Jon Sprunk
Pokusa Cienia
Cykl: Trylogia Cienia Tom 2
Przełożył Marcin Moń
Tytuł oryginalny: Shadow's Lure
Rok pierwszego wydania: 2011
Rok pierwszego wydania polskiego: 2015
Na surowej Północy...
W Othirze był na szczycie łańcucha pokarmowego - niezrównany zabójca, cień osnuty mrokami nocy. Ale po tym, jak pomógł prawowitej cesarzowej odzyskać tron, Caim porzucił swoje stare życie. Duchy przeszłości znów się o niego upominają.
Poszukując prawdy o zniknięciu i śmierci swoich rodziców, Caim odkrywa krainę, którą włada Cień. Nękany pokusami Drugiej Strony, staje się uwikłany w wojnę, której wolałby uniknąć.
Są jednak rzeczy, których syn Cienia nie może zignorować oraz walki, od których nie może uciec. W tej bitwie siła i umiejętności Caima nie wystarczą - bo nikt nie zdoła oprzeć się Pokusie Cienia.
Powieść tę dedykuję mojej żonie i synowi,
bliźniaczym centrom mojego wszechświata,
oraz rodzinie i przyjaciołom,
którzy wzbogacają nasze życie każdego dnia.
- 3 -
Przenikliwy północny wiatr dął znad bagien.
Wicher wciskał się pod koszulę i grubą zimową opończę Keegana, gdy ten wręczał swój miecz wartownikom przy bramie. Nikła poświata księżyca wydobywała głębokie cienie z kruszejących murów i oszronionych baszt twierdzy Aldercairn. Gdy Keegan i jego towarzysze oddali strażnikom broń, pozwolono im wejść.
Przez chwilę szli otoczeni ścianami wąskiego tunelu biegnącego pod starą kordegardą. Keegan odetchnął spokojnie dopiero, gdy wyłonili się po drugiej stronie muru, na dziedzińcu, gdzie kolejnych dwóch strażników otworzyło im wrota do wewnętrznej twierdzy, jaskrawe światło zalało śnieg u stóp wędrowców. Keegan podążył za swymi towarzyszami do środka.
Caedman, ich przywódca, poprowadził swych ludzi w kierunku stołu na końcu sali. Poczuli, jak otula ich bijący z czterech palenisk żar. Keegan rozpiął płaszcz i zajął miejsce przy otwartym oknie, po czym rozejrzał się. Był to jego pierwszy wiec thanów. Huskarlowie i wojownicy zasiedli tu ramię w ramię. Ich donośny śmiech wstrząsał drewnianymi ścianami. Na drugim końcu sali znajdowało się podwyższenie, a na nim długi stół górujący nad pozostałymi. Piątkę siedzących przy nim mężczyzn zdobiło srebro i złoto. Okrywające ich ramiona płaszcze z białego futra lśniły w blasku ognia.
Jeden z towarzyszy Keegana wskazał na zajmującego miejsce pośrodku sędziwego mężczyznę, owiniętego w płaszcz ze skóry czarnego niedźwiedzia.
- To Stary Jevick.
- Than klanu Allastar? - zapytał Keegan.
- Mówią, że od lat nie wychylił nosa z tej wielkiej sterty kamieni.
Keegan przez chwilę chłonął wzrokiem zawieszone na ścianach sztandary i rzędy trofeów, słuchając huku płomieni w paleniskach.
- Nie dziwię mu się. To dobre miejsce, żeby odpocząć na stare łata.
Gdy tylko podczaszy postawił przed nimi spienione kufle, od strony stołu na podwyższeniu dobiegło głuche tupnięcie. Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku thana Jevicka, który właśnie podniósł się na nogi.
- Witajcie, synowie Eregothu. - Głos miał drżący, ale głębszy niż sugerowałby to jego wiek. - Wezwałem was, aby omówić nieszczęścia nękające nasz kraj.
Keegan rozejrzał się i ujrzał potakujące głowy. Wiele farm doszczętnie spłonęło. Mężczyźni ginęli, a kobiety i dzieci były porywane. Wszyscy znali źródło tych nieszczęść. Oni jego towarzysze broni podjęli decyzję, że czas najwyższy coś z tym zrobić, a Caedman przyprowadził ich tu, by przekonać się, czy pozostali byli tego samego zdania.
Łomot pięciuset pięści wypełnił salę, gdy sędziwy wódz usiadł. Thanowie zaczęli przedstawiać się jeden po drugim. Trwało to dosyć długo, gdyż każdy z nich oprócz imienia wymieniał również swoje liczne tytuły i dokonania. Ostatni z thanów był potężną postacią. Ognistorude warkocze opadały na jego skórzany napierśnik.
- Wielu z was mnie zna. Jestem Comarc z klanu Ragarson. - Mężczyzna huknął kłykciami o blat. - Oszczędzę wam długiej listy mych czynów.
Pięści znów załomotały o stoły. Zasługi Comarca Ragarsona i jego Czerwonych Jeźdźców były wszystkim dobrze znane. To on stanowił siłę napędową w walce ich kraju o niepodległość, choć było to wiele lat temu, jeszcze przed narodzinami Keegana. Czyżby Ragarsonowie mieli znów dosiąść koni?
Than Comarc rozejrzał się po sali.
- Pozwólcie, że przemówię jako pierwszy. Walczyliśmy i wykrwawialiśmy się za wolność tego kraju. Lecz teraz kruki wojny wróciły i znów stukają do naszych okien. Ciemne chmury zbierają się naszymi ziemiami. A Liovard leży w samym sercu tej ciemności!
Stało się, nareszcie ktoś powiedział to wprost. Keegan poprawił się na krześle w ciszy, która zapadła.
Taelish, than klanu Nuodir, wstał.
- Mówisz tak, jakbyśmy mogli coś zmienić, Comarcu. Lecz ten wiec to strata czasu. Klan Eviskine stał się zbyt potężny. Musimy dojść z nimi do porozumienia. W przeciwnym razie możemy stracić to, co nam zostało.
Comarc splunął na stół i zignorował karcące spojrzenie Jevicka.
- Wy, Nuodirowie, możecie sobie lizać blady tyłek Eviskinea, jeśli taka wasza wola, ale my, Ragarsonowie, będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi!
Ściany sali aż zadrżały, gdy grupa mężczyzn zerwała się na równe nogi i załomotała o blat. Inni thanowie przy stole na podwyższeniu wymienili zaniepokojone spojrzenia za plecami Comarca. Jeden z głosów wybił się ponad zgiełk.
- Po co walczyć samotnie?
Stary Jevick rozejrzał się po tłumie.
- Kto mówi?
Sala ucichła, ale spojrzenia skupiające się na wokół ich stołu trudno było nazwać przyjaznymi. Keegan przełknął resztkę piwa. Jego dowódca wstał.
- Jestem Caedman DuOrmik, syn Londaina.
Zebrani zaczęli szemrać. Stary Jevick odwrócił się, by skonsultować się z innymi thanami, ale Comarc nie zamierzał czekać.
- Słyszałem o tobie - powiedział przywódca Ragarsonów. - Moi wojownicy nie są zgodni, czy jesteś bohaterem czy tylko głupcem, do którego uśmiechnęło się szczęście. Ale tylko thanowie klanów mają prawo tu przemawiać.
Ława zaskrzypiała, gdy dwóch mężczyzn z drużyny Keegana wstało. Z ich ramion opadły opończe, ukazując skryte pod spodem białe płaszcze. Znów rozległo się szemranie.
- On przemawia w imieniu klanu Indrig - powiedział than Samnus.
- I klanu Hurroldów - dodał than Obern.
Comarc parsknął.
- Widzę, że przywiodłeś ze sobą parę jazgotliwych kundli. Szkoda, że warują tam u ciebie przy nodze, zamiast siedzieć tutaj z nami jak równy z równym.
- Chędoż się, Comarc - powiedział Samnus. - jestem tutaj, żeby dopilnować, że ty i twoje panienki nie zwiejecie, gdy dyskusja zrobi się dla was za ostra.
Comarc roześmiał się.
- Niech ci będzie, DuOrmik. Mów, co masz mówić.
Caedman rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Pytałem, czemu mielibyśmy walczyć samotnie. Jeśli każdy z nas będzie bronił tylko swojego klanu i własnego domowego ogniska, jak to zawsze robiliśmy, wówczas słabi i podzieleni zginiemy jeden po drugim, a nasze rodziny zostaną uprowadzone jako ruchomości.
Keegan nie wiedział, co to są ruchomości, ale nie wróżyło to niczego dobrego.
Than klanu Nuodir z brzękiem cisnął swój puchar o ziemię.
- Dosyć się już nasłuchałem. To przez tych głupców Liovard pali nasze wioski i przepędza naszych ludzi.
- Jeśli się zjednoczymy - kontynuował Caedman - możemy obronić nasz kraj, a być może nawet wywalczyć trwały pokój, który już wiele lat temu obiecywali nam nasi ojcowie i wujowie, burząc się przeciw Nimeańczykom.
Teraz już każdy mężczyzna w sali był na nogach, waląc pięściami w stół i wykrzykując swoje zdanie. W ogólnej wrzawie Keegan nie słyszał, co mówiła większość z nich - czy byli za czy przeciw propozycji Caedmana. Thanowie na podwyższeniu również nie szczędzili gardeł. Comarc wołał coś o spłaconym po stokroć długu eregockiej krwi, ale sedno jego argumentu umknęło Keeganowi w panującym hałasie.
W pewnym momencie jego uszy wychwyciły inny dźwięk. Z początku ledwo słyszalny, szybko wzmógł się, aż stał się donośnym, posępnym wyciem, od którego zadrżała drewniana powała. Mężczyźni ucichli. Płomienie w paleniskach zamigotały i przygasły, gdy przez kominy wdarł się świszczący wicher. Keegan rozejrzał się. Wszyscy wyglądali na równie zaniepokojonych. Nagle prowadzące do sali drzwi zatrzęsły się. Potężne uderzenie odbiło się w piersi Keegana basowym tąpnięciem. Wojownicy zwrócili się ku drzwiom przy akompaniamencie przewracanych krzeseł. Rozległo się wycie wilka.
Ktoś spośród zebranych szepnął:
- To Łów!
Keegan przełknął ślinę. Wrota nie wytrzymały drugiego uderzenia. Skrzydła drzwi odskoczyły, a wtedy do środka wdarł się tłum intruzów z pobłyskującą stalą w dłoniach. Nieproszeni goście zaczęli przepychać się w głąb sali, zmuszając osłupiałych przedstawicieli klanów do cofnięcia się. Keegan wskoczył na stół, żeby lepiej widzieć. Intruzi górowali nad wojownikami. Ich blade oczy błyskały spod barbarzyńskich hełmów ukształtowanych na podobieństwo wilczych głów. Dzierżyli topory i młoty z ciemnego żelaza oraz szerokie tarcze. Keegan rozpoznał ich na pierwszy rzut oka - znał ich dobrze z opowieści ojca.
Nortowie, Ludzie Północy.
Obserwował ich z mieszanką trwogi i podziwu, gdy nagle do pomieszczenia wszedł ktoś jeszcze, a wtedy Keegan poczuł jak żołądek zwija mu się w supeł. Nowo przybyły górował nawet nad najwyższymi z Nortów. Zbroja z czarnej stali pokrywała go od stóp do głów. Keegan zacisnął pięści. Jego również znał z opowieści. Gdziekolwiek się pojawił, ludzie umierali. W klanach mówiło się na niego Bestia.
Za odzianym w stal gigantem do sali weszło dwoje ludzi. Mężczyzna był szczupły, o pociągłej twarzy, którą niektórzy mogliby nazwać szlachetną, i nosił na sobie tyle złota, że można by nim obdarować paru książąt. Ale to kobieta przykuła uwagę Keegana. Krew w nim zawrzała na widok jej pełnych gracji ruchów i ponętnych kształtów widocznych spod półprzejrzystej czarnej sukni. Jej skóra lśniła jak mokry jedwab. Nie była zwykłą kobietą, to pewne. Gdy tylko przekroczyła próg sali, wewnątrz zapadła pełna napięcia cisza.
Mężczyzna i kobieta podążyli za Bestią ramię w ramię i zatrzymali się pośrodku sali, a członkowie klanów rozstąpili się przed nimi. Tych, którzy się ociągali, Nortowie odepchnęli siłą. W tym momencie Keegan zrozumiał, kim byli ci ludzie. Ten mężczyzna to musiał być Erric Eviskine, Książę Liovardu. A to oznaczało, że kobieta u jego boku to...
Wiedźma. Sybelle, Królowa Ciemności.
Keegan odwrócił wzrok, nie śmiąc znów napotkać jej spojrzenia nawet z tak daleka. Obcasy wypolerowanych na błysk butów księcia zastukały o podłogę, aż wreszcie on i jego oblubienica stanęli naprzeciw thanów.
- Eviskine. - Comarc Ragarson wykrzywił wargi. - Na ten wiec zaproszeni są tylko eregoccy patrioci.
Książę położył dłoń na złotej głowicy miecza.
- Kto ma czelność mówić, że nie jestem patriotą? - Odwrócił się ku Ragarsonowi, a wielki medalion na jego szyi zakołysał się. - Czyż nie jestem thanem jednego z najstarszych klanów?
W tłumie zaszemrały stłumione szepty, ale nikt nie śmiał podnieść głosu. Nawet Comarc, choć on i inni wodzowie wymieniali nerwowe spojrzenia. Wtem rozległ się inny głos. Żołądek Keegana zacisnął się, gdy Caedman zaczął przeciskać się przez tłum.
- Powiem więcej, jesteś zdrajcą, Eviskine - powiedział Caedman. - Nawet jeśli nikt inny nie ma odwagi tego powiedzieć.
Książę uśmiechnął się półgębkiem, jakby usłyszał kiepski żart.
- Jevick, wygląda na to, że w twoim domu zalęgły się szkodniki.
- Jestem wolnym synem Eregothu - powiedział Caedman. - I po raz wtóry mówię: jesteś zdrajcą. Zdradziłeś ten kraj, kalając go krwią i strachem. Zdradziłeś swoich rodaków tym, w jakim towarzystwie się obracasz. Podczas gdy inni walczyli i umierali za ojczyznę, ty wpuściłeś wroga do kraju jak usłużna dziwka.
Oblubienica księcia roześmiała się. Przez moment Keegan miał wrażenie, że czas stanął w miejscu, a jedyne co słyszał to jej melodyjny głos. Potem czar prysł. Keegan kaszlnął w rękaw, czując w gardle piekący, miedziany posmak.
- Chodź, Erric - odezwała się. - Mówiłam, że z nimi nie sposób się dogadać.
Książe pokręcił głową, patrząc w kierunku stołu na podwyższeniu.
- I pomyśleć, że chciałem was oszczędzić. Pamiętajcie o tym.
Keegan patrzył z niepokojem, jak książę i jego towarzyszka odchodzą. Zatrzymali się w progu i odwrócili się. Keegan spodziewał się jakiegoś pożegnania, być może prymitywnej obelgi. Zamiast tego wiedźma zagwizdała. Świece i paleniska zgasły, pogrążając pomieszczenie w ciemności.
Ścianami wstrząsnęły krzyki kontrapunktowane paskudnymi plaśnięciami tnącej ciało stali. Dziwaczna błękitnawa poświata rozbłysła Keeganowi nad głową. Chaos, jaki wydobyła z mroku był jak wizja piekła. Bezbronni członkowie klanów chwytali za nogi od stołów i noże stołowe - co im się tylko nawinęło pod ręce - walcząc o życie, lecz topory Ludzi Północy wznosiły się i opadały nieubłaganie jak cepy młocarzy, zbierając krwawe żniwo i zalewając podłogę strumieniami posoki. Niecałe trzy kroki od niego, wojownik padł od ciosu jednego z Nortów. Keegan już sięgał do pasa po nóż, ale zabójca zniknął w półmroku w poszukiwaniu kolejnej ofiary.
Samnus i Obern poprowadzili drużynę w głąb krwawej zawieruchy. Keegan chciał za nimi podążyć, lecz nagle przypomniał sobie słowa, które dowódca skierował do niego, gdy wchodzili do twierdzy.
Cokolwiek by się nie działo, ty musisz przeżyć, Keegan. Musisz przekazać klanom, co tej nocy zobaczyłeś i usłyszałeś. W przeciwnym razie wszystko stracone.
Keegan dostrzegł w kłębowisku ciał sylwetkę Caedmana. Ciemne plamy krwi znaczyły skórzaną zbroję dowódcy, który gołymi rękami odpierał ataki jednego z Ludzi Północy. Samnus wraz z pozostałymi dołączył do niego i wspólnie zdołali powalić Norta na ziemię. Uśmiech pojawił się na twarzy Keegana i zaraz zniknął, gdy Ludzie Północy rozstąpili się. Poczuł jak w jego piersi wzbiera fala przerażenia.
Zbliżała się Bestia.
Para unosiła się z opancerzonej skóry giganta, który brnął ku Caedmanowi. Keegan próbował ich ostrzec, lecz jego krzyk zagubił się w bitewnej kakofonii. Szeregi Nortów znów się zwarły, a Keegan stracił wojowników z oczu. Chwilę później dostrzegł na podłodze ciało. Był to Caedman, leżący na plecach jak zabity. Keegan poczuł w gardle palącą gorycz. Słaniając się na nogach, zszedł ze stołu. Brakowało mu tchu. Powietrze było gęste od smrodu krwi i potu. Odwrócił się, szukając drogi ucieczki i dostrzegł nad sobą okno. Podskoczył, uchwycił się kamiennego parapetu i podciągnął się. Na moment ramiona zaklinowały mu się w ciasnej framudze. Wyzwolił się kilkoma rozpaczliwymi ruchami i wygramolił się na zewnątrz.
Wylądował w zaspie. Na języku czuł kwaśny smak, słysząc dochodzące z twierdzy wrzaski. Wstał i puścił się biegiem przez zmarznięte pola.
Nie oglądał się za siebie.
Caim nabrał powietrza i wstrzymał oddech. Ramiona łuku zatrzeszczały, gdy naciągnął cięciwę. Czterdzieści kroków dalej cel podniósł głowę, ale zaraz potem wrócił do posiłku. Caim ponownie ocenił odległość, biorąc poprawkę na wiatr i drobną różnicę wysokości. Wraz z zachodem słońca temperatura spadła i zrobiło się lodowato, co również odbije się na trajektorii lotu strzały.
- Długo tu jeszcze zabawisz? - szepnął mu do ucha czyjś głos.
Caim wzdrygnął się, gdy Kit przeniknęła przez niego i zawisła obok. Jej włosy lśniły jak rtęć w ostatnich promieniach słońca.
- Zamierzasz strzelić i nie dać mu żadnych szans?
- Nie... - zaczął, gdy wpłynęła mu w pole widzenia, by zerknąć wzdłuż strzały.
Cel znów podniósł głowę. Dłonie Caima drętwiały z zimna, a cięciwa wpijała się w palce.
- ...ruszaj się - dokończył, wypuszczając powietrze.
Lecz było już za późno. Jeleń drgnął i uskoczył pomiędzy dwie pochylone choiny. Z trąconych przez zwierzę gałązek posypał się śnieg. Caim ruszył przez gęstwinę za niedoszłą zdobyczą, zostawiając Kit w tyle. Czas zwolnił. Pomiędzy dwoma uderzeniami serca dostrzegł swój cel i wypuścił strzałę.
Strzała zawirowała po ciasnej spirali, pędząc ku jeleniowi, który właśnie wyłonił się zza drzew, rozpryskując kopytami śnieg. Strzała trafiła w cel. Caim aż się wzdrygnął na dźwięk skrzekliwego pisku, jaki wydał jeleń, gdy grot wbił się w jego bok. Strzała weszła wysoko, za przednią nogą. Jeleń potknął się i zachwiał, ale zaraz potem znów ruszył dalej, brnąc przez głęboki śnieg. Jak długo da radę uciekać? Sądząc po jasnym odcieniu krwi cieknącej po popielatej sierści zwierzęcia, grot musiał przebić płuco.
Caim chwycił kołczan i pobiegł za jeleniem, ale ten pędził przez zaśnieżony las jak błyskawica. Jeszcze parę uderzeń serca i zniknie myśliwemu z oczu. Caim oddychał coraz ciężej. Zwierzę na moment znikło za grubym drzewem, a na widok tego, co po chwili wyłoniło się zza pnia Caim aż się potknął. Stworzenie było mniej więcej kształtu i rozmiarów jelenia, ale sierść miało jedwabistą i czarną, jak pantera. Z wąskiej czaszki wyrastały dwa smukłe, białe jak kość rogi. Caim poczuł ukłucie w piersi, gdy nagle jeleń znów stał się jeleniem. Caim bezwiednie sięgnął umysłem do cieni gromadzących się pośród drzew. Uciekający jeleń parsknął, gdy wstążka mroku spadła mu na głowę. Pośliznął się, zwalniając zaledwie na ułamek sekundy, ale Caimowi to wystarczyło. Naciągnął cięciwę i strzelił. Druga strzała poszła górą. Trzecią wystrzelił prawie nie celując. Wyglądało na to, że przeleci bokiem, ale jeleń nagle skręcił i sam wbiegł jej w drogę.
Tym razem zwierzę padło.
Gdy Caim dotarł do zdobyczy, jeleń leżał na boku i resztkami sił kopał powietrze. Nie nosił ani śladu osobliwej transformacji, jaką wcześniej przebył. Caim sięgnął za plecy, wysunął z pochwy jeden z długich noży suete, po czym zakończył cierpienia zwierzęcia. Związał mu nogi, podczas gdy z rany nadal tryskała jasnoczerwona krew.
Kit zjawiła się u jego boku, obserwując jak zwierzę wydaje ostatnie tchnienie.
- Zauważyłeś, jak na ciebie spojrzał? Najsmutniejsza rzecz, jaką widziałam.
Kit nie przestawała trajkotać, gdy Caim wlókł martwego jelenia w kierunku obozowiska. Kiedy wyruszał na północ, nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Eregoth majaczył mu w pamięci jak na wpół zapomniany koszmar, ale ostatnią nimeańską osadę zostawili za sobą sześć dni temu i od tego czasu nie napotkali żywej duszy. Oczywiście Caim podróżował po bezdrożach, unikając wszelkich śladów cywilizacji oprócz wydeptanych przez myśliwych szlaków. Zwierzyny nie brakowało, więcojedzenienie musiał się martwić, jeśli tylko zdoła nie zamarznąć tu na śmierć. Gorzej, że już prawie w ogóle nie sypiał, a kiedy jednak zmorzył go sen, koszmary już na niego czekały, gorsze niż kiedykolwiek. Na jawie też widział niepokojące rzeczy. Mroczne rzeczy, takie jak przemiana jelenia. Pojawiały się bez ostrzeżenia, za dnia i w nocy. Odkąd tylko opuścił Othir.
- Zaraz miniesz obozowisko - skarciła go unosząca się nad jego głową Kit.
Caim przystanął przy zbitych jak mur zaroślach. Niebo, widziane przez baldachim gałęzi, wyglądało jak arkusz kobaltu. Księżyc wisiał nisko - wąski sierp na tle pierwszych wieczornych gwiazd. Caim zrzucił zdobycz na ziemię, przyklęknął i zaczął oprawiać zwierzę. Z naręczem okrwawionych sztuk mięsa przykrył truchło śniegiem i odszedł, stąpając ciężko.
Jego obóz składał się z szałasu i paleniska, które pod jego nieobecność wygasło. Gdy tylko rozpalił ogień, nadział kawałki mięsa na rożny i umieścił je nad płomieniami. Następnie umył ręce śniegiem i usiadł, opierając się plecami o podtrzymujące jego prowizoryczny szałas drzewo.
Kit pojawiła się przed nim, nic sobie nie robiąc z faktu, że stoi w ognisku. Ramiona miała skrzyżowane na piersi, zły znak. Caim nabrał powietrza, szykując się na natarcie.
- Co ty robisz? - zapytała.
- Czekam na kolację.
- Wiesz, o co mi chodzi! - Zamachała rękami nad głową. - Po co tu w ogóle jesteśmy?
- Wiesz po co, Kit. - Złamał wpół parę niedoschniętych gałązek i wrzucił je do ognia. - Wcześniej byłaś jak najbardziej za.
- Niby kiedy?
- W Othirze. Słyszałaś, co mówiłem Josey. Wtedy jakoś nie miałaś obiekcji.
- Właśnie, że miałam. Tyle, że ich nie wyraziłam.
Obrócił rożna.
- W takim razie przegapiłaś swoją szansę.
- Robię to teraz! Spójrz na siebie. Zamarzasz tu na kość, żyjesz jak zwierzę. I nawet nie masz pojęcia, czego szukasz. Prawda?
Caim stęknął, choć zabrzmiało to jak odchrząknięcie. Kiedy ostatni raz poparłaś coś, co robię, Kit? A jednak zawsze była przy nim, przy każdym jego upadku, nawet jeśli tylko po to, by nasypać mu soli do ran.
- Jestem zmęczony, Kit. Odpuść.
...
entlik