Jerzy Suszko
Kłusownik o stu twarzach
Ilustrował Stanisław Rozwadowski
Wydanie polskie 1977
Od trzech lat we wsi Pędzichówek, w której mieszka Maciek Kasicki, grasuje kłusownik. Jak dotąd, mimo starannej obławy i zaangażowania miejscowej ludności, nie udało się go schwytać. Niewiadomą jest nie tylko on sam, ale również sposób, w jaki udaje mu się wyprowadzić w pole prześladowców: wszak ubić zwierzynę i uciec z nią, nie pozostawiając śladu, to nie lada wyczyn.
Któregoś dnia ofiarą kłusownika pada lubiany przez wszystkich jeleń Bartek. Maciek podejrzewa, że sprawcą jest jego wujek, Leszek, którego obserwuje razem z przybyłą (na Wielkanoc z Warszawy) znajomą - Igą Nowakówną. Młodzi podążają jego śladem i odkrywają, że tym, na którego od kilku lat wszyscy polują, który dotąd pozostawał nieuchwytny i przez którego nikt nie był poza podejrzeniem - jest... No właśnie - kto?! Na pewno jeden z bohaterów powieści! Ale który?!
Spis treści:
Bumerang - koń wiecznie młody. 4
Maciek występuje z karabinem w ręce. 14
Maciek dokonuje przerażającego odkrycia. 26
Dziewczyna o zielonych oczach. 37
Mrożący krew w żyłach okrzyk Apacza. 49
Gdy w Kluskę wstąpi diabeł. 57
Pan Wołodyjowski na ławie oskarżonych. 67
O tym jak Bolek Kubasiewicz strzelał do kłusownika. 80
Krzyk trwogi na poddaszu. 92
Tajemnicza wyprawa pana rotmistrza. 100
Czy byk zniknął jak dwójka trefl? 111
Leszek Kiczyłło wie, kto jest kłusownikiem. 120
Gotowiście na śmierć? 134
Jedz, waćpan, proszę. 143
Zielone kłopoty z zielonymi oczami. 150
Iga przeszła samego pana Zagłobę. 157
Pani Kasicka niepokoi się stanem synowskiego serca. 169
O tym jak Maciek wypowiedział wojnę myśliwym. 174
Kniaziówna chce się wydać za... Bohuna. 182
Czesiek Rzepiński uzupełnia listę podejrzanych. 191
Jastrząb zawisł nad ofiarą. 207
Śmiertelny strach. 215
Pojmanie kłusownika. 219
A jednak Sherlock Holmes był w Pędzichówku. 235
Jak to dobrze, że nie jesteś kłusownikiem. 252
Finale w wykonaniu samego Tuhajbeja. 261
Na dworze rozwidniało się. Maciek cicho zamknął za sobą drzwi, zeskoczył z ganku i pędem puścił się ku stajniom. Dogonił go Rex. Sadząc obok wielkimi susami, starał się dotknąć wilgotnym nosem dłoni chłopca. Maciek dopadł wierzei i, oparłszy się całym ciężarem na klamce, pchnął niskie drzwi. Otworzyły się z cichym zgrzytem. Rex przesadził próg i pierwszy znalazł się w stajni.
Skąpe, żółtawe światło żarówki wydobywało z mroku długi korytarz i boksy dla klaczy. Przed jednym majaczyła drobna postać. Poprzedzany przez Rexa Maciek podszedł spiesznie do stajennego i zajrzał do boksu. Kora stała bez ruchu z nisko opuszczoną głową.
- Jeszcze nie?
- Ano nie - mruknął stary.
- Dzień dobry - przypomniał sobie Maciek.
- Dzień dobry - odparł udobruchany Kazimierski i dodał: - Do dziesięciu dni powinna się oźrebić.
Maciek nie mógł ukryć zawodu.
- Do dziesięciu dni?
- A bo to długo?
- Nie pamięta pan, panie Kazimierski, miała kiedy siwe?
- No pewnie, że miała. Korsarz był siwy, potem ta... Knieja... była siwa. Ale nie jest powiedziane, że to będzie siwe.
Maciek pogłaskał klacz po rozpalonych nozdrzach.
- Moje ty brzydactwo - szepnął w nagłym przypływie czułości.
Kazimierski usłyszał, bo zaraz rzucił:
- Klacz brzydactwo, ale źrebaki daje dobre.
- Byle tylko był skoczny - powiedział Maciek. Jeszcze raz pogładził Korę i wybiegł ze stajni.
W stadninie zaczynała się zwykła krzątanina. Na padoki[1] wyjeżdżali jeźdźcy. Zgrabny siwek, wypoczęty po nocy, próbował figlować, ale prędko się uspokoił. Z wysokiego budynku wyruszali masztalerze na czołowych ogierach, które niosły się majestatycznie, wyginając mocne, połyskliwe szyje.
Maciek przypadł za żywopłotem. Gdy nadjechały, zerwał się i przebiegł tuż przed nosem Ramzesa. Koń rzucił się w bok.
- A pójdziesz ty! - zawołał masztalerz, chwytając równowagę. - Od małego chowa się przy koniach, a głupi jak z miasta.
Cicho chichocząc pobiegł między zabudowaniami. Przystanął za węgłem ujeżdżalni. Między dwoma budynkami, po niewielkim padoku, jeździł w kółko na suchym kasztanie rotmistrz - w cyklistówce nasuniętej głęboko na oczy, w obcisłej, mocno sfatygowanej marynarce, z szalikiem ciasno zawiązanym pod szyją. Maciek powiedział „dzień dobry” i, nie doczekawszy się odpowiedzi, poszedł wzdłuż ujeżdżalni, płosząc zabłąkane kury.
Za bramą zawahał się. Do lasu było nie dalej niż półtora kilometra. Ciemna ściana zamykała orne pole, odcinając się od smugi brudnego śniegu, który przetrwał w cieniu drzew. Z zagonu zerwało się stado gawronów i poleciało w kierunku wsi. Maciek zaczął iść aleją, wysadzaną białymi topolami, wsłuchując się w miarowy odgłos własnych kroków. Nagle skręcił w prawo puścił się biegiem ku stawowi.
Na grobli zwolnił, patrząc w połyskliwą toń. W zeszłym roku, też jakoś na wiosnę, zobaczył tu wydrę. Ale zanim zdążył się jej przyjrzeć, bezgłośnie zniknęła pod wodą. Opowiedział o tym dyrektorowi pegeeru i jeszcze tego samego ranka pan Radziejowski zasadził się z dubeltówką na szkodnika, aby go spłoszyć. Maciek cały dzień krążył w pobliżu, nasłuchując strzału. Usłyszał go kilka dni później. Pognał ku rzece. Na grobli spotkał powracającego dyrektora, z dubeltówką przewieszoną przez ramię. Jego zdaniem zwierzę wystraszyło się i z pewnością wyniosło się na zawsze z rybnego stawu. Maciek nie dawał temu wiary i wciąż zachodził nad staw, przekonany, że któregoś dnia znów spotka wydrę. Mogła przecież tylko na jakiś czas wyemigrować w inne strony, a potem wrócić do tłustych karpi dyrektora.
Maciek rozejrzał się raz jeszcze, ale nie stwierdziwszy nigdzie obecności wydry, zawrócił do stadniny. Szedł śpiesznym krokiem, ale już nie biegł, wiedząc, że czeka go pracowita godzina na grzbiecie Bumeranga. Mimo woli przybrał pozę jeźdźca, który spędziwszy długie lata w siodle, nieufnie stawia na ziemi swe krzywe nogi, odwykłe od chodzenia, a przywykłe do ściskania końskich boków.
Przed stajnią spotkał Wojciecha Skorupę prowadzącego parę dyszlowych kasztanów. Grubokościste fiordyngi stąpały ciężko, pobrzękując uprzężą.
- Dzień dobry. Panie Skorupa, dokąd pan jedzie?
- Do lasu.
- Do lasu?
- Kłusownik zostawił byka na Rojnie, trzeba go zawieźć do nadleśnictwa.
- Jak to: zostawił?
- Bolek Kubasiewicz go spłoszył. Ślakował za nim od Marzysza.
- Poznał, kto to?
- Nie, ale chyba go postrzelił.
- No i co?
- A nic, tamten uskoczył w las i tyle go widzieli.
- To już drugi byk w tym roku.
- I nie ostatni. W zeszłym roku cztery sztuki ubił.
- Myśli pan, że to ten sam kłusownik?
- Nic nie myślę - powiedział stary i ruszył z końmi do wozowni, na drugą stronę podwórza.
Maciek zastanowił się, czy nie pojechać ze Skorupą, ale wspomniawszy swoje obowiązki, zawrócił do stajni.
Panował tu ruch i gwar. Fornale zakładali koniom uprząż, pogadując i pokrzykując: prrr, nastąp się, no, rusz się, maluśki, ty cholero jedna. Maciek wymieniał pozdrowienia, pytał, dokąd jadą, oni odpowiadali i wyprowadzali swoje ogromne, ciężkie pary albo czwórki, jak komu wypadło.
Bumerang stał przy żłobie, przeżuwając resztki siana. Na gwizd Maćka odwrócił głowę i cicho zarżał.
- Głodny jesteś, co? - powiedział Maciek i wszedł do boksu. - Zaraz ci dam, zaraz. Poczekaj trochę. Nastąp się, no...
Poklepał wierzchowca po szerokim zadzie i zabrał się do oporządzania. Wyniósł nawóz, podesłał świeżej słomy, przydźwigał wiadro wody.
- No, pij.
Bumerang schylił głowę i, zginając lewą nogę, wsadził pysk do wiadra.
- Przewróć, to ci!...
Bumerang nie dowiedział się, co go czeka, gdyby przewrócił wiadro, bowiem chłopiec skoczył po obrok. Nabrał ze skrzyni owsa więcej, niż należało, wymieszał z sieczką i zarzuciwszy skrzynkę na ramię ruchem, który już dawno podpatrzył u Skorupy, wrócił do boksu. Bumerang powitał go radosnym rżeniem i trącił nosem.
- Czekaj, czekaj! - wołał Maciek sypiąc obrok do żłobu.
Przez chwilę przyglądał się, jak Bumerang je, potem poszedł odwiedzić Kaśkę i Jaśka, lejcową parę Wojciecha Skorupy, i popieścić małego Kiełbika, syna Kaśki, który wesołym usposobieniem zjednał już sobie serca wszystkich, chociaż minęła dopiero piąta doba od momentu, kiedy powiększył stan liczebny pędzichowskich źrebiąt. Maciek wyciągnął z kieszeni kostkę cukru.
- Cieś, cieś, cieś! - zawołał przymilnie.
Kiełbik wybałuszał wypukłe oczy, podrzucał głową, trochę się boczył, ale po chwili wyciągnął ostrożnie szyję i - z przyzwoitej odległości - ciepłymi, chwytliwymi wargami zabrał z dłoni chłopca smakowity kęsek. Pozwolił się pogłaskać, ale tylko raz i zabawnym galopkiem, obijając niewprawne kulaski o ścianę boksu, skrył się za matkę.
Gdy Bumerang skończył jeść, chłopiec zabrał się do czyszczenia. Koń z lubością poddawał się zabiegowi, naprężał skórę, podnosił nogi. Ojciec Maćka twierdził, że jeszcze nie widział konia, który by tak lubił szczotkowanie. „Wygina się pod tą szczotką jak kot” - mawiał. Maćkowi pot wystąpił na czoło. Gdy skończył lewą stronę, przeszedł na prawą. Przełożył szczotkę do prawej ręki, a zgrzebło do lewej i znów, zaczynając od szyi, puścił je w ruch: raz pod włos, dwa z włosem, o zgrzebło; i znów raz pod włos, dwa z włosem, o zgrzebło. Robił to codziennie od czterech lat, ale nie tracił zapału, bo stary Skorupa wciąż kładł mu w głowę: „jak ty go będziesz czyścił, tak on cię będzie nosił”. Więc Maciek nie szczędził sił i potu, bo bardzo chciał, żeby stary Bumerang nosił go jak najlepiej. Wytarł jeszcze powrósełkiem pęciny, wyprostował się i spojrzał na swoje dzieło pod światło, padające od wrót. Skóra na grzbiecie konia połyskiwała wprawdzie jak aksamit, ale Maciek nie miał wielkich złudzeń, co do skuteczności swoich zabiegów. Któregoś dnia poprosił rotmistrza, żeby ocenił jego pracę. Ten bez słowa wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki złożoną chusteczkę, przeciągnął nią po grzbiecie Bumeranga i pokazał Maćkowi. Na białym płótnie widniały ciemne smugi.
- W Grudziądzu służyły do tego reniferowe rękawiczki - wycedził rotmistrz i, wręczając chusteczkę Maćkowi, dodał: - Wypierz i wyprasuj. Tylko nie krochmal.
Maciek wprawdzie chustki nie krochmalił, ale przy prasowaniu spalił ją dokumentnie i musiał w ...
entlik