Florence Warden
(właśc. James Florence Alice Price)
Dom na moczarach
Przekład: Ewa Ciągwa
Tytuł oryginalny: The House on the Marsh
Rok pierwszego wydania: 1884
Rok pierwszego wydania polskiego: 1906
Wydanie polskie 1997
Romans z wątkami kryminalnymi
Potrzebna jest młoda nauczycielka, z odpowiednim wykształceniem, do sześcioletniej dziewczynki - przeczytałam w dziale ogłoszeń Timesa. Moje osiemnaście lat dotąd było przeszkodą w znalezieniu lekcji. Ucieszyłam się więc niezmiernie, że jest ktoś, kto uważa młodość za zaletę.
Napisałam natychmiast pod wskazany adres, podałam, jakie mam kwalifikacje, dołączyłam również swoją fotografię. W następnym tygodniu byłam już w drodze do Geldham w hrabstwie Norfolk. Miałam być opiekunką sześcioletniej dziewczynki za 35 funtów rocznie. Umowę zawarłam listownie z ojcem przyszłej uczennicy. Miał mnie oczekiwać w Beaconsburgh, miasteczku położonym w pobliżu Geldham.
Było piękne, sierpniowe popołudnie, gdy pociąg zatrzymał się na miejscu mego przeznaczenia. Beaconsburgh! Beaconsburgh! Cała drżałam. Czułam, że krew uderza mi do głowy. Spuściłam szybę i wyjrzałam na peron. Stacja była pusta, tylko przy drzwiach poczekalni stało kilku panów. Żaden z nich jednak nie wyglądał na przyszłego mego chlebodawcę, nie odpowiadał rysopisowi, jaki stworzyła moja wyobraźnia. Opodal zobaczyłam jeszcze trzech farmerów o ogorzałych twarzach i dwóch młodzieńców usiłujących uspokoić wielkiego psa, którego rozdrażnił widok pociągu. Po wyjściu z wagonu poprosiłam zawiadowcę, żeby mi dopomógł odszukać pana Rayneza.
- Stoi tam, proszę pani - objaśnił, wskazując na jednego z młodych ludzi, którym udało się nareszcie poskromić przerażonego brytana.
Podziękowałam uprzejmie zawiadowcy i niepewnym trochę krokiem ruszyłam w jego kierunku. Przez moment w jego oczach było zdziwienie. Zaraz jednak uchylił kapelusza i czerwieniąc się po białka oczu zapytał półgłosem: - Czy panna Christie?
- Tak - odparłam. Czułam, że się rumienię.
- Może pani będzie tak dobra i wskaże mi swoje pakunki?
- Są tam - szepnęłam zmieszana, wskazując moje walizki.
Nie spodziewałam się, że pan Raynez jest tak młody.
- Powozik zajechał. Możemy siadać - oznajmił po chwili mój rozmówca.
Udałam się posłusznie za nim. Nagle z dziedzińca wypadły trzy wielkie brytany i obskoczyły nas z zażartym ujadaniem.
- Cicho! Borer! Lukę! Tray do nogi. Cicho! - krzyknął donośnym głosem mój towarzysz.
Zauważyłam, że głos ma bardzo czysty i dźwięczny, z czego wywnioskowałam, że zapewne musi ładnie śpiewać. Nie bez powodu dopytywał się w listach o moje muzyczne zdolności. Wsiadłam do powozu, poprawiłam suknię i zajęłam się porządkowaniem drobnych pakunków, którymi zarzucone było dno pojazdu. W tym czasie mężczyzna podszedł do konia i klepał go po połyskliwej, pięknej sierści. Co chwilę spoglądałam na niego ukradkiem: nie mogło mi się jakoś w głowie pomieścić, że zamiast człowieka w średnim wieku o włosach przyprószonych siwizną, widzę młodzieńca co najwyżej dwudziestoczteroletniego, bardzo przystojnego, silnie zbudowanego, o ciemnych włosach spadających na czoło, siwych oczach patrzących pogodnie i jasno, choć z pewnym zakłopotaniem. Nie, nie wyglądał stanowczo na ojca rodziny! Po chwili zbliżył się do mnie i powiedział z wyszukaną grzecznością:
- Obawiam się, że będzie pani u nas nudno. Kto mieszkał w Londynie...
- Och! Nie żałuję wcale! Zresztą, nie przyjechałam tutaj na zabawę.
- Dlatego właśnie żal mi pani. Nauczycielstwo to gorzki chleb. Ja sam nie cierpiałem szkół i nauki, profesorowie nazywali mnie zawsze nygusem, który przynosi wstyd klasie.
- Za to z pewnością lubił pan grać w krykieta, wiosłować, boksować się - odparłam nieśmiało.
- Ależ skąd! Raz tylko poturbowałem trochę jednego ż kolegów za to, że nazwał mnie osłem. Co prawda, miał rację. Nie wiem nawet, jak się to stało, bo w szkole uchodziłem za słabego w walce na pięści. Widocznie wtedy dopomógł mi szczęśliwy traf - dokończył ze śmiechem.
- Mam nadzieję, że moja uczennica nie odziedziczyła po ojcu niechęci do książki? - spytałam zaniepokojona.
Przystanął, spojrzał na mnie i nagle zaczerwienił się aż po szyję.
- Czy pani bierze mnie za pana Rayneza? - zapytał.
Cała krew uderzyła mi do twarzy. - Boże! Gdyby tak zapaść się pod ziemię.
- Nazywam się Jerzy Reade - rzekł prędko, litując się nade mną. - Pani Raynez przysłała po panią wygodny powóz, ale na przejeździe złamało się koło, więc przyjechałem moim. Myślę, że nie ma to znaczenia.
- Nie, dziękuję.
- Pan Raynez stał ze mną na peronie - ciągnął swobodniejszym już tonem - odwołano go w chwilę po zapowiedzeniu przyjazdu pociągu. Ofiarowałem się zastąpić go i pomóc pani przy odbieraniu bagażu. Zapewne nadejdzie zaraz.
Zaledwie skończył, drzwi skrzypnęły i ukazał się prawdziwy mój chlebodawca. Był to mężczyzna trzydziestoparoletni, wysmukły, o delikatnych rysach i jasnym zaroście. Szybko się zbliżył, zdjął kapelusz i podał mi rękę.
- Czy pani nie jest obrażona brakiem wychowania mieszkańców Norfolku? - zaczął patetycznie. - A może towarzysz objaśnił już pani, którym pociągiem można powrócić do Londynu? Przepraszam najmocniej za dzikość moich obyczajów, ale żona zapowiedziała mi na wyjezdnym, żebym nie pokazywał się w domu bez 150 sprawunków i paczek, które w tych dniach miały nadejść. Musiałem to wszystko odebrać. Mam jednak nadzieję, że mój młody przyjaciel zabawiał panią w tym czasie.
- Panna Christie wzięła mnie za pana, panie Raynez - odparł zapytany rumieniąc się.
- I żałuje z pewnością, że tak nie jest. Niech pani wybaczy moim siwym włosom - rzekł z uśmiechem mój chlebodawca. - Postaram się zdobyć jej względy. Panie Jerzy - dodał, zwracając się do towarzysza -jeżeli chcemy być w domu zanim mgły opadną, to trzeba nam się spieszyć.
Wskoczył zręcznie na tylne siedzenie, a Reade odwiązał cugle i ruszyliśmy kłusem odprowadzani zajadłym szczekaniem olbrzymich brytanów. Za miastem skręciliśmy na prawo, zostawiając za sobą szeregi wozów, stada bydła i gromady ludzi - w tym dniu w Beaconsburgh był jarmark. A potem trzęsawiska, bagna, moczary, monotonna roślinność i szara, niekończąca się wstęga drogi. Nigdy dotąd nie mieszkałam na wsi, więc zachwycona byłam tym widokiem. Pan Raynez milczał zajęty przeglądaniem listów i dzienników, swoimi spostrzeżeniami dzieliłam się z panem Readem, który przyjmował je dosyć sceptycznie.
- Śliczna zieleń! - wołałam co chwila.
- Za śliczna - odparł mój rozmówca pół żartobliwie, pół poważnie.
- Mieliśmy mokre lato, teraz zanosi się na dżdżystą jesień, zasiewy zmarnieją, a łąki zamienią się w bagna.
- Nie zniechęcałbyś panny Christie - przerwał mu pan Raynez szorstko.
Minęliśmy jakąś niewielką wioskę, za wioską znów były bagna.
- O, tam widać Alders - powiedział pan Raynez wskazując szpicrutą wielki, czerwony dom, który ukazał się nagle na zakręcie. Trzęsawiska kończyły się tuż pod ogrodzeniem. Obszerny park otaczał willę na wpół ukrytą w bluszczu i kwitnących pnączach. Stare, rozłożyste drzewa i wysmukłe świerki tworzyły malownicze grupy.
- Niech pan zatrzyma konie. Wysiądę tutaj i pójdę krótszą drogą - dodał.
Zeskoczył z powozu i krętą ścieżką, która przecinała plantację udał się w kierunku domu.
- Prześlicznie tutaj - szepnęłam z zachwytem.
Pan Reade nie odrzekł ani słowa.
- Tam! Tam! Niech pan spojrzy! Mostek, stawy! Ja tak lubię lilie wodne - mówiłam gorączkowo.
- Cuda! Stojąca woda przed oknami! Nadzwyczaj odpowiednia miejscowość dla dzieci - odparł z szorstką ironią.
Popatrzyłam na niego zdziwiona. Co to ma znaczyć? Co za ton i słowa? Postanowiłam nie odzywać się więcej. W milczeniu dojechaliśmy do domu.
- Śliczne są te festony bluszczu. Co za kwiaty! Jaki tu przyjemny chłód.
- Tak, wilgoci tu pod dostatkiem. Bluszcz nie przycinany od lat pięciu. Znakomite miejsce na szpital dla trędowatych! - przerwał z wybuchem.
- Zabroniłbym tu mieszkać!
- Doprawdy? A dlaczegóż to, szanowny panie? - zabrzmiał za nami ostry głos właściciela. Odwróciłam się. Pan Raynez stał kilka kroków od nas z pobladłą z gniewu twarzą. Zdawało mi się, że jego oczy zionęły nienawiścią.
Bo i dlaczego pan Jerzy nazwał do śliczne ustronie szpitalem dla trędowatych?! - pomyślałam.
Drzwi się uchyliły, służąca zbiegła ze schodków i zaczęła z pośpiechem wyjmować walizki i pakunki. Pan Reade pomógł mi wysiąść z powozu i zaczął poprawiać coś koło uprzęży. Gdy właściciel oddalił się trochę zajęty rozmową ze służącą, pan Reade podszedł do mnie z zagadkową twarzą i z palcem na ustach.
- Niech pani nie pozwoli się umieścić w pobliżu pani Raynez - szepnął.
Zanim zdążyłam spytać dlaczego, ukłonił się, wskoczył do powoziku i szybko odjechał. Dziwnie przykre uczucie ścisnęło mi serce. Tak pragnęłam w tej chwili dowiedzieć się, co znaczy ta tajemnicza prośba czy też ostrzeżenie i podziękować za życzliwość. Byłam taka samotna, opuszczona, biedna. Pan Raynez zapomniał widocznie o mojej osobie, odszedł, nie zaprosiwszy mnie do domu, służąca także zniknęła z moją ostatnią walizką. Bezradna stałam przed domem. Co mam robić? - myślałam z rozpaczą.
- Proszę za mną - usłyszałam nagle koło siebie ostry i nieprzyjemny głos kobiety.
Drgnęłam i odwróciłam się szybko. Była to służąca, która znosiła rzeczy.
Nieładna i patrzy tak ponuro. W milczeniu szłam za nią długim, ciemnym korytarzem, potem po wąskich, niewygodnych schodach i znowu korytarz jeden, drugi, wreszcie kobieta otworzyła przede mną niskie drzwiczki. Znalazłam się w pustym narożnym pokoju, na podłodze piętrzyły się w nieładzie moje walizki i kosze. Usiadłam na jednym i rozpłakałam się głośno. Ktoś przecież mógł mnie przywitać. Przypomniały mi się zagadkowe słowa pana Reada. Dlaczego ostrzegał mnie? Może pani Raynez jest niebezpiecznie chora? Może dlatego nie zajęła się sama wyszukaniem nauczycielki dla dziecka? Twarz mi płonęła, umysł pracował usiłując daremnie rozwiązać zagadkę. Z radością przyjęłam zaproszenie na herbatę. Ale i teraz nie zaspokoiłam ciekawości: na stole było tylko jedno nakrycie.
- Pan Raynez jest bardzo zajęty, kazał podać sobie kolację do pracowni - rzekła półgłosem służąca.
Ani słowa o pani domu, nigdzie ani śladu dziecka. Byłam tak podniecona, że zapomniałam o głodzie, wypiłam duszkiem herbatę i nerwowym ruchem odsunęłam krzesło. Wielkie, weneckie okna jadalnego pokoju wychodziły na ogród. Nie mogłam się oprzeć pokusie i odchyliłam firankę.
Jakiż cudowny zachód słońca. Ostatnie jego promienie pieściły dom i ogród.
Łagodny wietrzyk kołysał wierzchołki świerków i platanów, od których kładły się teraz długie, fioletowe cienie. Przepyszne angielskie trawniki otaczały drzewa, żwirowane ścieżki błyszczały słonecznym złotem. Otworzyłam drzwi. Nigdy jeszcze nie widziałam równie pięknego ogrodu. Trawa była puszysta i miękka jak aksamit, kwiaty śliczne: wielkie, pąsowe goździki, szafirowe dzwonki, floksy.
Dom stał na niewielkim wzgórzu za ogrodzeniem, pochyłość parku zniżała się dość stromo ku ciemnej tafli stawu, a tam zaczynały się moczary pokryte złudną zielonością.
Okrążyłam willę i podążyłam krętą ścieżką zbiegającą w dół, do jeziorka. Po chwili znalazłam się przy mostku, którym tak się zachwycałam. Śliczne, dzikie ustronie. Ciche, milczące wody, na wpół okryte rzęsą, zarosłe sitowiem i trzciną.
A tu i ówdzie nieskalaną bielą jaśnieją lilie. Wąska ścieżyna okala jeziorko i niknie gdzieś po drugiej stronie w zieleni drzew i krzaków. Zbliżyłam się do parkanu. Tuż koło ogrodzenia biegła wydeptana ścieżka, która łączyła się chyba z tą, którą pan Raynez dziś przyszedł. Zdziwiło mnie tylko, kto mógł tutaj tak często przychodzić.
Uczułam chłód. Zawróciłam. Gdy zamyślona weszłam na mostek, nagle usłyszałam cichy śpiew, który zdawał się płynąć spod ziemi. Przechyliłam się przez poręcz i zdumiona spostrzegłam tuż nad wodą dwuletnie może dziecko o bladej twarzyczce okolonej złotymi włoskami. Wychudłe rączki i nóżki wyglądały spod brudnej i trochę przy krótkiej sukienki. Maleństwo śpiewało coś słabym głosikiem, nie zwracając uwagi na moją obecność. Zbiegłam co tchu nad jeziorko i powiedziałam łagodnie, żeby nie stała tak blisko wody, bo może wpaść do niej i utonąć. Dziecko podniosło na mnie wielkie oczy, zdawało się nie rozumieć, co do niego mówię. Więc chwyciłam je silnie za rączkę z mocnym postanowieniem odprowadzenia do domu. Wtedy zaczęło płakać i skarżyć się niezrozumiałym, dziecięcym szczebiotem. Przekonana, że mam do czynienia z córeczką ogrodnika lub którejś ze służących, pociągnęłam ją mimo oporu. Przed domem spotkałam służącą.
- Znalazłam tę małą nad brzegiem stawu.
- To nic, proszę pani - odparła dziewczyna spokojnie. - Panienka tam zawsze siedzi. Nie ma rady na jej upór. - Chodź spać, Mona! Jak ty wyglądasz, brudasie!
Odebrała mi dziecko, nie dziękując nawet za odprowadzenie. Nie mogłam ochłonąć ze zdumienia. Więc to dzikie stworzonko jest córką pana Rayneza? Miłe życie mnie czeka, jeśli starsza siostra jest do niej podobna.
Nikt nie zapraszał mnie do pokoju, więc udałam się do drugiej, nieznanej mi jeszcze części parku. Trawa rosła tutaj dziko i bujnie, grunt był coraz bardziej mokry i miękki, tak że w końcu musiałam wracać, bo stopy grzęzły mi w błocie.
O kilkanaście kroków dalej zaczynały się prawdziwe trzęsawiska. Zajęta wydobywaniem nóg z błota pomyliłam drogę i nagle znalazłam się w gąszczu krzaków i splątanych pnączy, nie do przebycia. Po długich mozołach wydostałam się wreszcie na bardziej suche miejsce. Przede mną giętkie gałęzie berberysu zwieszały do ziemi czerwone owoce, na prawo ciemniała cisowa aleja. Spomiędzy drzew przeglądała północna zapewne część domu. Podeszłam bliżej. Bluszcz oplatał całą ścianę tak szczelnie, że w pierwszej chwili nie zauważyłam nawet wpół przysłoniętego okna. Nagle zadrżałam. Poprzez szyby patrzyły na mnie wielkie, smutne oczy. Tyle w nich było bólu i rozpaczy, że od razu uczułam litość i sympatię dla ich właścicielki. Blada, mizerna twarz przypominała twarzyczkę Mony. Była to z pewnością pani Raynez. Odwróciłam głowę i udając, że jej nie widzę, oddaliłam się zwolna w stronę ganku.
Poszłam na górę do swojego pokoju i wzięłam się za rozpakowanie rzeczy.
Potem zaczęłam pisać list do matki. Napisałam jej o szczęśliwym przybyciu na miejsce, o uprzejmości gospodarza i cudach parku. Ale nie napomknęłam ani słówkiem o tajemniczej pani domu, ani też o dziwnie przykrym wrażeniu, jakie wywarł na mnie pierwszy spędzony tu wieczór. Wprawdzie wiele bym dała, żeby móc z kimś podzielić się moimi spostrzeżeniami, ale nie chciałam niepokoić matki i budzić w niej obawy o moją osobę.
Ciemno już było, gdy skończyłam pisać. Zapaliłam świecę i otworzyłam okno.
Okrzyk zachwytu wydarł mi się z piersi. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się wszędzie moczary spowite w biały tuman. Mgły podnosiły się wyżej i wyżej, rozpościerały się szeroko, otulały powiewną zasłoną drzewa, krzaki i kwiaty.
Srebrny blask księżyca kładł świetliste pasy, wszystko tonęło w powodzi łagodnego światła. Spokój i cisza. Opary sięgały teraz mego okna. Drzewa rzucały tajemnicze plamy na jasną biel mgły i zdawać się mogło, że w ich cieniu za chwilę igrać zaczną wdzięczne elfy i chochliki. Nagle uczułam przenikliwy chłód.
Wstrząsnął mną gwałtowny dreszcz.
- Och, jak tu zimno - szepnęłam, usiłując zamknąć okno. - Państwo Raynez muszą być bardzo przywiązani do tego miejsca, jeżeli mogą żyć w takiej wilgoci.
Nazajutrz rano znalazłam się na dole z punktualnością nowicjuszki. Nikogo jeszcze nie było. Wkrótce jednak odezwał się dźwięk dzwonka i pan Raynez, wyświeżony i elegancki, wszedł do pokoju. Był smutny. Skinął mi uprzejmie głową. Odkłoniłam mu się z uśmiechem i szybko się odwróciłam usłyszawszy szmer sukni za sobą. Była to pani Raynez. Wsunęła się cicho, prawie bez szelestu, i usiadła przy stole, mierząc mnie chłodnym spojrzeniem. Twarz miała spokojną, ani śladu wczorajszego bólu i trwogi. Gdy pan Raynez przedstawił mnie, podała mi rękę obojętnym, niedbałym ruchem.
Musiała być dawniej prześliczna. Delikatna cera uwydatniała czyste jeszcze rysy, w głębokich, ciemnych oczach taiły się niewygasłe blaski, ale cała wysmukła, dziewicza niemal postać nosiła piętno niezwykłego znużenia, a może rezygnacji. Wielka słodycz biła z jej twarzy. Opuściła przezroczyste dłonie na kolana i lekko pochyliła głowę obciążoną bogactwem kruczych włosów splecionych i upiętych nisko w ogromny węzeł.
Drzwi skrzypnęły cicho i weszła służąca, prowadząc za rączkę dwuletnie bobo i śliczną, jasnowłosą dziewczynkę, w której się domyśliłam mojej uczennicy.
- Haide, przywitaj się z panią - odezwał się ojciec.
Ucałowałam świeże policzki dziecka i usiedliśmy do stołu. Zapanowało milczenie, które tylko od czasu do czasu przerywał pan Raynez i hałaśliwy szczebiot Mony. Dziecko zachowywało się dziwnie. Gdy zauważyło, że ojciec nie zwracał na nią uwagi, rzucało w niego okruchami chleba, a kiedy sięgał po cokolwiek, uderzało go łyżeczką z całej siły swych drobnych piąstek. Spostrzegł to wreszcie i uśmiechnął się do niej.
- Dziwna rzecz, jak to dziecko mnie nienawidzi - rzekł ze smutkiem w głosie, zwracając się do mnie.
Myślałam, iż żartuje, ale po kilku dniach pobytu w Alders przekonałam się, że była to prawda. Nie rozumiałam, dlaczego ojciec przemawiał do małej zawsze łagodnie, z uśmiechem. Ona jednak odrzucała jego pieszczoty, nie przyjmowała z jego ręki łakoci.
- Nie domyśla się pani, z jakimi „zapleśniałymi” ludźmi mieć będzie do czynienia - odezwał się znowu wesoło. - Obiad, na przykład, jadamy o wpół do drugiej. Gdybyśmy odważyli się przenieść na późniejszą, bardziej odpowiednią porę, to z pewnością bylibyśmy zmuszeni przygotować go własnymi rękami.
Mamy tylko trzy służące, a i te utrzymać jest trudno. Skarżą się na wilgoć. Sądzę jednak, że główną wadą tego zakątka jest dosyć znaczna odległość od miasta, co stanowi poważną przeszkodę dla całego zastępu narzeczonych. Czy panią to wszystko przeraża?
- Nie.
- Żona obawiała się, że to pustkowie przestraszy i zniechęci każdą młodą istotę. Poprzednia nauczycielka mimo czterdziestu lat nie mogła tu wytrzymać - ciągnął z przekąsem. - Milcząca i ponura, doprowadzała żonę do rozpaczy wiecznie skrzywioną twarzą i spojrzeniem konającego.
Uskarżała się na reumatyzm i wymawiała mi ciągle podstępne zwabienie w tak wilgotne miejsce. Słowem, tak nam dokuczyła, że postanowiliśmy oboje wystrzegać się nas przyszłość wszelkich „staroci”.
- Dom jest ślicznie położony, a park cudowny - przerwałam ze szczerym zachwytem. - Nie mogę pojąć, że komuś może się tu nie podobać.
- Przypuszczam, że pani poprzedniczka miała ukryte powody do tych wszystkich grymasów. Z początku mnie też zaniepokoiła ta „wilgoć” i chciałem wywieźć stąd moją rodzinę. Na szczęście żona udare...
entlik