Jędrzej Pasierski - Dom bez klamek.doc

(1811 KB) Pobierz

Jędrzej Pasierski

 

 

 

Dom bez klamek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

O siódmej rano budzono pacjentów na leki. Wydawano je w plastikowych kubeczkach. Na podłodze leżało później sporo porozrzucanych tabletek, które po wieczornym myciu podłogi lądowały w śmieciach. Większość pacjentów wracała potem do łóżek, część czekała w jadalni na śniadanie złożone z zupy mlecznej, kromek chleba z mielonką, czasem odrobiny marmolady i kawy zbożowej. Chorzy ustawiali się
w kolejkę już kilka naście minut przed przybyciem wózka. Stali, milcząc, najczęściej w piżamach, niektórzy czyści i schludni, inni niedomyci.

Pokój numer dwa dla mężczyzn znajdował się najbliżej wejścia na oddział
i dyżurki pielęgniarskiej; wąski, ale dość obszerny jak na standardy szpitala w Weseliskach. Przeznaczony był dla pacjentów, którzy stanowili największe zagrożenie, przede wszystkim dla samych siebie. Na pierwszy rzut oka nie było tego widać: trzej rezydujący tam mężczyźni przeważnie spali, czasem czytali, siedzieli na łóżkach, a nawet
- choć z rzadka - konwersowali.

Każde łóżko na oddziale miało swój numerek i tak też nazywani byli pacjenci: „piątka spod siódemki”, „trójka spod dwójki” i tym podobnie. Niektórych pacjentów oddziału przyjmowanych na okres nawrotu choroby traktowano jak stałych bywalców w lokalnym barze. Pielęgniarze używali ich imion, często zdrobniałych. Ci pacjenci wiedzieli, gdzie można palić i kiedy przemycić na oddział coś do picia, które produkty ze wspólnej lodówki do wzięcia, kiedy wystawiają chleb i gdzie nie zostawiać papierosów. Mieli pod kontrolą pilota w sali telewizyjnej i zajmowali najwygodniejsze fotele. Codzienność oddziału C8 z podziałem na „nowych” i „starych” nie różniła się wiele od świata zewnętrznego.

We środę 12 grudnia o siódmej pięć rano pielęgniarka Barbara Traczyk stała nad „jedynką spod dwójki”. Wysoka, o szerokich barkach byłej pływaczki, pracowała na oddziale C8 na pół etatu, a resztę wyrabiała na neurologii. Już poprzedniego wieczoru nie mogła pacjenta dobudzić, obawiała się też, że rozrzucił swoje tabletki i wziął najwyżej połowę.

Zdenerwowała się. Lekarze jeszcze nie przyszli na obchód, do tego czasu oddział był we władaniu pielęgniarzy. Traczyk nie patyczkowała się z trudnymi pacjentami, miała renomę tej, na której można polegać w kryzysowych sytuacjach.

„Jedynka spod dwójki”, czyli pan Piotr, wciąż spał na brzuchu, szczelnie przykryty kołdrą i kraciastym kocem. Gdy słowa nie wystarczyły, potrząsnęła go lekko za ramię. Nie zareagował, ciało było zimne i nieruchome. Zwęziła oczy i mocnym, zdecydowanym ruchem przekręciła pacjenta na plecy.

W życiu widziała już wiele martwych ciał, choć oddział psychiatryczny
z pewnością dostarczał ich mniej niż neurologiczny. Kiedy jednak zobaczyła zmasakrowany korpus „jedynki”, z głębokim westchnieniem osunęła się ciężko na ziemię.

Obchód zawieszono i czekano na przybycie policji. Ordynator wezwał rezydentów do gabinetu - niewielkiego, wysokiego pomieszczenia, z którego wyszli po piętnastu minutach. Policja przez telefon nakazała zabezpieczyć miejsce zbrodni
i niczego nie ruszać, należało więc ewakuować pozostałych pacjentów z pokoju numer dwa. Oddział jednakże był obłożony, i to nadmiernie, jak zwykle o tej depresyjnej porze roku - z powodu braku wolnych łóżek dwóch pacjentów wciąż leżało na korytarzu. W związku z tym ordynator podjął jedyną możliwą decyzję: pozostałych pacjentów z dwójki również wyprowadzi się na korytarz, ale na razie posadzono ich na krzesłach w jadalni, gdzie pielęgniarze mieli na nich oko.

Wieść ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin