Michael A. Stackpole
Tajna Mapa
Cykl: Epoka wielkich odkryć Tom 1
Przełożył Jan Pyka
Tytuł oryginału: A Secret Atlas: Age of Discovery Trilogy, Vol. 1
Rok pierwszego wydania: 2004
Rok pierwszego wydania polskiego: 2006
Autor osadził akcję „Tajnej mapy” w świecie, w którym największą siłą jest magia, i snuje opowieść o garstce uprzywilejowanych badaczy oraz o krainach, które nie istniały, dopóki... nie nanieśli ich oni na mapy.
Książęcy kartograf Qiro Anturasi dzięki swym nadnaturalnym zdolnościom zdobył wielką władzę i ogromne bogactwa, ale tym razem ceną za nowe odkrycia może być życie jego wnuków, Kelesa i Jorima, którzy właśnie wyruszają w nieznane. To, co zobaczą oni podczas swych wypraw, może zatrząść posadami świata, grozi bowiem powszechną wojną i uwolnieniem niszczycielskiej magii, która wywołała przed wiekami apokaliptyczny kataklizm...
Senatorowi Johnowi McCainowi
w podziękowaniu za jego odwagę, zdrowy rozsądek
i chęć zrobienia tego, co słuszne, a nie tylko korzystne
32 dzień miesiąca Nietoperza w roku Psa
9 rok panowania księcia Cyrona
162 rok rządów dynastii Komyrów
736 rok od Kataklizmu
Południowy Trakt Cesarski; Nalenyr
Moraven Tolo dotarł na grzbiet wzgórza na kilka kroków przed swoimi towarzyszami podróży. Na pół ślepy starzec, który chrapliwie dysząc, szedł za nim, mimowolnie zachłysnął się powietrzem. Odwrócił się, gdy dołączyli do niego wnuk i prawnuk, po czym szerokim gestem wskazał leżące w oddali miasto.
- Oto Moriande - powiedział - najwspanialsze miasto na świecie.
Wojownik powoli skinął głową na znak potwierdzenia. Gościniec zbiegał w dół po zboczu zalesionego wzgórza, dalej zaś wił się doliną Złotej Rzeki aż do miasta. Minęło wiele lat, odkąd Moraven widział po raz ostatni stolicę Nalenyru, i chociaż się w tym czasie rozrosła, nie zmieniła się aż tak bardzo, żeby nie można jej było poznać. Wentokikun, najwyższa z dziewięciu wież miasta, wciąż górowała nad jego wschodnią częścią i jeśli się ją wzięło za punkt orientacyjny, nietrudno było odnaleźć inne miejsca.
Starzec, którego rzadka broda i włosy tańczyły na lekkim wietrze, skinął głową w stronę Moriande.
- Najwyższa wieża, tam na wschodzie, wskazuje, gdzie jest Pałac Cesarski. Może nie mam już dobrego wzroku, ale widzę ją wyraźnie. Przypomina mi to chwilę, kiedy widziałem ją ostatni raz.
Moraven zachował milczenie, chociaż panorama stolicy wzbudziła w nim niemal taki sam podziw jak w pozostałych wędrowcach. Rozwój Moriande był odzwierciedleniem zmiany, jaka zaszła w świecie. Gdy dzika magia osłabła na obszarach cywilizowanych i handel przyniósł dobrobyt, stolica Nalenyru stała się symbolem nadziei. Chociaż ludzie wciąż bali się powrotu Epoki Czarnego Lodu i dzikiej magii, która ją zrodziła, narastała w nich wiara, że można to powstrzymać. Moriande nie rozwinęło się dzięki magii i zabobonom, ale dzięki zwycięstwu nad nimi.
Tempo tego rozwoju, które wyraźnie wzrosło w ostatnich dziesięcioleciach panowania dynastii Komyrów, zaskoczyło Moravena. Przez kilka minionych dni wiele razy słyszał o tym, jak starzec przybył do Moriande przed osiemdziesięciu jeden laty na pierwsze wielkie Święta Plonów połączone z jubileuszem dynastii Komyrów. Do tamtego roku przetrwała ona dziewięć cykli po dziewięć lat, a w tym okres ten się podwoił. Ponieważ był to zarazem dziewiąty rok panowania obecnego księcia, ludzie wiedzieli, że zbliżające się święta będą dwakroć błogosławione. Właśnie nadzieja na tę szczególną łaskę bogów była przyczyną, że starzec wybrał się ze swymi potomkami w długą podróż na północ.
Miasto było tak ogromne, że zdawało się leżeć znacznie bliżej niż w odległości dwóch dni marszu od miejsca, w którym stali. Złota Rzeka przecinała białe skupisko domów na dwie niemal równe części, wyginając się szerokim zakolem na północ. Sześć z dziewięciu wież miasta stało w północnej połowie, a pozostałe trzy - w tym książęca Smocza Wieża, Wentokikun - wznosiły się po stronie południowej. Równie wspaniałe, choć z tej odległości gorzej widoczne, było dziewięć strzelistych mostów, wznoszących się łukami nad lśniącą w promieniach słońca rzeką. Były tak wysokie, że łatwo pod nimi przepływały nawet największe statki, i tak szerokie, że w porównaniu z nimi Trakt Cesarski wyglądał jak ścieżka wydeptana w lesie przez dzikie zwierzęta.
Matut, tak bowiem miał na imię starzec, zmierzwił włosy prawnuka powykręcaną przez artretyzm dłonią.
- Kiedy przyszedłem na tamte święta, miałem dziesięć lat. Ty masz ich dziewięć, tyle co dwór księcia i tyle co jedna dziesiąta mojego wieku. Jestem pewny, że bogowie znajdą w tym jakieś znaczenie. Łatwo sobie poradzą z twoim drobnym problemem, Dunos.
Mały chłopiec o brązowych włosach z powagą pokiwał głową. Następnie pomasował prawą ręką swoje uschnięte ramię i spojrzał na Moravena.
- Stanie się, jak mówi mój dziadek, prawda, wojowniku?
Moraven przykucnął obok chłopca i skinął głową.
- On ma rację, ale jak mojemu mistrzowi powiedział jego mistrz, „Bogowie dają narzędzia i talent, ale wysiłek musi być twój”. Nie wątpię, że bogowie cię uleczą, ale będziesz musiał nad tym popracować.
- Popracuję. I wtedy też będę mógł zostać wojownikiem.
- W młynie, synu, może być nam potrzebny ktoś inny niż wojownik. - Ojciec chłopca uśmiechnął się i poklepał wiszącą u pasa sakiewkę, z której dobiegł stłumiony brzęk monet. - Zrobimy to jak należy. Najpierw złożymy ofiary bogom, a potem będziemy się cieszyć świętami.
- Oczywiście, Alaicie, oczywiście. - Chichot starca przeszedł w chrapliwy kaszel. - Na tak młodych mężczyzn jak ty czy obecny tu nasz przyjaciel czeka wiele przyjemności. Ja niestety ostatnim razem byłem na to za młody, a teraz jestem za stary.
Moraven, wstając, uśmiechnął się i pogładził po karku, na który opadały długie czarne włosy.
- Osiągnąłeś błogosławiony wiek, dziadku. Znajdzie się wiele osób, które będą wierzyły, że twój dotyk przyniesie im szczęście.
- Oby wszystkie one były tak nadobne i miały ciała tak miękkie jak Pani Gagatu i Nefrytu. - Starzec popatrzył na niego łzawiącymi brązowymi oczami i poruszył sztywną dłonią. - Może nie widzę już tak dobrze jak kiedyś, ale czuję wszystko.
Alait zaśmiał się, a Moraven mu zawtórował. Dunos popatrzył na nich ze zdziwieniem, natomiast bogato odziana żona kupca prychnęła wzgardliwie. Często to robiła, gdy rozmowy obracały się wokół opowieści Matuta o świętach i tych wszystkich przepojonych zmysłowością zabawach, jakie widział. Poinformowała ich, że udaje się do stolicy na zaproszenie „osób”, które mają załatwić jej mężowi książęcą nominację - aczkolwiek na pytania, co to konkretnie ma być oraz dlaczego mąż jej nie towarzyszy, odpowiadała wymijająco.
Pozostali, z wyjątkiem czworga wędrownych artystów z Erumvirine, pochodzili z różnych części Nalenyru. Wszyscy się zgodzili, że podróżowanie w osiemnaście osób to bardzo dobry znak, ale na wszelki wypadek, aby zapewnić sobie przychylność bogów, składali w przydrożnych świątyniach wiele ofiar. Każdy ofiarowywał tyle, na ile go było stać, przy czym wieśniacy w brązowych lub szarych ubraniach z samodziału okazywali pobożność nieco mniej ostentacyjnie niż ci, którzy mieli na sobie kosztowne szaty. Wielu z nich złożyło również ofiary w intencji Dunosa, żeby mu się odwdzięczyć za drobne prace, które wykonywał dla nich po drodze.
Żona kupca ani nie złożyła ofiar za Dunosa, ani nie dała mu żadnej okazji do zarobku, machając rękami i opryskliwie prychając, żeby go odpędzić. Dziadek chłopca tak podsumował jej zachowanie: „To kobieta, która się głośno modli, ale oszczędza na ofiarach”.
Moraven Tolo, ani bogaty, ani biedny, zajmował miejsce pośrodku obu grup. Miał na sobie czarne wełniane spodnie wpuszczone w skórzane buty i koszulę uszytą z nieufarbowanego płótna. Tylko jego pikowany kaftan bez rękawów, z białego jedwabiu, szeroki i sztywny w ramionach, z czarnymi tygrysami wyhaftowanymi na piersiach oraz plecach, świadczył o pewnej zamożności. Moraven ciasno owijał go wokół ciała i wiązał szerokim czarnym pasem.
Wsunął teraz za pas swój miecz, który chwilę wcześniej odebrał od chłopca. Dunos niósł go z dumą prawie całą drogę, a Moraven rewanżował mu się za to, składając ofiary w jego intencji. Tylko on w całym towarzystwie miał miecz, chociaż nie tylko on był uzbrojony. Dwaj wieśniacy zabrali w drogę cepy, które nieśli na ramionach.
Matut przymknął nagle oczy i zadrżał.
- To się wydarzyło w tym miejscu. Teraz sobie przypomniałem.
Dunos chwycił dziadka za lewą rękę.
- Bandyci?
Żona kupca syknęła:
- Bądź cicho, dziecko. Nie podsuwaj bogom takich pomysłów.
Moraven popatrzył na biegnącą przed nimi drogę w tej samej chwili, gdy z lasu wyłoniły się trzy ludzkie postaci: dwaj mężczyźni i kobieta.
- To nie w umysłach bogów narodził się ten pomysł - powiedział, widząc, że tamci wychodzą na środek drogi.
Kobieta odziana w czerń pod szkarłatno-złotym kaftanem wydobyła miecz i prowadząc swych kompanów, ruszyła leniwym krokiem w stronę pielgrzymów. Po jej lewej ręce, trzymając się nieco z tyłu, szedł niższy z dwóch mężczyzn, okryty pstrą zbieraniną rzeczy w różnych odcieniach brązu i zieleni. W pewnym momencie nałożył strzałę na cięciwę podwójnie wygiętego łuku i zatrzymawszy się, zajął pozycję dogodną do strzału.
Trzeci bandyta miał na sobie złachmaniony płaszcz, który większości mężczyzn sięgałby do połowy łydki, ale jemu ledwie zakrywał górną część ud. Długi kołtun rozczochranych włosów pasował do postrzępionej brody olbrzyma. Każdy odkryty skrawek jego ciała pokrywał brud, czerniący się również pod paznokciami. Wyglądał przerażająco, ale trzymana przezeń maczuga na długim drzewcu robiła jeszcze silniejsze wrażenie. Obuch miała wielkości melona, a szpecące go nieregularne ciemne plamy pozwalały się domyślać, że służyła do roztrzaskiwania czaszek.
Kobieta spróbowała się uśmiechnąć, ale przez bliznę na jej lewym policzku wyszedł z tego krzywy grymas.
- Witamy na Trakcie Cesarskim. Jesteśmy waszymi sługami, którzy utrzymują na nim porządek i chronią podróżnych przed bandytami. Z pewnością zechcecie nam się za to odwdzięczyć.
Conoursai, żona kupca, arogancko machnęła ręką, dając do zrozumienia rabusiom, żeby się odsunęli.
- To droga książęca - powiedziała. - Bezpieczeństwa na niej pilnują jego żołnierze.
Rozbójniczka pokręciła głową.
- Jeśli tak, to najwyraźniej zaniedbują swoje obowiązki, babciu - odrzekła.
Wstrząśnięta tą bezczelnością Conoursai syknęła oburzona, lecz rozbójniczka, która to właśnie chciała osiągnąć, zwracając się do niej z pozornym szacunkiem, ciągnęła niezrażona:
- Ale skoro nie jesteśmy książęcymi żołnierzami, musimy być rozbójnikami. Czy zapłacicie zatem trybut i odejdziecie z honorem, czy też wolicie stawić opór i ponieść jego konsekwencje?
- Tak to się zaczęło ostatnim razem - jęknął Matut.
Moraven poklepał go po ramieniu.
- Od dawna wiadomo, że ludzie zatrzymują się w tym miejscu, by podziwiać miasto, a bandyci napadają tu na nich z ukrycia.
Chłopiec pochylił się i podniósł kamień.
- Będę z nimi walczył.
- Nie ma takiej potrzeby, mały chwacie. - Moraven Tolo płynnym, wręcz tanecznym ruchem minął Conoursai i wystąpił przed podróżników. Uniósł rękę, dając dwóm wieśniakom znak, żeby trzymali się z tyłu, po czym zatrzymał się na środku drogi i ukłonił bandytom.
- Jestem xidantzu. Nie chcę, żeby komukolwiek stała się jakaś krzywda. Ci ludzie są pod moją ochroną. Odejdźcie stąd, a nic was nie spotka.
- Xidantzu. - Kobieta splunęła z pogardą i szarpnęła swój kaftan. - Jeden z was, wtrącających się w nie swoje sprawy włóczęgów, dał mi to, a od tych, których chronił, dostaliśmy złoto.
Moraven przyjrzał się uważniej jej strojowi. Na szkarłatnym kaftanie były wyhaftowane nietoperze. Znał człowieka, do którego należał.
- Ukradłaś to czy też Jayt Macyl został zabity?
Wskazała mieczem na zachód, a potem machnęła nim, zakreślając głownią krótki łuk.
- Tu wszędzie leżą kawałki jego ciała. Był ledwie szóstej rangi. Ja nazywam się Pavynti Syolsar i jestem wyższa rangą.
Moraven zastanowił się. Jayt Macyl rzeczywiście był szermierzem szóstej rangi. Jej zwycięstwo nad nim mogło znaczyć, że ma siódmą rangę albo że się jej po prostu poszczęściło. Zważywszy na jej stosunkowo młody wiek, skłonny był przypuszczać, że zaszło to drugie, ale zdawał sobie sprawę, że pozory mogą mylić.
- Jestem Moraven Tolo ze szkoły Jatana.
Rozbójniczka prychnęła lekceważąco.
- Macyl także był z serrianu Jatana. To mnie nie przeraża.
Moraven pokręcił głową.
- Nauczycielem Macyla był Eron Jatan. Mój mistrz jest jego dziadkiem.
Jej twarz lekko drgnęła.
- Phoyn Jatan?
- Tak. Jestem trochę starszy, niż wyglądam. - Moraven zignorował poszeptywanie swoich towarzyszy podróży. - Jeśli mimo to chcesz walczyć, podaj warunki.
- Nie boję się ciebie. - Pavynti zmrużyła brązowe oczy. - Na śmierć i życie, oczywiście.
Skinął głową.
- Rysuj okrąg.
To ją na chwilę zatrzymało. Wyrwało także stłumione okrzyki z ust jego towarzyszy podróży oraz radosny z ust Dunosa. Ojciec chłopca uciszył go, zatkawszy mu usta, i odciągnął do tyłu. Większość wędrowców także wycofała się za grzbiet wzgórza, który oddzielił ich od szykujących się do walki przeciwników. Ci, którzy zostali, pospiesznie nakreślili wokół siebie małe okręgi i powyciągali poukrywane talizmany, a jeden z chłopów przyłożył do oka bransoletę z końskiego włosia, żeby móc bezpiecznie oglądać starcie.
- O... okrąg? - Twarz Pavynti skurczyła się.
- Dobrze słyszałaś. - Moraven wyciągnął zza pasa miecz w drewnianej pochwie. - Tak będzie najlepiej.
Wyraźnie wstrząśnięta Pavynti zaczęła rysować palcem u nogi linię na drodze. Natomiast jej kompani, rozumiejąc wagę żądania Moravena, przystąpili do akcji. Łucznik wypuścił strzałę, a olbrzym ryknął wściekle i zaatakował. Kiedy mijał Pavynti, powietrze przecinały już dwie następne strzały.
Moraven Tolo targnął do tyłu prawy bark, uchylając się od pierwszej strzały. Druga przeszyła mu tylko kaftan na ramieniu. Zrobił szybko pół kroku do przodu, unikając trzeciej, która śmignęła nad nim, po czym ściskając w lewej ręce pochwę z mieczem, rzucił się biegiem ku olbrzymowi.
Bandyta wysoko uniósł maczugę. W jego otwartych szeroko ustach połyskiwały obrzydliwie krzywe, pożółkłe zęby. Zmrużył czarne oczy, a na czoło i szyję wystąpiły mu żyły. Jego bojowy okrzyk przybrał basowe tony ryku atakującego bawołu. Maczuga, której drzewce, jak się zdawało, niewiarygodna siła zamachu wygięła w łuk, runęła z góry na Moravena.
Zanim jednak opadła, Moraven pochylił się i doskoczywszy do olbrzyma, wbił rękojeść miecza w jego splot słoneczny. Następnie chwycił prawą ręką dolną część pochwy i obrócił ją tak, że wciąż osłonięta nią klinga uderzyła w krocze bandyty. Gdy ryk olbrzyma przeszedł w zdławiony pisk, Moraven, prostując się i obracając, przerzucił go przez ramię. Mężczyzna z ogromną siłą wyrżnął plecami w ziemię, ale nie stracił przytomności. Moraven, wykonując kolejny obrót, uderzył go więc w głowę pochwą miecza i zszedł przy tym z drogi czwartej strzale.
Kończąc obrót, pozwolił, by rękojeść miecza wsunęła mu się do prawej dłoni. Zacisnął ją mocno i wyprostował rękę, a siła rozmachu zrobiła resztę. Ciężka drewniana pochwa, zsunąwszy się z klingi, poleciała po płaskim łuku i uderzyła w lewą rękę łucznika. Zgodnie z intencjami Moravena, zmiażdżyła palce zaciśnięte na majdanie i zakłóciła lot piątej strzały. Bandyta wrzasnął z bólu, wypuścił łuk i skulił się, ściskając obolałą dłoń pod prawą pachą.
Moraven uniósł miecz, mierząc sztychem w gardło Pavynti.
- Skończyłaś rysować ten krąg?
Odrzuciła swój miecz na bok, osunęła się na kolana, a potem padła na brzuch, przyciskając twarz do ziemi.
- Jaecaiserrze, wybacz mi, nieszczęsnej, arogancję.
- Co nazywasz arogancją, Pavynti? Przypisanie sobie rangi, której nie masz? Przekonanie, że możesz bezkarnie polować na podróżnych zmierzających do stolicy? - Głos Moravena przybrał chłodniejszy i głębszy ton. - A może tę haniebną butę, którą się kierowałaś, pozwalając, żeby twoi przyjaciele zaatakowali mnie, zanim mogliśmy odbyć pojedynek?
- Wszystko razem, mistrzu.
- Wstawaj. Zdejmij ten kaftan. Podnieś miecz.
Patrząc na Moravena szeroko otwartymi oczami, kobieta podniosła się, otrzepała z kurzu kaftan, po czym go zdjęła. Gdy pochyliła się z wahaniem, żeby podnieść swój miecz, na jej szyi błysnął srebrem mały, okrągły talizman, wiszący na rzemieniu z surowej skóry. Ująwszy rękojeść miecza, wyprostowała się powoli i zapytała:
- Mam dalej rysować okrąg?
Pokręcił przecząco głową.
- Postawa Skorpiona, na początek.
Zamrugała niepewnie oczami, lecz zrobiła, czego zażądał. Skinął głową i kazał jej przybrać inną postawę, a potem kolejną.
Przechodziła z jednej do drugiej płynnie i dosyć szybko, przy czym najlepiej jej poszło z Żurawiem i Orłem, a nieco gorzej z Wilkiem i Psem. Egzaminował ją tak pełne dziewięć minut, czyli przez czas, jaki zajęło jego towarzyszom ponowne wejście na wzgórze. Obaj chłopi stanęli po bokach olbrzyma, gotowi zdzielić go mocno po głowie, gdyby odzyskał przytomność.
Kiedy już porządnie ociekała potem, Moraven kazał jej przestać. Przyklękła na jedno kolano i widać było, że chciałaby wbić miecz w ziemię i wesprzeć się na rękojeści, ale wie, że nie powinna okazywać takiego braku szacunku swojej broni. Ciężko dysząc, spojrzała w górę.
- Co jeszcze mam zrobić, mistrzu?
- Odpowiedzieć na pytanie.
- Jakie?
- Masz kaftan Jayta Macyla, ale nie jego miecz. Co się z nim stało?
Na jej twarzy znowu pojawiło się napięcie.
- Jestem rozbójniczką, mistrzu, ale nie barbarzyńcą. Miecz wysłałam do rodziny Jayta, żeby mogli go złożyć w domowej kapliczce.
Moraven nie odpowiedział, podszedł natomiast do kulącego się łucznika i kopnął jego broń w gęstwę cienistych krzaków, które tam rosły. Włożył miecz do pochwy, wsunął go za pas opinający kaftan i machnięciem ręki nakazał łucznikowi, żeby odsunął się od krzaków. Kiedy się znowu odwrócił, zobaczył, że do Pavynti podeszła Conoursai, która właśnie zamierzała ją wychłostać krótkim biczem.
- Nie rób tego.
Żona kupca, którą dławiło oburzenie, z trudem wybełkotała:
- Chciała nas wszystkich zamordować. Musi zostać ukarana. Powinieneś ją zabić.
Moraven wolno pokręcił głową.
- Złamane życie można naprawić, odebranego... nie.
- Więc złam ją. - Kobieta wykonała władczy gest, choć widać było, że nie jest już tak pewna siebie jak poprzednio. - Niechże chłopi wychłostają tego olbrzyma i łucznika.
- Rzucili się na mnie, nie na ciebie. Ich los jest w moich rękach.
- Z jakiej racji?
Moraven zmarszczył czoło i spojrzał ponad jej ramieniem na Dunosa, który wziął kaftan Macyla i starannie go złożył.
- Dlaczego nie możesz się zachowywać jak to dziecko? Powiedziane jest: „Jednym czynem osiąga się więcej niż dziesięcioma tysiącami słów”.
- Jej czynem miało być zabicie nas wszystkich.
- Nie, jej czynem było oddanie honoru poległemu przeciwnikowi. Jej słowa, podobnie jak twoje, nic nie znaczą. Zamilknij więc, bo będę musiał coś w tej sprawie zrobić. - Ignorując gniewne spojrzenie, które mu rzuciła, odwrócił się i popatrzył na łucznika.
- Ile zrabowaliście pielgrzymom zmierzającym na Święta Plonów?
- ...
entlik