Zola Emil - Germinal.pdf

(1492 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach pro ektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dac ę Nowoczesna Polska.
EMIL ZOLA
Germinal¹
 .  
¹Germinal — nazwa pierwszego miesiąca wiosennego w kalendarzu, wprowadzonym w czasie rewoluc i
ancuskie ; kalendarz ten obowiązywał w latach – oraz przez dwa miesiące (Germinal i Floréal) w cza-
sie Komuny Paryskie w  r.; nazwa pochodzi od . przymiotnika
germinal,
oznacza ącego coś związanego
z kiełkowaniem. [przypis edytorski]
CZĘŚĆ PIERWSZA
Noc była głęboka, na niebie nie błyszczała ani edna gwiazda, nie można było rozróżnić
przedmiotów na odległość kilku kroków. Drogą z Marchiennes do Montsou, biegnącą
prosto ak strzelił, przez pola zarosłe burakami szedł człowiek. Nie widział ni drogi, po
które kroczył, ni linii horyzontu, gdzie niebo czarne stykało się z równią, tylko wiatr
marcowy, gwałtowny, bił go po piersi i twarzy, wiatr, hula ący niby po morzu po tych
rozłogach, zimny, niosący wilgoć bagien, brutalny, nieusta ący. Dokoła nic w ciemności,
ni sylwetki drzewa, ni zarysów wzgórza, nic.
Człowiek ów wyszedł z Marchiennes około drugie w nocy, ubrany tylko w cienki
bawełniany kaan i spodnie z wełnianego pluszu, i do te pory szedł szybkim krokiem,
drżąc z zimna. Pod pachą gniótł małe zawiniątko, które mu bardzo zawadzało. Przekładał
e ustawicznie i przyciskał do siebie, usiłu ąc obie posiekane od chłodu ręce wsunąć do
kieszeni spodni. Miał tylko edną myśl, nadzie ę biednego, bezdomnego robotnika bez
pracy, że ze świtem wiatr przycichnie i zrobi się nieco cieple . Tak szedł i szedł, aż wreszcie
dwa kilometry przed Montsou u rzał światło trzech palących się na wolnym powietrzu
stosów węgla. Umieszczone były one akby gdzieś wysoko i zdawały się bu ać w powie-
trzu. Zrazu zawahał się niepewny i gotów zawrócić, ale potem poszedł dale , nie mogąc się
oprzeć chęci ogrzania się choćby na chwilę u ognia. Droga skręciła nagle, światła znikły.
Teraz po prawe ręce miał parkan zbity z szerokich desek, u stóp parkanu były szyny, po
lewe zaś mały pagórek, spoza którego wyzierały szczyty dachów akie ś niby wsi w dolinie
rozłożone . Uszedł może ze dwieście kroków, nagle na samym skręcie ukazały się znowu
światła, a podróżny i tym razem nie mógł po ąć, ak mogą palić się tak wysoko na czar-
nym niebie podobne do dwu kopcących tarczy księżycowych. Teraz ednak uwagę ego
zwróciło co innego. Na płaskim terenie u rzał olbrzymią, bezkształtną masę chaotycznie
zbitych w eden kłąb domów, ponad które sterczały w górę kominy. Słabe, zamglone
światła łyskały przez szyby, pięć czy sześć latarń chwiało się na belkowaniach, zębaty-
mi czarnymi sylwetkami rysu ących się w ciemności niby potworne szkielety. Pogrążona
w ciemności, otulona chmurą dymu masa ta wydawała z siebie eden tylko odgłos, ciężkie,
głuche dyszenie niewidzialne maszyny parowe .
Wędrownik rozpoznał nareszcie kopalnię. I zaraz opanowała go myśl przykra, natręt-
na, że nic mu z tego, bo i tuta z pewnością roboty nie zna dzie. Zamiast przeto pode ść
bliże budynków, skierował się na wzgórze, gdzie tliły w żelaznych koszach węgle, służąc
równocześnie ako latarnie i do ogrzewania robotników. Robotnicy musieli widocznie
pracować w szachcie do późne nocy, bo dotąd eszcze szuflowano miał. Posłyszał teraz
turkot wózków kolebkowych na szynach i dostrzegł rysu ące się na tle ogni sylwetki ludzi,
za ętych ich opróżnianiem.
— Dobry wieczór! — rzekł i zbliżył się do ednego ogniska.
Odwrócony plecami do ognia stał poganiacz. Był to stary człek ubrany w kaan z fio-
letowe włóczki, w czapce z królicze skóry na głowie. Żółty, rosły koń stał ak z kamie-
nia wykuty, czeka ąc na opróżnienie sześciu wózków, które właśnie przywiózł. Pomocnik
ednak nie śpieszył się. Był to wysoki, szczupły chłopak, z miną zaspaną. Spod kapelu-
sza wymykały mu się rude włosy, leniwym ruchem naciskał dźwignię i wózki eden za
drugim przechylały się na osiach wysypu ąc swą zawartość. Tu na wzgórzu wiał eszcze
ostrze szy wiatr. Każdy ego powiew lodowaty ciął twarz ak brzytwą.
— Dobry wieczór! — odparł stary.
Zapanowało milczenie. Przybysz czuł, że patrzą nań pode rzliwie, wymienił więc swe
nazwisko.
— Nazywam się Stefan Lantier, estem maszynistą, nie wie pan, może mógłbym tuta
znaleźć pracę?
Płomień oświecał go teraz asno. Mógł mieć ze dwadzieścia lat, był to piękny, ciem-
nowłosy chłopak, a cała postać ego wyrażała siłę i energię.
Poganiacz uspokoił się i odparł potrząsa ąc głową.
 
Germinal
— Pracę… tuta … maszynista? Nie… nie! Wczora dopiero zgłaszało się dwu. Nie ma
pracy.
Zamilkli oba , gdyż powiał silny, ostry wiatr. Po chwili Stefan wskazu ąc na ponurą
grupę domów u stóp wzgórza spytał:
— To kopalnia węgla? Prawda?
Stary nie mógł zaraz odpowiedzieć. Porwał go silny kaszel, wstrząsa ący całym ego
ciałem. Wreszcie splunął, a flegma na zaróżowioną od ognia ziemię padła czarną plamą.
— Tak, kopalnia węgla, Voreux… Domy robotnicze sto ą tuta opodal… widzi pan?
Ręką wskazał na domy wioski rozłożone w kotlinie, które Stefan dostrzegł uż przed-
tem. Wózki tymczasem opróżniono, a stary począł iść na sztywnych od reumatyzmu no-
gach za koniem, który sam, bez bicza ruszył z mie sca i kroczył powoli między szynami
ruchem automatu, nie troszcząc się o wiatr, który mu eżył grzywę i siekł po oczach,
piersi, nogach.
Kopalnia Voreux zarysowała się teraz wyraźnie , a Stefan, zapomniawszy grzać sobie
ręce u ogniska, rozglądał się dokoła. Rozróżnić mógł uż poszczególne części fabryki,
sortownie o ścianach akby posmarowanych mazią, wieże szachtów, obszerne zabudo-
wanie mieszczące machinę windy, małą czworogranną wieżyczkę pompy wodne . Cała
ta w małe kotlinie przycza ona kopalnia, ze swymi niezgrabnymi ceglanymi budynkami
i kominami, co ak rogi groźnego zwierza wznosiły się w górę, wydała mu się w tym
mdłym oświetleniu olbrzymim potworem czyha ącym na ludzi i pożera ącym ich masa-
mi. Potem począł myśleć o sobie, o swoim życiu, życiu wagabundy, od kiedy zaczął szukać
pracy, to est od dni ośmiu. Potem u rzał się na powrót w warsztacie kole owym w Lille,
skąd go wygnano za to, iż pobił przełożonego. W sobotę przybył do Marchiennes, gdzie
się spodziewał znaleźć za ęcie w hutach. Ale ani tam, ani w Sonneville roboty nie było.
Niedzielę spędził ukryty wśród belek wielkiego składu drzewa, skąd go o drugie w nocy
wygnał dozorca. Nie posiadał ni grosza, ni okruszyny nawet chleba. I cóż się z nim stanie
na tych ogromnych rozłogach, gdzie nawet schronić się nie ma gdzie przed lodowatym
wiatrem? Gdzie iść? Tak — rozmyślał — to kopalnia węgla. Zapatrzył się w grupę budyn-
ków fabrycznych, słabo oświetlonych latarniami, gdy nagle otwarły się drzwi kotłowni,
buchnęła fala światła, u rzał asne paszcze pieców, czarne cielska kotłów i sylwetki ludzkie
na tle asności i po ął teraz dokładnie, że to regularne dyszenie uchodzące pary nadawało
fabryce pozory olbrzymiego, ciężko oddycha ącego potwora.
Tymczasem pomocnik poganiacza grzał się u ogniska i spoglądał na przybysza. Stefan
właśnie zamierzał podnieść swe zawiniątko, gdy głośny kaszel ozna mił mu, że stary wraca.
Powoli wyłaniał się z ciemności wraz ze swym żółtym koniem, ciągnącym sześć wózków
naładowanych na nowo.
— Czy są fabryki w Montsou? — spytał Stefan.
Stary splunął znowu czarno i głosem przez wiatr przerywanym odparł:
— O, fabryk tu nigdzie nie brak. Inacze tu było co prawda przed trzema czy czterema
laty! Wszędzie huczały maszyny, nie można było nastarczyć robotników… a akie były
zarobki! Teraz inacze , trzeba przyciągać paska. Prawdziwa nędza panu e w całym kra u,
robotnik nie może znaleźć pracy, fabryki zamyka ą się edna po drugie , może to i nie wina
cesarza, ale po co mu było wdawać się w wo nę w Ameryce? Wiedzieć musiał przecież, że
tam ludzie i zwierzęta poginą na cholerę!
I poczęli oba żalić się w krótkich, wiatrem przerywanych zdaniach.
Stefan opowiadał dzie e swe tygodniowe , daremne włóczęgi. Czyż ma umrzeć z gło-
du? Niedługo roić się będzie po gościńcach od żebraków.
— Tak — mówił stary — to się źle skończy. Bóg się gniewa, że tylu chrześcijan
wyrzucono na ulicę.
— Nie co dnia teraz ma ą ludziska mięso — śmiał się Stefan.
— Ha… żeby tylko co dnia był kawałek chleba — wzdychał stary.
— Tak, tak, żeby chociaż chleb!
Umilkli, wiatr porwał ich słowa i poniósł kędyś daleko z dzikim skowytem.
— Tam! — krzyknął poganiacz wskazu ąc ręką na południe — tam est Montsou!
Wyciągniętą ręką wskazywał w ciemności akieś niewidzialne punkty i nazywał e po
kolei. Tam, w Montsou pracowała eszcze cukrownia, ale druga, firmy Hoton, ograni-
czyła ilość robotników. Zresztą istniała tam eszcze tylko fabryka mąki, firmy Dutilleul,
 
Germinal
Maszyna, Potwór
Bieda, Głód
i fabryka lin, firmy Bleuze, dostarcza ąca lin do kopalń. Trzymały się ako tako dotąd.
Stary zakreślił ręką szeroki łuk ku północy. Tam leży Sonneville, mówił, ale warsztaty
budowlane nie ma ą teraz ani trzecie części dawnych zamówień, dale w Marchiennes
z trzech pieców hutniczych teraz uż dwa tylko funkc onu ą, a w hucie szkła w Gagebois
wybuchnąć ma niebawem stra k, gdyż mówią o obniżeniu płac.
— Wiem, wiem! — powtarzał Stefan. — Byłem tam, byłem!
— U nas — dodał poganiacz — dotąd się wlecze ako tako. Choć i tu zmnie szono
płacę, a widzi pan, tam naprzeciwko, w
Victoire
palą się uż tylko dwie baterie koksowe.
Splunął i zaprzągłszy na pół śpiącego konia do opróżnionych uż wózków oddalił się
powoli i znikł w ciemnościach.
Stefan znał teraz całą okolicę. Ciemno było eszcze wokół, ale gest starego rozwiał
nie ako wszędzie całun nędzy. Rozpościerał on się daleko milami, a Stefanowi zdało się,
że podmuchy marcowego wichru hula ące po rozłogach niosą na skrzydłach wołanie o ra-
tunek tysięcy ginących z głodu.
Zrywały się coraz to gwałtownie sze niosąc śmierć, dusząc życie słabo tle ące w pier-
siach wygłodzonych. Stefan opanowany strachem wbił się oczyma w pomrokę, usiłu ąc
przedrzeć ą, dostrzec zło, co tam gryzło życie u podstaw, i bo ąc się zarazem u rzeć strasz-
ne widziadło. Ale dal czarna była eszcze nicością, nie miała konturów, czym się stanie,
w co obróci, nie można było przewidzieć. Gdzieś tylko w wielkie odległości tlały baterie
koksowe, stały szeregiem, w liczbie wielkie , z kominami sterczącymi w górę, tworząc
pasma płomieni, a dwie wieże nieco bardzie na lewo tliły niebiesko, ak olbrzymie po-
chodnie. Zdawało się, że to pogorzel akaś gigantycznych rozmiarów, lub że to gwiazdy
smutne świecące na niebie czarnym krainy węgla i żelaza.
— Pan może z Belgii?
Poganiacz wrócił i rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę.
Tym razem przywiózł tylko trzy wózki. Poczęto e opróżniać. Wydarzył się wypadek,
przy windzie pękła akaś śruba i na kwadrans robota stanęła. Przesuwacze przestali to-
czyć wózki po szynach, zapadło milczenie przerywane tylko tępymi uderzeniami młota
spada ącego kędyś w dali na żelazną blachę.
— Nie, pochodzę z południa — odparł Stefan.
Pomocnik rad z przerwy, opróżniwszy wózki, usiadł na ziemi. Milcząc, oczyma bez
połysku wpatrywał się w starego, dziwiąc się widocznie, że tyle dzisia mówi. Zazwycza
stary poganiacz nie był wielomówny. Może spodobał mu się obcy przybysz, a może na-
padła go chwilowa gadatliwość, która skłania starców do rozmawiania z sobą w braku
towarzystwa.
— Ja zaś — rzekł — pochodzę z Montsou i nazywam się Bonnemort².
— Bonnemort? — zawołał zdziwiony Stefan. — To pewnie przezwisko?
Stary roześmiał się i rzekł wskazu ąc na kopalnię:
— Tak, tak, trzy razy wyciągano mnie stamtąd… raz z opalonymi włosami, drugi,
gdy ziemia zasypała mnie uż po pas, trzeci raz wreszcie rozdętego wodą ak żaba. Gdy
się przekonano, że nie mogę się zdecydować przenieść na drugi świat, przezwano mnie
Bonnemort, ot tak dla śmiechu!
Rozweselony począł się śmiać. Wydawał przy tym odgłos podobny do zgrzytu źle
nasmarowane windy, a wreszcie zakończył strasznym atakiem kaszlu. Płomień ogniska
oświetlał teraz asno wielką ego głowę z rzadkimi białymi włosami i twarz płaską, bardzo
bladą, pokrytą niebieskimi plamami. Był małego wzrostu, szy ę miał niezmiernie grubą,
akby rozdętą, kolana i stopy wykręcone na zewnątrz i długie sięga ące kolan ręce. Zresztą,
podobnie ak koń, wydawał się wyciosanym z kamienia. Oba stali nieruchomo w wietrze
szarpiącym ich i siekącym niemiłosiernie i zdawało się, że nie czu ą go, nie słyszą. Gdy się
wykaszlał i odchrząknął należycie, splunął opodal ogniska, a na ziemi ukazała się znowu
czarna plama.
— Pan długo uż pracu e w kopalni? — spytał Stefan.
Bonnemort szeroko roztoczył ręce.
— Długo? Ha, pomyśl pan tylko! Miałem osiem lat, gdym pierwszy raz z echał do
kopalni Voreux, a teraz mam pięćdziesiąt osiem. Porachu pan. Robiłem tam na do-
²Bonnemort — tyle co
truposz,
przezwisko. [przypis tłumacza]
Imię, Śmierć,
Niebezpieczeństwo
Robotnik
 
Germinal
Zgłoś jeśli naruszono regulamin