Stein Garth Cien kruczych skrzydel A5.doc

(1748 KB) Pobierz
Cień kruczych skrzydeł




Garth Stein

Cień kruczych skrzydeł

 

 

Przełożyła Jagna Rapciak

Tytuł oryginału angielskiego  Raven Stole the Moon

Wydanie oryginalne 1998

Wydanie polskie 2010

 

 

Poruszająca powieść Gartha Steina, autora bestsellerowej „Sztuki ścigania się w deszczu”. Jenna ucieka od męża w rocznicę śmierci ich synka Bobbyego. Jakaś tajemnicza siła przyzywa dziewczynę do krainy przodków w jej żyłach płynie bowiem domieszka krwi Tlingitów, alaskańskich Indian. Podczas podróży Jenna zaczyna podejrzewać, że Bobby został uwięziony w zaświatach przez tajemnicze kusztaki - złośliwe istoty z indiańskich wierzeń. Świat realny zaczyna niepokojąco przenikać się z fantastycznym...


 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla mojej mamy, która nauczyła mnie opowiadać

 

 

 

 

 

 

Akákoschi!

Zobacz!

 


ZAMKNĘŁA OCZY I UTRZYMYWAŁA SIĘ pod wodą. Wydychała powietrze. Otworzyła oczy, kiedy w piersi pojawił się ból. Spojrzała w górę. A może po prostu rozchylić usta i połykać wodę? To by wystarczyło. Płuca zamiast tlenu wypełniłby płyn. Ale zamiast tego wynurzyła głowę i odetchnęła.

Jenna nie miała dość silnej woli, żeby się utopić. Kiedyś słyszała, że to fizycznie niemożliwe. Zawsze wygrywa wola przetrwania. Nie pozwala utonąć. Inaczej ze strzeleniem sobie w skroń, instynkt samozachowawczy człowieka nie przewiduje skutku wystrzału. Naciśnięcie spustu, kula w głowie. To prostsze. Gdyby nasz instynkt był bardziej przewidujący, wielu ludzi nadal by żyło.

Wyszła z wanny i owinęła się grubym ręcznikiem. Długie kręcone włosy związała elastyczną opaską. Zaczęła nakładać makijaż. Szczególną uwagę poświęciła krostce na policzku. Na litość boską! Pryszcze w wieku trzydziestu pięciu lat?

Powieki pokryła brązowym cieniem, a usta szminką. Nabrały głębokiej, karmelowej barwy. Zaakcentowała kredką górną wargę,  aby ją powiększyć. Dolna wyglądała wystarczająco ponętnie. „Wydmij usta, kochanie. Usuń nadmiar szminki. Cmok, cmok”.

Jenna odwiesiła ręcznik i wyszła z łazienki. W sypialni nie zastała nikogo. Ruszyła więc do pokoju, uruchomiła sprzęt i wsunęła do odtwarzacza płytę Rolling Stones Let it bleed. Ósmy kawałek. Włączyła go i zaczęła tańczyć.

„Well, I am just a monkey man,

I'm glad you are a monkey woman, too”.

Wyrzuciła ręce nad głowę i kręciła się w kółko na palcach. Wracając do sypialni, wciąż tańczyła. Robert, w czarnym garniturze, białej koszuli i jasnym krawacie, siedział na krawędzi łóżka. Zdążył już wciągnąć lewą skarpetkę i lewy but. Zawsze wkładał ubrania w dziwnej kolejności.

Spojrzał na Jennę. Pochyliła się nad mężem, otoczyła go ramionami, a potem odsunęła się i zrobiła wysoki wymach nogą.

„Monkey woman, woman, too”.

- Świetnie - bez zapału skomentował jej starania. - Może coś byś na siebie włożyła?

Jenna tańczyła dalej.

- Przestań - rzucił, sięgając po prawą skarpetkę. - Musimy iść. Nie chcę się spóźnić.

Znieruchomiała.

- Dlaczego zawsze mnie powstrzymujesz?

- A dlaczego ty swój seksowny taniec zaczynasz zawsze przed wyjściem? Uwielbiam takie pląsy, ale przed pójściem do łóżka. - Robert, zajęty prawym butem, nakręcał się coraz bardziej. - W nocy taka nie jesteś. Zachowujesz się prowokująco tylko wtedy, kiedy seks nie wchodzi w rachubę. O co w tym chodzi?

Spojrzał na Jennę. Stała przed nim bez ruchu.

Uznał jej milczenie za swoje zwycięstwo i ruszył w stronę drzwi.

- Proszę, przygotuj się - powiedział łagodniej. - Jest dziewiąta. Kiedy dotrzemy na miejsce, nikogo już nie będzie. - Odwrócił się i zniknął w korytarzu.

- Chciałam tylko poprawić sobie nastrój przed tym głupim przyjęciem - mruknęła Jenna i przeszła przez pokój do swojej garderoby. W porządku. Jeżeli Roberta denerwuje jej seksapil, doceni go ktoś inny.

„I saw her today at the reception,

a glass of wine in her hand.

I knew she was gonna meet her connection,

at her feet was a footloose man”.

Zdecydowała się na czarną spódnicę. Przy każdym ruchu jej uda seksownie zaznaczały się pod materiałem. Roberta to złości, ale może spodoba się jakiemuś miłemu młodemu mężczyźnie?

Zapięła stanik push-up. Lekko unosił piersi. Włożyła stringi, które zawsze kojarzyły jej się z seksem. Ale dzisiaj seksu nie będzie. Nie szkodzi, zaspokoi się sama. „A może powinnam znaleźć sobie kochanka? - pomyślała. Włożyła obcisły sweter bez rękawów, wsunęła wysokie buty. - Czy piersi nie za bardzo sterczą?”. Z krzesła stojącego przy toaletce zdjęła skórzaną kurtkę i zgasiła światło.

Roberta zastała w kuchni. Stał na krześle i przeszukiwał szafki.

- Jestem gotowa - powiedziała.

- Dobrze, daj mi sekundę.

Wdrapał się na blat i zajrzał do górnej szafki. Wyglądał jak szop pracz grzebiący w śmietniku.

- Czego szukasz?

- Świec. Pamiętasz, gdzie je położyliśmy?

- W jadalni. Do czego są ci potrzebne?

- Nie, nie tamte. Chodzi mi o świece na Jarcait[1].

Ach tak. Świece pamięci.

Robert szperał dalej.

- Znalazłem.

Pokazał jej brązową papierową torbę i usłyszała dźwięk obijających się zniczy. Szklaneczki wypełnione woskiem, z niebieskimi naklejkami ze srebrnym napisami. Jej tata zawsze zapałał taką lampkę w przeddzień rocznicy śmierci dziadka.

Robert zerknął na Jennę z dezaprobatą.

- Tak będziesz ubrana?

Zszedł z blatu. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Kark jej zdrętwiał, stopy miała jak z ołowiu. Robert postawił jedną ze świec na talerzu i zapalił. Jenna obserwowała męża w milczeniu.

Kiedy świeca zapłonęła, Robert podszedł do Jenny i chwycił ją za rękę.

- Dzisiaj jest ten dzień.

Ten dzień.

Druga rocznica.

Drugie urodziny jego śmierci.

Można utonąć nawet w kałuży błota. Wystarczy mocno uderzyć o ziemię. Jak brat babci, kiedy był mały. Dostał huśtawką w głowę. Ocean. Rzeka. Wanna.

Ale nie można samemu się utopić. Nie. To zdarza się tylko tym, którzy tego nie pragną. Zawsze dostaje się to, czego się nie chce.

Oczy Jenny zaszły łzami. Robert przyglądał się żonie, nie rozumiejąc. A ona płakała czarnymi łzami rozmazanego tuszu. Jej wargi drżały przy każdym oddechu. Wyglądała tak ładnie. Tak ładnie się ubrała na przyjęcie z okazji rocznicy śmierci syna.

Gorące czarne krople spadały na podłogę.

Nie mogła się ruszyć, ręce i nogi miała jak z waty. Bobby patrzył na nią. Coś krzyknął. Powiedział: „Mamusiu, mamusiu”. Litr wody waży kilogram. Sweter napęczniały od wody wydaje się ważyć tonę. Ściąga w dół. Instynkt przetrwania nie działa dość inteligentnie, aby poradzić sobie ze swetrem i z butami do wspinaczki. Grube ubranie ciąży jak kamień. Ciągnie na samo dno. A tam niczego nie można zbudować. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.

 

 

JOHN FERGUSON stał na nabrzeżu obok hydroplanu. Obserwował sylwetkę zbliżającą się na niebieskim boston whalerze. Odgłos silnika łodzi wdzierał się w poranny spokój Alaski. Przestraszone stadko gęsi zerwało się do lotu.

Fergie zaśmiał się pod nosem. Musiał zapłacić jakiemuś Indianinowi pięć patyków, żeby ten zbadał to miejsce. Na spotkaniu rady miasteczka Klawock ludzie zaproponowali, żeby Fergie zadzwonił do doktora Davida Livingstone'a. Cieszył się wielką sławą w okolicy.

- Czy szamani używają tytułu „doktor”? - zażartował John Ferguson i zrozumiał, że uraził prawie wszystkich zgromadzonych.

Okazało się, że szaman faktycznie ma tytuł doktora. Ech, szkoda gadać.

Łódź była oddalona o dwanaście metrów. Ku zdziwieniu Fergiego doktor Livingstone okazał się dość młodym i przystojnym Indianinem, a nie pomarszczonym starcem w canoe. Wymienili pozdrowienie na odległość, a tymczasem boston whaler dotarł do brzegu. Indianin wyskoczył z łodzi.

- Ferguson? - zapytał, mocując cumę.

- Doktor Livingstone, jak przypuszczam.

Fergie pracował nad tym projektem już jakiś tydzień. Bardzo chciał się tym pochwalić, ale trochę krępował się Livingstone'a. Chyba bez potrzeby, bo doktor się uśmiechnął.

- Po prostu David.

Szaman sięgnął po kilka starych tobołków z grubego płótna, które położył na przystani. Fergie nie wiedział, czy pomóc Livingstone'owi, czy też poczekać. Co, jeśli zawiniątka mają jakiś związek z indiańską magią? A jeśli skala je swoim dotykiem? Z zażenowaniem przestępował z nogi na nogę. Obserwował uważnie Davida.

- I co myślisz? Jakieś pierwsze wrażenia? - zapytał z nadzieją. - Czy duchy Tlingitów nawiedzają to miejsce? - Fergie starał się wymówić indiańską nazwę poprawnie.

Nie chciał sprawiać wrażenia źle poinformowanego. Ale kiedy usłyszał, jak wypowiada to prawdziwy Indianin, zrozumiał, że nazwa powinna brzmieć bardziej gardłowo, że należy artykułować ją tak, jakby w ustach miało się duży kęs jabłka.

David skończył z bagażami. Wyprostował się. Był wysoki, miał jakiś metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne włosy do pasa i okrągłą, łagodną twarz. Dużymi orzechowymi oczami bacznie przyglądał się rozmówcy.

- Ferguson, co właściwie wiesz o Tlingitach?

- No więc... - Ferguson spodziewał się takiego pytania, więc pilnie przestudiował wstęp do Encyklopedii Indian Ameryki Północnej. - Wiem, że Tlingit i Haida, dwa największe plemiona w tym regionie, zajmowały się rybołówstwem i kłusownictwem. Handlowały też z Rosjanami i z Brytyjczykami. Pod koniec dziewiętnastego  wieku rząd zakazał im używania swojego języka i zlikwidował zwyczaj potlaczu[2].

- Nie, to nie do końca prawda - zaprzeczył Livingstone. - Można powiedzieć, że rozumiesz literę prawa, ale nie jego ducha.

Ferguson westchnął głośniej, niż zamierzał. Ponad ramieniem Livingstone'a spojrzał na ośnieżone błękitne szczyty na horyzoncie.

- Rząd niezupełnie to zrobił - oświadczył David. - Po prostu podzielił Indian na cywilizowanych i barbarzyńców. Tych drugich wysłał do rezerwatów. Dopiero w ten sposób uśmiercił nasz rodzimy język i tradycję potlaczu.

Ferguson pokiwał głową. Dopiero poznał Livingstone'a, a już miał wątpliwości, czy go polubi. Był to interesujący człowiek, ale jego pewność siebie nie budziła sympatii Fergusona.

David uklęknął i rozwinął jeden z tobołków. Wewnątrz znajdowały się sznury korali i zwierzęce łapki.

- A co wiesz o naszych wierzeniach? - zapytał szaman. - Znasz indiańskie legendy?

Ferguson postanowił nie ryzykować. Nie chciał się ośmieszyć. Czasami milczenie jest najlepszą obroną. Energicznie potrząsnął głową.

- Rozumiem. Nic nie wiesz, ale mimo wszystko uważasz, że duchy Tlingitów nawiedzają to miejsce?

No tak. Tamten znowu go przyłapał. Fergie chciał powiedzieć Davidowi, co naprawdę myśli. Że cała ta sprawa to jeden wielki wrzód na dupie. Że zdecydował się na wezwanie szamana, ponieważ grupa japońskich inwestorów chciała wyłożyć sporą kasę na inwestycję, ale naciskała, żeby teren został „oczyszczony z duchów”. Fergie wiedział jednak, że nie powinien tego mówić. A przynajmniej nie prosto w oczy.

- Cóż, wolałbym wiedzieć więcej, ale usiłuję przygotować na lipiec ten teren dla kilku potencjalnych klientów... nie miałem czasu.

- Nie usprawiedliwiaj się, Ferguson. To było zwykłe pytanie. Chciałem się tylko zorientować, na czym stoimy.

Szczere spojrzenie Davida sprawiło, że Ferguson poczuł się niezręcznie. Aby zatrzeć złe wrażenie, dodał:

- Fakty wyglądają tak. Nasi klienci pragną z jak największym szacunkiem potraktować historię tego miejsca i dziedzictwo Tlingitów. Nie chcą po rozpoczęciu prac dowiedzieć się nagle, że zaistniała... no, trudna sytuacja...

- Sytuacja delikatna z punktu widzenia prawa? Czy raczej coś w stylu nawiedzonego hotelu z Lśnienia?

Ferguson szukał odpowiednich słów. Facet naprawdę trafił w sedno.

- Hmmm. Powiedziałbym, że chodzi o jedno i drugie.

David uśmiechnął się szeroko.

Fergie miał dosyć. Nie cierpiał rozmawiać z tymi ludźmi. Zawsze mówił przy nich coś niestosownego. Podczas rozmowy z przedstawicielem jakiejś mniejszości człowiek zastanawia się nad każdym słowem. I mimo największych starań wychodzi w końcu na białego rasistę.

- Coś ci powiem, Ferguson - zaproponował mu nagle David. - Ty masz prawników, więc powiedz im, żeby użyli swojej potężnej magii, a ja użyję swojej. Co powiesz na taki plan?

Ferguson odetchnął z ulgą.

- Jeśli o mnie chodzi, brzmi dobrze. Zdaję się na ciebie. Bądź co bądź, to ty jesteś doktorem.

David rozpakował kolejny tobołek. Ferguson dostrzegł fragment poroża jelenia.

- Co dokładnie zamierzasz zrobić z tymi duchami? Pytam z ciekawości...

Szaman podniósł wzrok.

- Zamierzam ubrać się w pióra, potrząsnąć grzechotką i rozrzucić wokół trochę czarodziejskiego proszku. Jestem przecież Indianinem, więc co innego miałbym zrobić?

To powiedziawszy, parsknął śmiechem. Ferguson ze zdziwieniem mu zawtórował.

 

 

JENNA PRZEBRAŁA SIĘ W PROSTĄ czarną garsonkę. Zmyła z twarzy smugi rozmazanego makijażu, zmieniła ubranie, a przeszłość pogrzebała w najciemniejszym zakątku swojego umysłu. Tam, gdzie jej miejsce. Tam, gdzie się nigdy nie zagląda. Bo i po co? „Nie zadawaj trudnych pytań, to nie usłyszysz kłamstw”.

Stała na tarasie apartamentu przy Public Market i przyglądała się pustej ulicy. Za jej plecami chłopcy w białych liberiach serwowali dania na srebrnych tacach. Ładne mieszkanie. Sporo kosztowało. W budynku mieściło się tylko sześć takich z ogromnymi tarasami. Z każdego tarasu rozciągał się wspaniały widok na zatokę. Robert nie należał do tej ligi.

Mieszkali tu Ted i Jessica Landisowie, pośrednicy sprzedający nieruchomości bogaczom. Mieli dwóch dorosłych synów - jeden studiował, a drugi prowadził własny biznes. Michael. Kiedy był mały, pewnie mówili do niego Mikey.

Był chłodny lipcowy wieczór. Znad zatoki wiał lekki wiatr. Takie jest Seattle latem. Suche powietrze i miły chłód. Lata piękne, ale zimy ponure. Za dużo pada. Dobrze, że nie ma śniegu, jak w Cleveland.

Jenna przyglądała się promom sunącym po wodzie. Na horyzoncie błyszczały światła Alki Point. Oparta o balustradę, sączyła wino. W pobliżu kręcili się jeszcze jacyś ludzie, ale nie miała ochoty na pogawędki. Ach. Rodzina Jefferiesów. Dwie córki. Thompsonowie. Tylko syn. Ale ona i tak musi dbać o linię. „Dlaczego nie możemy być chude jak Demi Moore? Wystarczy wsadzić tych wszystkich frajerów na steper, a będą szczęśliwi” - pomyślała.

- Jenna! - ciszę rozdarł donośny głos.

Christine Davies. Z Mercer Island. Domek letni na Hood Canal. Bobby byłby dzisiaj w wieku jej synka. „David Davies. Jakie sprytne krótkie imię i nazwisko. Sam je wymyślił? Podobno jest bardzo mądry. Czy już zapisaliście go na uniwersytet? Słyszałam, że to najmądrzejszy mały kosmita zrodzony z humanoida. Napij się jeszcze, nie wyglądasz, jakbyś miała dosyć”. - Dziewczyna kpiła bezlitośnie w myślach z podchodzącej kobiety.

- Szałowa garsonka. Niesamowita! Kupujesz ubrania za miastem? Ja chodzę do Barneya, ale nigdy nie widziałam u niego takich rzeczy. Wyglądasz cudnie. Chciałabym mieć twoje biodra. Schudłaś?

- Nie, Christine. - Jenna zmusiła się do grzecznego uśmiechu. - Ale dziękuję. Jak miewa się mały David?

- Och, może chciałabyś wziąć udział w akcji charytatywnej i kupić od niego trochę miętówek? Właściwie zajmuje się tym nasza najstarsza córka, Elizabeth. Za sto pudełek dostaje bon towarowy do Nordstrom. Uwielbia ubrania, ale nienawidzi się targować. Mają więc z Davidem układ. David sprzedaje miętówki, a Elizabeth dzieli się z nim nagrodą. David musi sprzedać tylko dwadzieścia pudełek więcej. Wspaniale prowadzi swoje interesy. Peter jest przekonany, że  pewnego dnia zajmie się sprzedażą nieruchomości. Wiesz, miętówki, takie czekoladki. Tylko cztery dolary za pudełko. Wszystko w słusznej sprawie.

- A co to za sprawa?

- Słucham?

- No, ta akcja charytatywna.

- Och, nie wiem - powiedziała Christine zdumiona pytaniem. - Myślę, że chodzi o niepełnosprawnych umysłowo. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie, skoro sprawa i tak jest słuszna?

Christine wyrwał się suchy śmiech. He, he, he. Chrapliwy śmiech. Taki trochę skandynawski. Jenna próbowała ukryć kwaśny grymas, ale nie była pewna, czy jej to wyszło.

- Jasne, Christine, wezmę pięć.

- Pięć? Świetnie. Jaka jest twoja tajemnica, Jenno? Wyglądasz tak szczupło.

- Ścisła dieta. Woda i miętówki.

- He, he, he.

Christine spoważniała. Położyła dłoń na ramieniu Jenny. Lekko kołysała się na wietrze.

- A tak serio, Jenna. Jak twoje samopoczucie?

- W porządku.

- Chyba ci trudno o tej porze roku.

Spojrzenie Christine wydawało się rozkojarzone. Rybie. W kąciku jej ust pojawiła się plamka białej śliny. Zęby były przebarwione. Oddech cuchnął omletem z wędzonym łososiem.

- Chyba ci bardzo trudno.

Jenna wyobraziła sobie, że w głowie Christine mieszka wielki małż. Pulsujący wór zasysający wodę tylko po to, żeby się poruszać.

Głowa Christine na dnie oceanu. Głowa jak mięczak. Jednym uchem zasysa, a drugim uchem wypluwa wodę. I tak za każdym razem, kiedy najpierw na kilka cali wynurza się z mułu, a następnie znowu w nim grzęźnie.

- Na szczęście mam Roberta.

Rozgwiazda wskakuje na głowę Christine. Podważa czaszkę i wysysa soczystego małża. Wysysa brejowaty mózg Christine.

- Och, wiem. Co by się z nami stało, gdyby nie rodzina?

- Wybacz mi, muszę wracać do niego. Nie pozwól, żebym wyszła bez czekoladek.

Cmok, cmok.

Jenna prawie się zakrztusiła, kiedy owionął ją oddech Christine. Omlet kalifornijski, czyli ostrygi, jajka i małże.

Ruszyła w kierunku Roberta, który przy barze zabawiał grupkę ludzi z branży. Tacy to mogą wypić. „Kiedy się martwisz, że stracisz pracę, zawsze się spinasz. Jaka jest sytuacja rynkowa? Dwadzieścia cztery dolary za metr i ani centa mniej”. Jenna się skrzywiła.

Obserwowała, jak Robert gestykuluje i opowiada trzem mężczyznom jakąś historyjkę. Mieli mniej więcej po trzydzieści lat. Jedni odnosili większe sukcesy niż inni, to oczywiste. Wszyscy na studiach uprawiali lekką atletykę. W świecie nieruchomości to bardzo ważne. Teraz mogą odlewać się razem i mówić: „Wiesz, jak grałem w Huskies, wtedy gdy chodziliśmy na kręgle do Rose Bowl, mogliśmy się urżnąć i zgarnąć ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin