Plum Sykes
(właśc. Victoria Sykes)
Debiutantki z Park Avenue
Z angielskiego przełożyła Renata Kopczewska
Tytuł oryginalny The Debutante Divorcée
Wydanie oryginalne 2007
Wydanie polskie 2007
Nadchodzi nowa moda - moda na miodowy miesiąc rozwodowy! W gromadzie piękności są takie, które cieszą się dopiero co odzyskaną swobodą, i takie, których mężowie są zwierzyną łowną dla szybszych i bardziej zdecydowanych koleżanek.
Sylvie Mortimer, świeżo upieczona mężatka, zwerbowana do babskiego klubu przez Lauren Blount, gwiazdę wśród rozwódek, odkrywa, że w tym świecie przysięga małżeńska znaczy dokładnie tyle, co nic.
Kiedy jej mąż Hunter staje się obiektywem zainteresowania Sophie, czyli Znanej Łowczyni Mężów, koleżanki z klubu z zapałem kibicują nadchodzącemu rozwodowi. Czy Sylvie uda się powstrzymać zastępy zachłannych piękności i ocalić swój związek? Czy Hunter prowadzi jakąś własną grę?
Świetna satyra na nowojorską śmietankę towarzyską.
Spis treści:
1. Etap pozbywania się męża. 5
2. Fantastyczny mąż na pocieszenie. 27
3. Legendarni kochankowie. 32
4. Zawód: przyjaciel. 49
5. Przyjaciele, na których nie można liczyć. 62
6. Polowanie na męża. 72
7. Przyjęcie rozwodowe. 79
8. Spotkania z paranoją. 94
9. Pan Nie-do-wygoogle'ania. 101
10. Wspaniałe żony z West Village 106
11. Pokazowe dziecko. 114
12. Marci wymięka. 126
13. Rocznicowe dym... 138
14. Pan Moskwiczanin. 151
15. Namaszczenie bogactwem. 164
16. Świąteczna zazdrość. 170
17. Igraszki z nieletnim. 184
18. Dolina Lalek, ciąg dalszy. 201
19. Pokazowy pogrzeb. 220
20. Szaleństwo w MOMA. 227
21. Znikający mąż. 234
22. Luksela. 242
24. Nie ma tego złego. 254
25. Miesiąc miodowy - prawdziwy. 258
Podziękowania. 271
Dla Toby’ego.
Tak się teraz dzieje, że dziewczyny z Nowego Jorku, gdy tylko wyjdą za mąż, natychmiast szukają sposobu, by pozbyć się męża. Wkładają w to nie mniej wysiłku niż jeszcze niedawno w poszukiwania odpowiedniego kandydata. I zdarza się wcale nierzadko, że udaje im się zgubić młodego małżonka już w pierwszych dniach miodowego miesiąca. Szczególnie niebezpieczne pod tym względem są miejsca takie jak Capri albo Harbour Island, gdzie trzeba wybierać między atrakcyjnością towarzystwa wylegającego na plażę z samego rana a koniecznością zarezerwowania sobie miejsca w pierwszym rzędzie na pokazie mody Valentino. Niektórych mężów, jak choćby Jamiego Bellangere’a, udaje się zgubić już na lotnisku w Barbadosie, miejscu, w którym życie towarzyskie aż kipi, co stwarza poważne zagrożenie dla młodych par będących nawet i rok po ślubie.
Dwudziestosześcioipółletnia była pani Bellangere’owa po prostu zapomniała - to jasne! - zabrać Jamiego do hotelowego auta, co ma przemawiać na jej korzyść. Recepcjonistka z Sandy Lane zadzwoniła do niej z wiadomością od Douglasa Blunkettsa, że czekają na nią z kolacją o ósmej wieczorem na jego łajbie (tak Blunketts nazywał swój jacht długości czterdziestu pięciu metrów, noszący oficjalną nazwę Private Lives). Tymczasem nieduże lądowisko na wyspie Mustique okazuje się jeszcze bardziej zabójcze niż sam Barbados, tam przysięgi małżeńskie ulatują z pamięci panny młodej jeszcze zanim jej bagaż pojawi się na bambusowym taśmociągu. Powodem jest zazwyczaj zaproszenie na obiad od Micka Jaggera, które dociera do niej z chwilą lądowania samolotu.
* * *
Społeczny skład i towarzyski przekrój ludzi przebywających w meksykańskim Careyes, oferującym egzotyczne atrakcje, sprawiają, że nie ma lepszego miejsca niż to na spędzenie „miodowego miesiąca dla rozwiedzionych”. Wakacje pełne erotycznych ekscesów to nowy, ale już obowiązujący przywilej dla debutantedivorcées, czyli świeżo rozwiedzionych dziewczyn z nowojorskiego towarzystwa. Okres ten należy spędzać w beztroskiej, podnoszącej na duchu atmosferze, w okolicy oferującej piękne widoki, z mnóstwem siłowni, sal gimnastycznych i gabinetów akupunktury, gdzie prowadzi się konwersacje lekkie jak piórko. Poruszane tematy to: „Dokąd dziś dopłynęłaś?” „Byłaś już na wyspie?”, „Jak myślicie, czy mogę pójść na kolację w białych dżinsach?” albo: „Czy zostałaś zaproszona do Goldsmithów na sylwestra?”. Codziennie odbywa się tyle przyjęć, że wprost nie sposób zostać w domu, chyba że jest się akurat osobą urządzającą imprezę. Praktycznie wszyscy są zawsze na rauszu, bo jedyne, co pije się przez cały czas, to sprzyjająca bliższym kontaktom mieszanka piwa, lemoniady i tequili. Szczerze mówiąc, Careyes stanowi idealne miejsce dla uroczej rozwódki nowicjuszki, ponieważ tutaj może ona, jeśli tylko zapragnie, kochać się codziennie z innym menadżerem funduszów inwestycyjnych...
Lauren Blount poznałam na plaży w Święto Pracy. Wiecie, jak to jest w Careyes. Wystarczy pięć minut, żeby się zaprzyjaźnić z kimś, kto nosi taki sam kostium bikini od Pucciego. Lauren od tygodnia spędzała tu swój miodowy miesiąc rozwodowy i w ciągu jednej chwili opowiedziała mi wszystko o sobie. Co wcale nie znaczy, że musiałyśmy się przedtem znać.
- Właściwie to był uroczy dzień, kiedy brałam rozwód - powiedziała Lauren, rzucając mi spojrzenie spod szerokiego ronda czarnego plażowego kapelusza, który wyjęła z przepastnej torby płóciennej od Hermesa. - Jak ci się podoba ten kapelusz? Yves Saint Laurent podarował go mojej mamie w 1972 roku.
- Genialny - przyznałam.
Lauren prezentowała się na plaży wyjątkowo szykownie. Jej zwinne drobne ciało pokrywała opalenizna o kakaowym odcieniu, stanowiąca idealne tło dla bikini bandeau w geometryczne turkusowe i czekoladowe wzory. Wypielęgnowane paznokcie stóp miała pomalowane na delikatny różowy kolor, a czarne loki, lśniące jak ziarnka kawy, falami spływały na ramiona i zamiatały piasek przy każdym poruszeniu głową. Z delikatnej szyi zwieszało się sześć sznurów drobnych perełek, jej ręce zaś zdobiły trzy złote kółka bransoletek kupionych na suku w Marrakeszu.
- Mama by mnie zabiła, gdyby wiedziała, że noszę jej perły na plaży - powiedziała Lauren, podchwytując moje spojrzenie. - Morska woda bardzo im szkodzi. Ale dziś rano obudziłam się w nastroju Czuła jest noc, musiałam je więc założyć. Styl lat dwudziestych, Riwiera, dla mnie to jest to. A dla ciebie?
- Też go uwielbiam - zgodziłam się.
- Ależ gorąco, Matko święta. I za dużo tu ludzi. - westchnęła Lauren, lustrując wzrokiem Playa Rosa. Na plaży doliczyłam się najwyżej trzech osób. - Może wstąpisz do mnie do domu, co?
- Z przyjemnością - odrzekłam, podnosząc się z leżaka.
- Zjemy sobie lunch i będziemy się byczyć przez całe popołudnie. Nasza Casa ma boski dolny salon, jest naprawdę nieziemski - powiedziała, zbierając swoje rzeczy do przepastnej torby i wsuwając stopy w złote sandałki.
Wiadomo, że w Careyes, jeśli się nie ma dolnego salonu, to człowiek nie liczy się w towarzystwie. Bez tego pies z kulawą nogą do ciebie nie zajrzy. Taki salon z jednej strony musi dawać cień, rzucany przez daszek z nienagannie położoną strzechą, z drugiej zaś - być otwarty na lekką bryzę idącą od oceanu, nawet jeśli mauretańskie antyki miałyby ucierpieć od morskiego słonego powietrza.
Casa Papa, jak Lauren nazywała dom swojego ojca, to spalony słońcem meksykański zamek, otoczony błękitnym basenem niczym fosą. Kiedy przyszłyśmy, Lauren poprowadziła mnie przez cały dom aż do dolnego salonu. W tej samej chwili pojawiła się pokojówka ubrana w szeleszczący mundurek w biało-niebieskie paski (bardziej pasowałaby do domu na Upper East Side), trzymając w rękach szyfonową sukienkę w turkusowym kolorze, którą Lauren włożyła wprost na bikini. Chwilę potem nadeszła druga służąca, niosąc na tacy świeżo przyrządzone quesadillas i guacamole, szklane talerzyki i cukierkoworóżowe serwetki.
- Och, dziękuję ci, Mario - powiedziała Lauren. - Puede hacer nos el favorde traer dos limonadas heladas?
- Si, señorita - skinęła głową Maria.
Zakrzątnęła się zaraz przy nakrywaniu stoliczka z laki, poczym zniknęła w poszukiwaniu lemoniady.
- Jezu, jak przyjemnie - westchnęłam, rzucając torbę na podłogę i zapadając się w miękkiej kanapie, podczas gdy Lauren zwinęła się w kłębek w wiklinowym foteliku. Na środku pokoju ogromny czerwonawy pień kaktusa candelabro strzelał do samego sufitu. Z miejsca, gdzie siedziałyśmy, można było dostrzec drobną postać opalającą się na tarasie domu naprzeciwko.
- To moja kuzynka, Tinsley Bellangere - wyjaśniła Lauren, lekko się krzywiąc. - Nie do wiary, jak ona może tak smażyć się na słońcu, przecież to niebezpieczne w takim upale. Zwłaszcza że wszyscy w jej rodzinie umierają na raka skóry! A do tego laserem wywabiła sobie piegi. Tinsley też spędza tu swój rozwodowy miesiąc miodowy, z czego się nawet cieszę. Nazywam ją Panna Chwilowa Mężatka. Była żoną Jamiego przez niespełna trzy dni, co można uznać za swojego rodzaju rekord, no nie? À propos, chcesz jeszcze posłuchać o dniu mojego rozwodu?
- No pewnie - przytaknęłam. Kto by nie chciał? Czy może być coś lepszego niż wysłuchanie opowieści o życiu miłosnym koleżanki, co sprawia, że trzy godziny mijają tak szybko, jakby to były trzy sekundy?
- Już mam podpisane wszystkie papiery rozwodowe. Chyba od tego czasu upłynęły ze trzy tygodnie. Najważniejszy problem w całym rozwodzie stanowił pies, Boo Boo. W końcu ja go dostałam. Ale trwało to całe miesiące. W każdym razie postanowiłam uczcić ten dzień razem z Miltonem Holmesem, naszym rodzinnym dekoratorem wnętrz, a przy okazji moim przyjacielem... powiedzmy, że do pewnego stopnia. Milton miał bzika na punkcie pójścia do prywatnego gabinetu w Harry’s Downtown, mimo że o tej porze lata, dwunastego sierpnia, nie powinno tam być żywej duszy. Ubrałam się na czarno od stóp do głów, założyłam postrzępione lanviny, we włosach miałam klamrę z kości słoniowej odziedziczoną po prababci. Uważałam, że tak będzie super, ale teraz, gdy o tym pomyślę, to wydaje mi się, że byłam ubrana jak na pogrzeb... O, dziękuję ci, Mario - zwróciła się do Marii, która wniosła dzban z mrożoną lemoniadą i dwie wysokie szklanki. - Przepraszam. O rany, czuję, że muszę zapalić.
Lauren sięgnęła do torby, skąd wyciągnęła etui z krokodylej skóry, nie większe od oprawki szminki. Wewnątrz wyłożonego srebrem puzderka znajdowały się dwa marlboro ultra light. Zapaliła jednego papierosa, po czym odłożyła go na brzeg popielniczki i tak już zostawiła.
- No więc siedzimy tak, ja, z daleka wyglądająca na świeżą rozwódkę, i Milton, który aż się trzęsie, by pójść na górę, podczas gdy ja doskonale wiedziałam, że tam nie ma nikogo, no, może tylko Beyonce albo Lindsay Lohan czy jakaś inna dziewczyna, którymi wszyscy natychmiast się nudzą, tak że one się nie liczą. Chociaż, prawdę mówiąc, od nowa polubiłam Lindsay Lohan. Nawet chciałabym być Lindsay Lohan, a ty?
Lauren zamilkła, wyraźnie oczekując ode mnie odpowiedzi. Zrozumiałam, że to było poważne pytanie.
- Czy ja wiem? Bycie codziennie Lindsay Lohan mogłoby okazać się męczące - zaryzykowałam. Już samo tak częste zmienianie okularów przeciwsłonecznych może się wydać torturą.
- Lubię zwracać na siebie uwagę. Tak czy owak to była dygresja. No więc ja i Milton poszliśmy w końcu na górę, zaczęłam zamawiać jedną truskawkową tequilę za drugą... - W tym miejscu Lauren przerwała, by rozejrzeć się wokół, jakby upewniając się, czy nikt nas nie słyszy, po czym wyszeptała: - Następne, co zapamiętałam z tego wieczoru, to że zupełnie obcy gość kazał podać do naszego stolika szampana z dobrego rocznika.
- Kto to był? - zapytałam.
- Nie uwierzysz. To był Sanford Berman.
Zatkało mnie.
- Nie mów...
- Dokładnie on. Właśnie zamierzał uczcić uruchomienie swojego trzeciego przedsiębiorstwa albo coś równie zwariowanego, nie mam pojęcia, co to było, bo przestałam zaglądać do gazet, aby nie czytać o własnym rozwodzie. Milton oszalał z wrażenia, Sanford jest jego największym idolem. Bo - jak mówi Milton - wszyscy myślą, że Rupert Murdoch to potentat, ale Sanford kupił Ruperta Murdocha.
Komórka Lauren zaczęła dzwonić, Lauren wzięła ją do ręki i wyłączyła.
- To on. Zawsze do mnie dzwoni - wyjaśniła zblazowanym tonem.
- Odbierz. Mnie to nie przeszkadza - poradziłam.
- Właściwie to potrzebuję od niego odpocząć. W tym jest problem. Stałam się jego obsesją. On ma prawie siedemdziesiąt dwa lata, a ja nie mogę przecież umawiać się z kimś takim. Owszem, lubię antyki, ale nie pod postacią moich facetów. Na czym to ja skończyłam? - zapytała.
- Sanford przysłał wam szampana - przypomniałam jej.
- No właśnie. Więc wypiłam tego szampana, a wtedy Sanford podszedł i zaczął ze mną rozmawiać. Był taki uroczy, oczywiście na modłę starszych panów. Uznał, że to bardzo nowoczesne: urządzać przyjęcie z okazji swojego rozwodu. No więc zgodziłam się na następną kolejkę, nie zależało mi. W ogóle niewiele pamiętam z tego wieczoru - przyznała, lekko się krygując - może poza szczegółem: okazało się, że Sanford jest żonaty, ale zaproponował, że odwiezie mnie do domu. Pozwoliłam mu. Po drodze zapytał, czym się zajmuję, więc powiedziałam, że od czasu do czasu sprzedaję i kupuję unikatową biżuterię, na co on oświadczył, że kupiłby coś dla swojej żony. Czy on nie jest słodki?
Sanford zadzwonił do Lauren następnego dnia już o ósmej rano, chcąc umówić się na oglądanie biżuterii. Wieczorem tego samego dnia, o wpół do jedenastej, złożył jej wizytę. Gawędzili o niczym do północy, aż w końcu Lauren zapytała go, czy chce obejrzeć biżuterię.
- Wiesz, co on na to odpowiedział? „Właściwie to nie. Uważam, że jesteś zabawna”. Wyobrażasz sobie? - Lauren otworzyła szeroko oczy, chcąc wzmocnić wrażenie. - W tym miejscu opowieści znów muszę zapalić - dodała, wyciągając następnego papierosa. - A potem zaczął codziennie rano przysyłać mi przez kierowcę „Wall Street Journal”, kawę latte i jeszcze ciepłego rogalika z Patisserie Claude. Wtedy uznałam, że bycie świeżą rozwódką jest znacznie mniej wyczerpujące niż bycie świeżo poślubioną małżonką. Boże, mój rozwodowy miesiąc miodowy to najlepsze, co mogło się zdarzyć. - Przeciągnęła się rozpromieniona. - Uwielbiam być rozwódką.
Nie sposób nie uwielbiać tego stanu, jeśli się jest Lauren Blount, z rodziny tego Hamilla Blounta, który praktycznie wykreował Chicago. Oczywiście to zależy, kogo o to spytać, istnieje bowiem stronnictwo Marshalla Fielda oraz stronnictwo Hamilla Blounta. Tych dwóch nie zasiądzie obok siebie do wspólnego stołu w chicagowskim Racquet Club, jeśli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Mówi się, że Hamill Blount ma...
entlik