdziwej miłości. Szczerze mówiąc, usilnie próbował pokochać Angie, ale nie robił żadnych postępów. Nie bawiła go ani jej afektacja, ani snobizm. Doszedł do wniosku, że bycie jej mężem może okazać się pod wieloma względami nie do zniesienia. Angie będzie wrzeszczała na służbę i zachowywała się dziecinnie złośliwie wobec kobiet, które on zechce wielbić, będzie robiła potworne sceny o to, tamto czy siamto.
- Przez Jakiegoś ramiarza” - powiedział Clifford - rozumiesz zapewne Johna Lally'ego? Facet jest geniuszem. Zatrudniłem go do zaaranżowania tej wystawy.
I biedna Angie zrozumiała, że po raz kolejny wykazała się ignorancją, chlapnęła głupstwo. Ramiarzy należało podziwiać i szanować. Część kłopotów Angie w obcowaniu z Cliffordem brała się stąd, że był zmienny - przynajmniej w jej pojęciu - w swoich upodobaniach. Sukces, który ona przypisywała jedynie bogatym i/lub pięknym, i/lub sławnym, Clifford przypisywał różnym dziwnym osobnikom: biednym, nie znanym nikomu poetom, starym pisarzom z bokobrodami i rozlatanymi dłońmi, malarkom w obrzydliwych fartuchach - ludziom, których Angie nigdy w życiu nie zaprosiłaby na niedzielny obiad.
- Co jest takiego wyjątkowego w ramiarzach? - zapytała.
- Docenią ich potomni - powiedział po prostu. Skąd mógł to wiedzieć? Ale najwyraźniej wiedział.
Jeżeli Angie chciała zadowolić Clifforda, musiała najpierw myśleć, dopiero potem mówić. Miała w sobie spontaniczność martwej kaczki i wiedziała o tym, a jednak pragnęła Clifforda: na śniadanie, lunch, podwieczorek i kolację. To właśnie jest miłość! Biedna Angie! Nie była miła, ale możemy jej współczuć. Możemy współczuć każdej kobiecie zakochanej w mężczyźnie, który jej nie kocha, ale zastanawia się, czy jej nie poślubić, nie spieszy się z podjęciem decyzji, za to poddaje kandydatkę coraz to nowym niemiłym próbom.
- Proszę, proszę - powiedział Clifford. - Córka Johna Lally'ego!
Po czym ku oburzeniu i zaskoczeniu Angie po prostu zostawił ją i podszedł do Helen.
John Lally nie wiedział, co się święci, i tym lepiej dla niego. Tkwił w barze z oszalałym wzrokiem i rozwianym włosem, z grymasem gniewu i buntu wykrzywiającym usta, posępny i przeznaczony do celów wyższych. Istotnie w ciągu następnych dwudziestu lat stał się czołowym malarzem angielskim, choć na przyjęciu u Leonarda nikt (z wyjątkiem Clifforda) o tym nie wiedział. Ja miałam przeczucie. Posiadam mały rysunek pędzla Lally'ego, przedstawiający sowę zjadającą jeża. Kupiłam go za dziesięć szylingów - straszne pieniądze. Teraz wart jest tysiąc funtów i jego cena rośnie.
Helen podniosła wzrok na Clifforda i zobaczyła, że na nią patrzy. Barwa jego oczu zdawała się pogłębiać, ilekroć był ożywiony, a bywał ożywiony robiąc wspaniały interes - kupując coś dla Leonarda, powiedzmy maskę Tutenchamona albo zaginiony Marmur Elgina. Teraz były naprawdę niebieskie.
Jakie on ma niebieskie oczy! - pomyślała Helen. - Zupełnie jak namalowane. A potem w ogóle przestała myśleć. Była przestraszona. Stała bezbronna (albo tylko na taką wyglądała) i samotna pośród trajkoczących eleganckich ludzi, na ogół dużo od niej starszych, którzy świetnie wiedzieli, co należy myśleć, czuć i czynić. Spojrzała w te niebieskie, bardzo niebieskie oczy, ujrzała swoją przyszłość i dreszcz przeleciał jej po plecach.
A może ujrzała przyszłość Nell. Miłość od pierwszego wejrzenia jest dość powszechnym zjawiskiem. Zdarza się, i to między ludźmi zupełnie do siebie niepodobnymi. Moim zdaniem Clifford i Helen wcale nie odgrywali pierwszoplanowych ról w dramacie Nell, grali ogony, choć wydawało im się, że jest inaczej. I jak już mówiłam, wierzę, że Nell narodziła się w momencie, gdy Helen i Clifford stali i patrzyli sobie w oczy, Helen przestraszona, Clifford zdeterminowany, i oboje znali swoje przeznaczenie. Którym było kochać się i nienawidzić do końca życia. Późniejsze zjednoczenie ciał, choćby nie wiadomo jak emocjonujące, było na swój sposób niematerialne. Nell zaistniała dzięki miłości, ale zamiana bezcielesnego w cielesne musi dokonać się poprzez ciemny, mglisty akt, który nazywamy seksem. Helen i Clifford nie zdawali sobie sprawy z zaistniałego cudu. Patrząc sobie w oczy wiedzieli tylko, że im prędzej znajdą się w łóżku i w swoich ramionach, tym lepiej. Szczęściarze! Ale życie nie jest aż tak proste, nawet dla Clifforda, który nie dość, że dokładnie wie, czego chce, to zazwyczaj to dostaje. Tym razem jednak musiał złożyć haracz konwenansom i przyzwoitości.
- Podobno jesteś córką Johna Lally'ego - powiedział. - Wiesz, kim ja jestem?
- Nie - odparła.
Drogi Czytelniku, skłamała. Oczywiście, że wiedziała, kim on jest. Wystarczająco często widywała w prasie zdjęcie Clifforda Wexforda. Oglądała go w telewizji - nadzieję brytyjskiego świata Sztuki w opinii jednych, żałosny symptom jego upadku według drugich. Co więcej, wyrosła przy akompaniamencie pomstowań ojca na Clifforda Wexforda rozbrzmiewających od strychu po piwnice. Wexford był pracodawcą i mentorem malarza. (Niektórzy twierdzą, że nienawiść Johna Lally'ego do Clifforda Wexforda graniczy z paranoją, inni mówią: nie, jego uczucia, zważywszy na okoliczności, są całkowicie uzasadnione.) Helen powiedziała „nie”, ponieważ zirytowało ją zarozumialstwo Clifforda, choć jego wygląd wprawił ją w trans. Powiedziała „nie”, ponieważ, drogi Czytelniku, obawiam się, kłamała, ilekroć kłamstwo mogło jej przynieść korzyść. Powiedziała „nie”, ponieważ przestała się bać i chciała wzniecić między nimi iskrę emocji -jego irytację, swoje zniecierpliwienie - i dlatego że zainteresowanie Clifforda wprawiło ją w uniesienie, a euforia sprawia, że człowiek mówi byle co. Jedno wiem na pewno, nie kierowała się poczuciem lojalności wobec ojca.
- Powiem ci to przy kolacji - oznajmił Clifford.
Helen wywarła na nim takie wrażenie, że naprawdę to zrobił, zaprosił ją na kolację, choć był umówiony w „Savoyu” z sir Larrym Pattern i jego żoną Roweną oraz innymi ważnymi, wpływowymi gośćmi.
- Przy kolacji?! - zawołała, wyraźnie zaskoczona.
- Chyba że zrezygnujemy z jedzenia - powiedział Clifford i uśmiechnął się tak znacząco, że aluzja była zupełnie przejrzysta.
- Z przyjemnością zjem kolację - odparła Helen udając, że nie rozumie. - Powiem tylko mamie.
- Dziecko! - skarcił ją Clifford.
- Nigdy nie denerwuję matki, jeżeli mogę tego uniknąć - powiedziała Helen. - I bez tego ma dość denerwujące życie.
Tak oto Helen, sama niewinność - no cóż, prawie sama niewinność - podeszła do swojej matki Evelyn i zwróciła się do niej imieniem, jakie nadano pani Lally'owej na chrzcie świętym. Lally'owie byli nowoczesną rodziną, należeli do bohemy artystycznej.
- Evelyn - powiedziała. - Zgadnij, co mi się przydarzyło?! Clifford Wexford zaprosił mnie na kolację.
- Nie idź! - zawołała przerażona Evelyn. - Proszę cię, nie idź! Co będzie, jak ojciec się dowie?!
- Wymyślisz jakieś kłamstwo! - stwierdziła Helen.
W domu Lally'ego, Applecore Cottage w Gloucestershire, kłamano i to kłamano często. Nie było innego wyjścia. John Lally tracił panowanie nad sobą z byle powodu, a tych powodów pojawiało się coraz więcej. Jego żona i córka próbowały zapewnić mu spokój i szczęście, choćby kosztem przeinaczenia obrazu świata i zachodzących w nim zjawisk. Innymi słowy, kłamały.
Evelyn zamrugała, co robiła często, jakby rzeczywistość przerastała jej zdolność pojmowania. Była przystojną kobietą - jak inaczej mogłaby być matką Helen? - ale lata spędzone z Johnem Lallym zmęczyły ją i w pewien sposób ogłupiły. Teraz zamrugała, ponieważ Clifford Wexford nie był człowiekiem, którego pragnęłaby widzieć u boku swojej młodej córki, a poza tym wiedziała, że Clifforda oczekiwano na kolacji w „Savoyu”, skąd więc pomysł randki z Helen? Niepokoiła się również kolacją w „Savoyu”. John Lally trzykrotnie odrzucił zaproszenie i czekał na czwarte, żeby wyrazić zgodę, co pozostawiło jego żonie niewiele czasu na uszycie nowej sukni. W rezultacie wystąpiła w niebieskiej bawełnianej, którą wkładała na specjalne okazje od dwunastu lat, i musiała zadowolić się tym, że wygląda schludnie, lecz z całą pewnością nie szykownie. A tak pragnęła choć raz w życiu wyglądać szykownie.
Helen od najwcześniejszych lat uznawała mrugnięcie matki za zgodę. W rzeczywistości nie oznaczało ono zupełnie nic. Było co najwyżej błaganiem o pomoc, jak próba samobójcza. Evelyn błagała w ten sposób, by uwolnić ją od konieczności podjęcia decyzji, która sprowadzi na nią mężowski gniew.
- Clifford poszedł po mój płaszcz - powiedziała Helen.
- Muszę iść.
- Clifford Wexford - powtórzyła Evelyn słabym głosem - poszedł po twój płaszcz...
Faktycznie to zrobił. Helen ruszyła za nim, pozostawiając matkę na pastwę losu.
Angie nosiła białe norki (cóż by innego?), które Clifford podziwiał uprzejmie tego wieczora i które teraz wisiały tuż obok brązowego prochowca Helen. Clifford podszedł do wieszaków i wyciągnął go za kołnierz.
- To twoje - powiedział do Helen.
- Skąd wiesz?
- Ponieważ jesteś kopciuszkiem - zauważył. - A to jest łachman.
- Zupełnie się z tobą nie zgadzam - odparła Helen stanowczo. - Podoba mi się materiał, podoba mi się fason, nie lubię jaskrawych kolorów, wolę wyblakłe, piorę go w ręku w bardzo gorącej wodzie, suszę na słońcu. Jest dokładnie taki, jaki ma być.
Przemówienie to Helen wygłaszała często. Co najmniej raz w tygodniu do swojej matki, ponieważ przynajmniej raz w tygodniu Evelyn groziła, że wyrzuci płaszcz na śmietnik. Na Cliffordzie zrobiło duże wrażenie. Norki Angie, sztywne skóry nieszczęsnych zwierząt, wydały mu się zarazem straszne i pretensjonalne. Spojrzał na Helen, śliczną, otuloną raczej niż ubraną - pamiętajmy, że moda na wszystko co stare, wyblakłe, wyświechtane, jednym słowem niechlujne, jeszcze nie nadeszła - i musiał przyznać jej rację. Już nigdy nie wypowiedział żadnej krytycznej uwagi pod adresem tego, co Helen zdecydowała się nosić lub nie nosić.
Kiedy chodziło o stroje, Helen naprawdę wiedziała, w czym rzecz, a Clifford miał talent, wielki talent, mówię to bez sarkazmu, odróżniania prawdy od fałszu, oryginału od imitacji, tego, co kryje w sobie siłę, od tego, co jest pretensjonalne, i miał odwagę o tym mówić. Dlatego w tak młodym wieku został asystentem Larry'ego Patta. W świecie Sztuki (musimy używać tego określenia, z braku lepszego) chodzi przecież właśnie o to, by odróżnić arcydzieło od kiczu, i lwia część zasobów tego świata poświęcana jest właśnie na ten cel. Narody, które nie mają religii, zastępują ją Sztuką, ona bowiem ustanawia porządek, piękno i symetrię nad chaosem...
No, dość o tym! Clifford zabrał Helen do „The Garden”, orientalnej restauracji, modnej w latach sześćdziesiątych, tuż za Covent Garden. Morele podawano tu z jagnięciem, gruszki z cielęciną, śliwki z wołowiną. Clifford uważał, że Helen ma niewyrobiony gust kulinarny i lubi słodycze, powinno jej więc smakować. Smakowało, trochę.
Jadła jagnię w morelach pod czujnym okiem Clifforda. Miała drobne równe ząbki. Clifford obserwował ją z napięciem.
- Jak ci smakuje? - zapytał.
W jego oczach była czułość, ponieważ tak bardzo chciał usłyszeć właściwą odpowiedź, i chłód, ponieważ wiedział, że musi poddać ją paru próbom, aby zyskać pewność. Miłość potrafi pozbawić człowieka zdrowego rozsądku.
- Przypuszczam - odparła Helen cicho - że to danie jest znakomite w Nepalu czy jakimś innym miejscu, skąd pochodzi.
Odpowiedź była bezbłędna. Dowodziła dobrego serca, wnikliwości i wiedzy, wszystkiego za jednym zamachem.
- Clifford! - powiedziała Helen tak cicho i łagodnie, że musiał się pochylić, żeby usłyszeć. Na szyi miała złoty łańcuszek, a na nim mały medalionik, połyskujący na białej skórze i wprowadzający go w trans. - To nie jest egzamin. Przyszliśmy tu na kolację i nikt nikomu nie musi imponować.
Był zupełnie zbity z tropu. Nie czuł się z tym dobrze.
- Powinienem jeść teraz kolację w „Savoyu” - powiedział, żeby zrozumiała, ile dla niej poświęcił.
- Nie sądzę, żeby ojciec mi wybaczył - powiedziała, żeby rozumiał, ile poświęciła ona. - Nie jesteś jego ulubieńcem.. Choć oczywiście nie może wtrącać się do mojego życia - dodała.
Skoro już o tym mowa, Helen ani trochę nie bała się ojca, znała go od najlepszej strony, podczas gdy Evelyn od najgorszej. Ataki furii Lally'ego bawiły ją raczej. Matka brała je poważnie, czuła się zagrożona i bezradna, kiedy mąż grzmiał przeciwko kłamliwej propagandzie dobrobytu, głupocie oszukiwanych wyborców, filisterstwu ludzi kupujących dzieła sztuki. W jakiś sposób czuła się za to wszystko odpowiedzialna.
- Kłamałaś mówiąc, że nie wiesz, kim jestem. Dlaczego? - zapytał Clifford, ale Helen tylko się roześmiała.
Jej bladoróżowa sukienka połyskiwała w świetle świec. Helen wiedziała, że będzie połyskiwała; skromna w ostrych reflektorach galerii, pełna uroku tutaj. Dlatego ją włożyła. Brodawki odznaczały się dyskretnie tam, gdzie w latach sześćdziesiątych brodawki odznaczać się nie miały prawa. Nie wstydziła się swojego ciała. Czemu miałaby się wstydzić? Było piękne.
- Nigdy więcej mi nie kłam - powiedział on.
- Nie będę - odparła ona, wiedząc, że kłamie.
Poszli do niego do domu na Goodge Street 5, przy Coffee Place. Był to wąski dom wciśnięty między sklepy, ale w świetnym, wręcz idealnym punkcie. Clifford mógł chodzić do ...
entlik