Leslie Waller
Tango Hawana
Przełożył Marek Jurczyński
Tytuł oryginału: Tango Havana
Wydanie oryginalne 1993
Wydanie polskie 1994
Noc sylwestrowa, rozpoczyna się 1959 rok; na Kubie zwycięża rewolucja. Dla gangstera, Victora Sancheza, oznacza to początek nowego życia. Sanchez zajmie się teraz polityką. Uwikła się w misterną i niebezpieczna grę. Zostając potrójnym agentem: zaufanym Fidela Castro, a także współpracownikiem CIA i KGB. Jednym z najważniejszych wydarzeń w karierze przebiegłego szpiega okaże się spotkanie z amerykańską dziennikarką „Kruszynką” Boardman...
Tajni agenci z reguły giną z rąk tajnej policji. Jest to najzwyklejsza rzecz pod słońcem.
Kiedy jednak ostatnio rozmawiałem z Midge Boardman, zwaną Kruszynką, przygotowywała się do wesela jednej ze swych córek. Co do Victora Sancheza, wyglądało, że czuje się bezpieczny na werandzie swego domu, oddzielonego od zgiełku rodzinnej Hawany jedynie palmami i kwiecistym żywopłotem.
Victor musi mieć teraz co najmniej sześćdziesiąt lat. Nie ma już powodu, by obawiać się mafii, KGB czy CIA. Nic dziwnego, że powitał mnie swym zwykłym, szerokim oszukańczym uśmiechem.
- Wciąż myślisz o Zatoce Świń? - zapytał, a po chwili uraczył mnie jedną ze swych złotych myśli. Te perły mądrości są zawsze zwięzłe. Wystarczy pomyśleć o nieśmiertelnym powiedzeniu Kartezjusza: „Powątpiewaj we wszystko”.
- Wągry należy wyciskać - wygłosił i dodał wyjaśniająco - Pewien człowiek miał ukrytego za uchem wągra, który przekształcił się w krostę, potem w cystę, a na koniec w czyraka. Mężczyzna zmarł na stole operacyjnym. Takie wągry zapoczątkowały Zatokę Świń i spowodowały śmierć jednego z najpopularniejszych prezydentów.
- Wągry?
Victor uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Dwa wągry, amigo. Meyer Lansky i Kim Philby.
Nazywam się Victor Sanchez. Urodziłem się na Kubie i z pewnością umrę jako Kubańczyk. Moja matka, Maria Sanchez, uważa jednak, że mój ojciec był Jankesem. Cóż, kto jak kto, ale ona chyba wie najlepiej.
Jestem jej pierwszym i jedynym dzieckiem, poczętym - jak twierdzi - w miesiąc po pierwszej menstruacji. Nie skończyła jeszcze trzynastu lat. Mój jankeski ojciec miał wtedy najwyżej szesnaście - tak przysięga matka. Był to pierwszy raz dla obojga.
- Dlatego twoja dusza jest tak czysta, Victor.
Nie należy wierzyć we wszystkie przysięgi mojej matki. Pamiętam, że powiedziano mi kiedyś, iż mieszkała - przynajmniej do czasu, aż poród nieco ją rozciągnął - w Domu Dziewic.
Wychowując się w tym miejscu, poznałem cenę, jaką mężczyźni płacili - i nadal płacą - za zgwałcenie dziewicy. Matka przysięga, że z moim ojcem tak nie było. Jego koledzy z łodzi torpedowej zadecydowali, że nadszedł już czas, by - jak to się mówiło w tamtych czasach - jego wisienka eksplodowała. A któż w całym Guantánamo nadawał się do tego lepiej niż ta, której wisienka również nie była jeszcze zerwana?
Możecie w to uwierzyć? Jak kobieta mogła pozostać nietknięta w Domu Dziewic? Matka nie chce ze mną o tym rozmawiać.
Powtarza jedynie, że miało to swoje dobre strony.
- Może i był to burdel - wspomina często - ale codziennie rano podłogę szorowano do białości i nasączano olejkiem sosnowym. A raz w tygodniu przychodził na inspekcję prawdziwy lekarz Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Komandor porucznik. Nie zapominaj, Victorze, że dzięki temu, że wychowywałeś się w Guantánamo, poznałeś perfekt język angielski. Kim byłbyś dzisiaj bez tej umiejętności?
Ach, te matczyne słowa!
Gdzie byłbym teraz? Prawdopodobnie dwa metry pod ziemią. Albo klepałbym biedę, co byłoby jeszcze gorsze.
Z pewnością nie zostałbym zatrudniony za wielkie pieniądze przez największych szefów mafii oraz tajne służby kilku krajów. Z pewnością nie siedziałbym teraz na werandzie mego własnego domu, pławiąc się w bogactwie i sławie. Ani też nie siedziałbym - jak w zeszłym tygodniu - na trybunie, a mój ukochany przywódca nie mówiłby całemu światu, jaki ze mnie wielki człowiek.
Właściwie każdy może mnie nazwać hijo de puta. Kocham matkę. Żadne złe słowo na jej temat nie jest w stanie mnie obrazić. Ale przyjrzyjcie mi się: syn dziwki, który bez żenady brał ruble i dolary, siedzi teraz w słońcu Hawany i cieszy się szacunkiem - darem, za który większość świętych musiała oddać życie.
A wszystko to pomimo towarzystwa, w jakim się obracałem. Byli to źli ludzie, odpowiedzialni za śmierć wielu osób, ale nigdy za to nie ukarani. Nigdy. Wystarczy pomyśleć o Charleyu Luckym, J. Edgarze Hooverze, czy też Meyerze Lanskym - przestępcy o tak wyrafinowanym umyśle, że pomimo iż kierował mafią krwiożerczych Sycylijczyków, to nigdy nie można mu było udowodnić złamania prawa.
Wystarczy pomyśleć o planach, które wylęgły się w jego mózgu, przestępstwach, które powodowały, że on i jego wspólnicy wzbudzali strach i nienawiść, i... bogacili się.
Zaszedłem wysoko. Ludzie otaczają mnie szacunkiem. Ostatecznie jestem przecież dzieckiem dziewicy i prawiczka!
Ci, którzy mnie znają dobrze, nie darzą mnie takim szacunkiem. Ostatnio władze wzięły pod lupę moich bossów z mafii i CIA. Niedługo już będą się cieszyć poważaniem. Nareszcie i na nich nadszedł czas!
Oczywiście znałam Victora. O Boże, pewnie! W tych odległych latach oboje rozgrywaliśmy te same gry. Był i wciąż jest przystojnym sukinsynem, o wiele piękniejszym jako mężczyzna niż ja jako kobieta. Któż jednak twierdzi, że życie jest sprawiedliwe? Obecnie wysokie kobiety cieszą się dużym wzięciem. Wtedy było to przydatne jak cholera.
Z małej Meg wyrosła wysoka na metr siedemdziesiąt pięć napastniczka drużyny koszykówki uniwersytetu w Vassar, przezwana Kruszynką - na tej samej zasadzie, na jakiej wysoki mężczyzna nazywany jest Mały. Kruszynka Boardman. Znowu używam mego panieńskiego nazwiska, mimo iż Jim jest moim trzecim mężem. I ostatnim.
Kiedy rozważano moją kandydaturę na rzecznika Ministerstwa Obrony, zapytano mnie o wiek oraz o to, jakiego nazwiska chcę używać. Powiedziałam wtedy, że panieńskiego, ponieważ jest dosyć znane dzięki moim korespondencjom zagranicznym dla „New York Timesa”, głównie z rejonu wysp Morza Karaibskiego. Było to także nazwisko, pod jakim bratałam się z popularnymi politykami i mniej sławnym Meyerem Lanskym.
Zdawali sobie sprawę, że kobieta posiadająca wnuki z pewnością ma więcej niż sześćdziesiąt lat. Tak, dziękuję, miło mi to słyszeć. Wciąż nie wyglądam na swoje lata. Jeśli zaczęłabym wyglądać jak stara kokota, straciłabym całą wiarygodność jako rzecznik. Wytapirowany przejrzały koczkodan, gadający o nalotach lotniczych i urządzeniach do sterowania lotem rakiety średniego zasięgu, wyglądałby raczej mało wiarygodnie.
Dobra, do rzeczy. Parę stron skondensowanej biografii i będziemy sobie przedstawieni. W czasach Pietera Stuyvesanta Boordmaansowie - ród szanowanych farmerów i kowali - osiedlili się nad rzeką Hudson. Po ukończeniu uniwersytetu, podczas podróży po Europie, poznałam mojego pierwszego męża, który pracował dla paryskiej edycji „Herald Tribune”. Po naszym rozwodzie „Trib” wyrzucił go, zatrudniając mnie na jego miejsce. Przejęłam również jego kontrakt jako szpieg CIA. W późniejszym okresie CIA pomogła mi zdobyć pracę w „Timesie”. Jednak tylko znajomości hiszpańskiego zawdzięczam wyjazd do Hawany.
Moim ulubionym wykładowcą na uniwersytecie był doktor Domandi, opiekun wydziału i mój promotor.
- Potrafię już stwierdzić, kto, gdzie, co, jak i dlaczego - wyznałam mu kiedyś.
Spojrzał na mnie z wielkim smutkiem.
- Każdy idiota potrafi znaleźć odpowiedzi na pierwsze cztery pytania. Ale zapomnij o odpowiedzi na: „dlaczego?”. Nie ma żadnego: „dlaczego?”
Z całą pewnością pasuje to do zadania, jakie miałam zrealizować w Hawanie. Pod koniec lat pięćdziesiątych Hawana była okropną, wulgarną kazbą, rządzoną przez nieprzyjemnych amerykańskich rzezimieszków.
Jedynym „dlaczego?” była chciwość. Pieniądz był tu bogiem, a jego najwyższym kapłanem - Lansky. Resztę spowijały mroki tajemnicy.
Kto mógł przewidzieć, że harcerzyki z gór z czasem obalą skorumpowanego gangstera i jego marionetkowy reżim? Kto mógł zgadnąć, że to z kolei naruszy równowagę sił na Karaibach, sto pięćdziesiąt kilometrów od Key West na Florydzie?
Kto mógł wtedy wiedzieć, że CIA przestała być instytucją rządzącą się demokratycznymi prawami i - pociągając niewidocznymi sznurkami - de facto stała się siłą rządzącą w Stanach Zjednoczonych?
Dlaczego? Doktor Domandi miał rację. Nie szukaj odpowiedzi, nigdy jej nie znajdziesz.
Przyczyny? Kto z nas, skacowanych najemnych agentów, mógł przewidzieć, że zbliżenie kubańsko-sowieckie może doprowadzić do najgorszego kryzysu nuklearnego w dziejach Stanów Zjednoczonych oraz do zamordowania cieszącego się wielką popularnością amerykańskiego prezydenta?
Czy ja to przewidziałam? Nie. Przyczyną był rum i mężczyźni. Winić trzeba nieuchwytne „dlaczego?” Wszystkie te lata, które spędziłam na Karaibach: ociężałe palmy, lekkie noce, rozmazały mi się w pamięci jak krajobraz oglądany z pociągu. Cały ten czas - jak mgnienie oka - przeminął na poszukiwaniu odpowiedzi. Teraz, gdy Jim proponuje daiquiri, zbieram się do wyjścia. Wspomnienie zawartego w nim rumu jest zbyt dojmujące. A przyczyna wciąż nieuchwytna.
Co takiego? Nie, martini. Wytrawne, bardzo wytrawne. Bez żadnych dodatków.
- Dlaczego nie napiszesz pamiętników? - spytał Jim. Od kiedy przeszedł na emeryturę, stara się nakłonić mnie do powrotu do dziennikarstwa. Ale Ministerstwo Obrony nigdy by mi nie udzieliło zezwolenia. To samo dotyczy CIA, chociaż wykreślili mnie ze swej listy płac wiele lat temu. Jeśli ktoś staje się gadatliwy, otrzymuje od nich prezent pożegnalny. Nazywa się to „wygaśnięcie umowy z uprzedzeniem”. Śmiertelne wygaśnięcie.
- Kto czytałby bajdurzenia przywiędłej babuni?
- Kto? - Jim wyglądał na obrażonego. - Nasz kraj. Nasza krucha demokracja. Nasze wnuczki. Co, u diabła, Kruszynko, przecież byłaś tam, w samym środku tego piekła.
Miał rację. Punkt dla mnie: poślubiłam kogoś, kto widzi to wszystko we właściwym świetle. Byłam w samym centrum cholernej akcji. Do Lansky'ego zwracałam się per Meyer, a do Castro: Fidel.
- Wciąż jednak nie wiem, dlaczego to wszystko się wydarzyło.
- Zacznij pisać. „Dlaczego?” samo ukaże się na papierze.
Pamiętam dobrze złośliwą, śniadą twarz doktora Domandi, wyjaśniającego mi, że nie istnieje żadne „dlaczego?” Miałam coś dla niego. Chciałabym, żeby i on miał mi coś do powiedzenia.
- Przyczyna nie wyjdzie na jaw, ponieważ nie istnieje - powiedziałam. - Rozmawiamy o wielkich wydarzeniach, światowych katastrofach, politycznych masakrach. Te incydenty będą bez znaczenia, dopóki nie poznamy przyczyn, dla których się wydarzyły.
- Dlaczego? - Zdenerwowany głos Jima zabrzmiał jak warknięcie. - Dlaczego? Dlatego, że ludzie spiskują i kombinują. Ludzie to wymyślają.
- Ale dlaczego... dlaczego tak świetnie im to wyszło?
- Czy to takie ważne?
- Odpowiedź na to pytanie mogłaby pomóc tej twojej „kruchej demokracji”. Znajdź tylko to: „dlaczego?”
- Dlatego... - Spojrzał na mnie, wyraźnie nieszczęśliwy. Siedzieliśmy pod dachem werandy z tyłu naszego domu w Aleksandrii w stanie Wirginia. Tego wieczora powietrze miało balsamiczny zapach. Ptaki szykowały się do spoczynku. Była to jedna z tych czarodziejskich chwil, kiedy nagle, w ciągu sekundy, mimo lat doświadczeń mówiących ci, że się mylisz, czujesz, że byłabyś w stanie... mogłabyś...
- Wydaje mi się... - Mój głos zamarł w powietrzu. - O Boże, cóż ja tracę, jeśli...
Jim, który wstał, by ułożyć węgle palące się w kominku, położył mi rękę na ramieniu.
- Mata Hari z CIA - powiedział, rysując palcem w powietrzu tytuł, jaki zamieściłby w gazecie. - Obnażony sekret kataklizmu kubańskiego.
- Babunia wszystko obnaża - dodałam.
Roześmialiśmy się. I wtedy spoważniałam.
Miałem wtedy osiemnaście lat i byłem najmłodszy z trzech młodych vaqueros pospiesznie idących wąską hawańską uliczką.
Za dnia mogliśmy wyglądać niewinnie. Nocą może też, ale tylko w centrum Hawany, gdzie główne aleje były jasno oświetlone lampami elektrycznymi. W tamtych czasach trafiały się jeszcze gdzieniegdzie staroświeckie lampy łukowe, w których świetle twarz wyglądała jak maska pośmiertna. Jednak boczne uliczki i zaułki były zwykle ciemne.
Omiatani jedynie z rzadka światłami lamp gazowych i naftowych, kroczący dla bezpieczeństwa zwartą grupą, musieliśmy wyglądać bardzo groźnie. Sześć par ciemnych oczu rzucało na boki ostre spojrzenia w poszukiwaniu najmniejszych oznak niebezpieczeństwa.
Dwóch dobrze umięśnionych chłopaków niosło mocno wypchane torby sportowe. Ja, najwyższy, byłem ich szefem. Robiłem notatki w małym notesie. W ten sposób można poznać przywódcę: nigdy nie nosi nic cięższego od notesu.
Mijając coraz węższe zaułki, słyszeliśmy nocne odgłosy miasta, które nigdy nie pogrąża się we śnie: namiętne westchnienia, napady pijackiej czkawki, erotyczne jęki, okrzyki strachu i płaczliwe błagania Hawany zajętej swymi sprawami. Te sprawy to rozrywka. Tak było w 1958 roku.
Zwykle nocne życie zamiera około trzeciej lub czwartej nad ranem. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj był trzydziesty pierwszy grudnia.
W przeddzień Nowego Roku cała Hawana się bawiła. Wszystko było otwarte: luksusowe kasyna z restauratami i eleganckimi striptizami, dla biedniejszych graczy małe mordownie przy bocznych, wstrętnych uliczkach, burdele i bary portowe, w których kapitanowie statków wciąż uprawiają starą jak świat grę kaptowania załogi poprzez upijanie przygodnych znajomych tanim rumem.
Z Hawany, jak z każdego miasta położonego na wyspie, można wydostać się tylko kilkoma drogami. Znałem wszystkie. Jedna prowadziła na pokład frachtowca lub kutra rybackiego, odpływającego do Stanów z ładunkiem trzciny cukrowej lub górami tuńczyka, piętrzącymi się na deku. A po drodze można było jeszcze popracować za drobną sumkę.
Druga droga wyjazdowa z Hawany prowadziła przez małe lotnisko, z którego codziennie rano dakota DC-3 odlatywała do Mexico City. Czas odlotu był tak obliczony, by kurierzy z wypchanymi sportowymi torbami mogli zdążyć na samolot Constellation do Zurychu. To był najpewniejszy sposób ucieczki.
Z Hawany można było wyjechać jeszcze jedną drogą, nie można jednak było wydostać się nią z wyspy. Był to odcinek prowadzącej za miasto, poprzez slumsy, pokazowej autostrady wybudowanej na rozkaz Batisty. Piękna szosa przechodziła kilka kilometrów za miastem w wąską asfaltową lub miejscami gruntową drogę. Czasami chłopi napadali na podróżnych i odbierali im samochody, oddając je partyzantom.
Na wschodzie, wysoko w Sierra Maestra na drugim końcu wyspy, skradzione pojazdy, zdobyta jakimś sposobem amunicja i inne zrabowane dobra były chętnie przyjmowane przez ludzi Fidela. Dostarczyciele takich prezentów stawali się przyjaciółmi partyzanckiego rządu, który miał wkrótce obalić skorumpowanego zboczeńca Batistę - pionka w rękach rzeczywistego właściciela Kuby: Małego, zwanego El Pequeño.
Nikt nie spodziewał się, jak szybko to miało nastąpić.
Lubię wspominać czasy, gdy - czysto i schludnie ubrany - zjawiałem się w zaplutych mordowniach. Takich jak lichy klub hazardowy, do którego właśnie weszliśmy. Syn dziewicy i prawiczka powinien przynajmniej wyglądać niewinnie. Ale prawdopodobnie miałem równie zdeprawowany wygląd, jak wszyscy pozostali.
Czy słowo „zdeprawowany” jest tutaj właściwe? Czy nie oznacza, ze wszyscy ci ludzie kiedyś - zanim życie zepchnęło ich na dno - byli lepsi? Ale żaden z nich nigdy nie miał szczęścia w życiu. A już na pewno nie miał go taki hijo de puta, jak ja.
Na początek muszę wyjaśnić, że jeśli miałbym wybierać, na pewno chciałbym zaczynać życie wiedząc, kim jest moja matka i co robi. Na życiu wielu ludzi zaważyło zbyt późne odkrycie, że matka - jak to się często zdarza w biednych krajach - była kurwą.
Lokal, do którego weszliśmy, prowadzony był przez jedną z tych klik, które organizowały paradę na przypadający szóstego stycznia Dzień Trzech Króli. Za stolikami do gry w kości i oczko - ruletka była zarezerwowana jedynie dla wielkich kasyn - jeszcze wczoraj młode „damy” z pokoików na górze spędzały czas na poprawianiu i upiększaniu swoich skąpych świątecznych kostiumów.
Ale tej nocy nikt nie zajmował cennej przestrzeni. W sylwestrową noc wszyscy miejscowi, a także kilku turistas, którzy znaleźli się tu przez pomyłkę, poddawani byli procesowi systematycznego wyciągania z ich kieszeni każdego centa, peso, franka, funta i jena, jaki tam jeszcze pozostał.
Niski mężczyzna z niewielkim garbem na lewej łopatce skinął w naszą stronę. W sali przesyconej dymem tytoniowym, zapachem potu i tanich perfum rozbrzmiewały dźwięki powolnej i eleganckiej wersji „Siboney” na dwie trąbki.
- Witaj, Bictor. - Garbaty, jak większość Kubańczyków, wymawiał „v” jako „b”. Tak naprawdę to nie jesteśmy wcale tacy głupi, ale nazywanie Hawany: Habana i Victora: Bictor, daje nam poczucie odrębności narodowej.
Manolo przekazał kierowanie grą, którą prowadził na dwóch bliźniaczych stołach, młodej kobiecie, jednej ze swych wielu córek. Mimo że każda z nich miała inną matkę, to wszystkie przypominały garbatego wzrostem i brakiem urody. Nie przeszkadzało to jednak starszym z nich w prowadzeniu burdelu, znajdującego się po drugiej stronie wąskiej ulicy.
Manolo - ojciec, wyzyskiwacz i alfons w jednej osobie - poprowadził nas na tyły lokalu, zasłanego sukniami zdobnymi w błyszczące paciorki, kapeluszami, kartonowymi butami i tiarami. Różnokolorowe paciorki przypięte do strojów migotały w świetle zwisającej z sufitu gołej żarówki.
- Do tej pory zgarnąłem sześćdziesiąt kawałków, Bic. - Garbaty spojrzał na mnie chytrze.
Uśmiechnąłem się przewrotnie.
- Jesteś z pewnością najgorszym kłamcą w całej Hawanie. Zgarnąłeś sto kawałków. Es verdad, Manolo?
Z zażenowaniem lub udając wstyd, Manolo wyciągnął zwitki banknotów różnych walut i wprawnie je przeliczył.
- Osiemdziesiąt jeden, Bic. Ty z twoim rentgenem w oczach. Czy nikt ci nigdy nie mówił, że rentgen może cię zabić?
Ten człowiek miał wiele dziesiątków lat doświadczenia w kłamaniu i ukrywaniu dochodu. Ale chłopak wychowany w burdelu jest sprytniejszy od największych cwaniaków. Byłem pewien, że Manolo przyznając się do osiemdziesięciu jeden kawałków, schował co najmniej dziesięć dla siebie. Zapewne uważał, że mu to przysługuje za powstrzymanie się od kradzieży większej sumy.
Rozłożyłem grube pliki banknotów na stole. Mam długie palce, jak nogi pająka. Posegregowałem pieniądze według ich wartości i waluty - oddzielnie studolarówki, osobno brytyjskie dziesięciofuntówki. Wrzuciłem banknoty do torby Luisa, goryla stojącego najbliżej mnie. Następnie wpisałem sumę do notesu.
- Hej, Big Bic, pozwól, że wypiszę ci pokwitowanie dla Małego.
Wszyscy roześmiali się głośno z żartu garbatego.
Poprzez rubaszny śmiech trudno było usłyszeć lekki, turkoczący poświst, jaki wydaje nóż lecący ostrzem naprzód w kierunku celu. Rączka, obciążona ołowiem, nadaje nożowi wielką prędkość. Gdyby wszystko poszło jak należy, ostrze wbiłoby się po rękojeść w moją pierś i utkwiłoby prosto w sercu. Miałem jednak znakomity refleks. Zrobiłem obrót, schodząc bokiem z linii rzutu.
Luis wystrzelił z pistoletu kaliber 22 do niewyraźnego kształtu ukrywającego się za błyszczącym splendorem Trzech Króli. Odgłos wystrzału nie był głośniejszy od warknięcia psa. Młoda dziewczyna, jeszcze jedna córka Manola, padła do przodu, krwawiąc z tętnicy szyjnej. Niezbyt ładna, choć wyjątkowo atrakcyjna w sukience przygotowanej na zbliżającą się paradę. Ay, que lagrimas. Ale Manolo ma wiele córek.
Pies warknął ponownie. Luis przestrzelił lewe ramię Manola. Chrząstki w garbie zaraz za stawem zatrzymały kulę. Manolo krzyknął z bólu. Dochodzące spoza pokoju stłumione dźwięki trąbek przedrzeźniły jego okrzyk, trzykrotnie powtarzając frazę, za każdym razem głośniej. Grali piosenkę, wylansowaną w tym roku przez Dizzy'ego Gillespie: „Tango Hawana”.
- Dobrze pomyślane - powiedziałem, próbując utrzymać równy oddech. - Mały będzie chciał Manola żywego.
- I pouczonego - dodał Luis pobożnym tonem, jakby pouczanie było jego zawodem.
Wszyscy w Hawanie tak go nazywali. El Hombre Pequeño. El Pequeño. Gdzie indziej to określenie mogłoby być uważane za lekceważące - przecież ten człowiek był właścicielem całego miasta.
Ale na Kubie, gdzie większość mieszkańców jest niskiego wzrostu, przezwisko to miało charakter jedynie opisowy. I zawsze wypowiadane było cicho, jak w przypadku kogoś, kto mówi, że jest chory i że to - psst! - nowotwór.
Meyer Lansky był dla Kuby właśnie takim nowotworem, żywiącym się naszym sercem, pożerającym wszystko i wszystkich. Tej nocy mijało sześć miesięcy, jak zacząłem dla niego pracować. Pierwszy raz spotkałem go w czerwcu.
- Jak mógłby cię nie zatrudnić? - dziwi się moja matka. Dla niej Lansky nie jest gorszy od innych mężczyzn. - Twój wygląd. To dlatego cię wybrał - przysięga matka. - To wysokie, szczupłe ciało, i ta przystojna twarz, no i twój angielski.
Matka czuje do mnie taki sam sentyment jak ja do niej. Oboje twierdzimy, że każde z nas jest wyjątkowe. Ale to nie mój wzrost pomógł mi w karierze. Zostałem polecony przez wspólnika El Pequeño. Był on współwłaścicielem burdelu w Guantánamo. Pozostali udziałowcy to lekarz Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych oraz kapitan Jascek, adiutant dowódcy bazy, admirała Edwarda J. O'Donnella.
Matka na co dzień styka się z popełnianymi przez mężczyzn świństwami. Może dlatego nie zwraca uwagi na męską podłość. To błąd.
Wydaje się jej, że jeszcze jeden drań nie zrobi światu różnicy. Matka nie zdaje sobie sprawy, jakie dranstwa mogą uczynić ludzie tacy jak Lansky.
Ale ma rację, że decydującą rolę odegrała moja znajomość amerykańskiej wersji angielskiego - odmiany używanej przez marynarzy, charakteryzującej się slangowymi wyrażeniami, przekleństwami i brakiem jakichkolwiek zasad gramatycznych. Tak samo jak angielszczyzna Małego.
- Mój angielski jest doskonały, panie Lansky - powiedziałem. Użyłem nowojorskiego akcentu, w którym „doskonały” brzmi: „osnały”. Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że jego akcent pochodzi z miasta niegdyś położonego w Polsce, a obecnie na Ukrainie.
- Nu - zaszeptał Mały. - Redden Jidisz?
- Gibts nischt, reb Lansky.
Roześmiał się lekko. Zawsze mówił cichym głosem. Powodowało to, że rozmówca zwracał większą uwagę na jego słowa. A kiedy musiał podnieść głos, słuchacza porażał strach.
Oczy miał tak samo ciemne jak moje i przysięgam, że były to ładne oczy, spokojne, łagodne i delikatne. Ale potrafił nimi przeszyć człowieka na wylot. Może nauczył się tego od swego sycylijskiego kumpla, Charleya Lucky'ego. Sycylijczycy pokładali wiele wiary w siłę spojrzenia. I wciąż pokładają.
- Nu, bojczik, popracujemy razem.
Incydent z Manolo wydarzył się podczas mojego pierwszego tej nocy obchodu, kiedy miałem zebrać pieniądze pozostawione wieczorem w kasynach przez turystów. Zabawa zaczęła się dobrze przed północą, w dużej mierze dzięki podstarzałym małżeństwom z Iowa, przyzwyczajonym do powrotu na pokład luksusowych statków wycieczkowych przed godziną dziesiątą.
W Hawanie o tej porze tempo życia jest powolne. Owszem, wszyscy byliśmy niewolnikami El Pequeño. Ale nawet dziwki się nie spieszyły. Tanga i rumby były leniwe i zmysłowe. W połączeniu z jasnym, lekkim rumem podniecały i oszałamiały zarazem. W takim stanie można się bawić całą noc.
Tak właśnie robili zatwardziali gracze. Jankescy senatorzy, gubernatorzy i rekiny finansjery - my nazywaliśmy ich blofìstas - wszyscy przysłani do Hawany przez mafiosów z kompanii Małego, nigdy nie rozpoczynali gry w oczko czy ruletkę, dopóki turyści z Iowa nie byli w łóżkach. Po co ryzykować spotkanie z wyborcą?
Boczne uliczki miasta pełne były takich małych lokali jak ten u Manola. Można tam zagrać w pokera, kości, oczko, bezika i remika. Ale większość działalności hazardowej zdominowana była przez wielkie kluby, jak „Tropicana” i „San Souci”. Dlatego mnie i moim pomocnikom wiele jeszcze czasu zajęło dokończenie roboty.
Szczególnie czasochłonna była jednak operacja usunięcia pocisku z ramienia Manola. Lekarz się nie spieszył. Kule kalibru 22 to naprawdę złośliwe bydlaki.
Jeszcze więcej czasu zabrało pozbycie się ciała córki Manola. Nawet wmieście przez większość Jankesów nazywanym rozpus...
entlik