Czysta ziemia A5.doc

(1923 KB) Pobierz
Czysta ziemia




Alan Spence

Czysta ziemia

 

 

Przełożyła Bogumiła Nawrot

Tytuł oryginalny: The Pure Land

Rok pierwszego wydania: 2006

Rok pierwszego wydania polskiego: 2007

 

 

Piękna epicka opowieść o miłości, która pokonała różnice kultur, konwenanse i zawieruchę historii!

Słynna historia miłosna Thomasa Blake'a Glovera i jego japońskich kochanek, która stała się inspiracją do powstania „Madame Butterfly” Giacomo Pucciniego.

Przedstawia autentyczne wydarzenia z okresu Meiji, w którym państwo japońskie otwiera się na cywilizację Zachodu. Thomas Glover - główny bohater, wokół którego toczy się akcja - jest także postacią prawdziwą, która rzeczywiście przyczyniła się do rozwoju gospodarczego Japonii.


Spis treści:

1. Bezbramna brama.              4

2. Znany świat.              13

3. Guraba san.              40

4. Jedwab i herbata.              61

5. Alchemia.              88

6. Ronin.              125

7. Nocna wyprawa.              155

8. Kwiat Kagoshimy.              176

9. Blask pełen mocy.              212

10. Brig o'Balgownie.              263

11. Daimyō.              288

12. Meiji.              320

13. Maki.              346

14. Bombowo i diabelnie pieprznie.              385

15. Forma jest pustką.              414

16. Pewnego pięknego dnia.              418

17. Czysta ziemia.              423

Podziękowania.              446

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Janani


1. Bezbramna brama.

Nagasaki, 1945

Gdyby Tomisaburo nie zobaczył tego na własne oczy, nie uwierzyłby To był straszliwy koniec wszystkiego. Zagłada, nicość. Jeden jedyny wybuch obrócił w perzynę połowę miasta, zniszczył je w mgnieniu oka, przemienił w gruzy i pył. Jego dom znajdował się na Minamiyamate, południowym wzgórzu, wznoszącym się nad zatoką. Z dala od epicentrum, ukryty za wzniesieniem. Tylko dlatego uniknął zniszczenia.

Siedział za biurkiem, spoglądając na sosnę w ogrodzie, drzewo, któremu dom zawdzięczał swoją nazwę, Ipponmatsu, Samotna Sosna. Drzewo było starsze od domu, rosło tu, nim jego ojciec wybrał to miejsce, położył fundamenty. Pierwszy zachodni dom, z kamienia, na wzgórzu. Gdyby wzniesiono go z drewna i papieru, czy tamten gorący wiatr obróciłby go w popiół?

Patrzył na sosnę i nie widząc nic poza nią, próbował oczyścić umysł.

Nie myśleć. Albo myśleć o niczym. Mu. Sosna w ogrodzie. Tydzień temu otworzył Diamentową Sutrę, odwracał strony, szukając znaczenia. Zbudź umysł, nie koncentrując się na niczym. Poeta Matsuo Basho napisał: Ucz się o sośnie od sosny. Ucz się, jak być sosną. W tych dniach wszystko było medytacją o przemijalności, tymczasowości. Był już stary. Przesłuchanie go przez kempeitai, wcale nie tak tajną, jak mogłoby się wydawać, policję, było okrucieństwem. Z uwagi na jego pochodzenie uznali go za szpiega. Taki już był jego los, jego karma: tkwić pomiędzy dwoma światami. Ni to, ni owo. Ni pies, ni wydra. Teraz nadchodzili Amerykanie. To oni są sprawcami wszystkich tych okropności. Już nie ma nadziei.

Błysk rozświetlił niebo, pojawiło się białe światło, przez chwilę było jaśniej niż w południe. Zamknął oczy, powidok sosny wytrawił się na jego siatkówce. Potem niebo wypełnił huk, potężny grzmot, tak głośny, że aż bolesny. Zatkał uszy, kiedy cały dom zadrżał, wszystkie szyby w oknach wyleciały i do środka wpadł gorący, suchy podmuch, pustosząc wszystko.

Nie myśląc, mężczyzna śniący sen o sobie wstał i strzepnął z ubrania odłamki i kawałki szkła. Nie myśląc, przesunął dłonią po rękawie i poczuł ukłucie tysięcy igiełek, krew pojawiła się w każdej mikroskopijnej rance na jego palcach, po wewnętrznej stronie dłoni. Nie myśląc, wyszedł, potykając się, próbował objąć umysłem potworność tego, co się wydarzyło. Nagle zrobiło się ciemno, jak w zimowe popołudnie, lecz wiejący wiatr wciąż był ciepły Rozwiał dym płonącego budynku i mężczyzna spojrzał w stronę miasta.

Stwierdził, że zniknęło. Wszystko na północy było zrównane z ziemią, każda z charakterystycznych budowli została obrócona w niwecz. Nie zachowało się nic, tylko gdzieniegdzie sterczał komin fabryczny, szkielet magazynu.

Wszędzie szalały pożary, ich dymy mieszały się z szarym całunem w górze.

Nie myśląc, mężczyzna jakby pogrążony we śnie ruszył w kierunku ruin, noga za nogą, ciężko i wolno, po nierównej ziemi zasłanej gruzem. Bolały go zęby i plecy, i kolana. Jakieś odłamki szkła wpadły mu w rzadkie włosy, przecinając skórę. Ale wszystko to mogło równie dobrze przydarzyć się komuś innemu, było niczym w porównaniu z tym, co widział dookoła i przed sobą. To było niewyobrażalne. Niemożliwe. A jednak prawdziwe.

Świątynia szintoistyczna zniknęła, ale jej czerwona, drewniana brama torii jakimś cudem zachowała się nietknięta. Brama donikąd. Przeszedł przez nią.

Zbudź umysł, nie koncentrując się na niczym.

Patrzył na wszystko otępiały.

Koń zmiażdżony przez wóz, który wcześniej ciągnął.

Dwóch młodych mężczyzn na kolanach. Zginęli na miejscu, z nogami zaplątanymi w przewody elektryczne.

Trzy zwęglone trupy na żelaznej ławce, tam gdzie był przystanek autobusowy.

Nic nie zostało z poczty. Ze sklepu z kadzidełkami. Z dzielnicy uciech. Z jego ulubionej herbaciarni.

Im dalej szedł, tym straszliwsze znajdował obrazy.

Ciała i strzępy ciał porozciągane na ulicy, uwięzione w wypalonych samochodach, unoszące się w porcie w mętnej, rdzawoczerwonej wodzie.

Cień mężczyzny wypalony na białej ścianie. Mężczyzna zniknął, spłonął w mgnieniu oka. Młoda matka z niemowlęciem przy piersi. Skóra na jej twarzy i ramionach, a także na główce dziecka całkiem spalona. Tylko pierś pozostała biała, nietknięta. Rozpaczliwe pragnienie przetrwania, dalszego życia, nawet w piekle.

Ludzie wyczołgujący się z ruin, poparzeni i oślepieni, w porwanych ubraniach, błagający o wodę. Jakby na ironię, zaczął mżyć brudny deszcz.

Posąg pośrodku pustego placu. Nie, nie posąg, mnich, poczerniały od ognia, pogrążony w medytacji, akceptujący wszystko, nawet to, do samego końca. Zbudź umysł.

Tomisaburo czuł pustkę w głowie, jego serce umarło. Może on też zginął w wybuchu, był teraz bezcielesnym duchem, skazanym na wędrówkę po tej krainie zmarłych, królestwie gaki, głodnych duchów. Próbował przypomnieć sobie modlitwę, ale jej słowa gdzieś pierzchły.

Potem uświadomił sobie, że też ma poparzoną twarz, że piecze go skóra, po której płynie strużka łez. Patrzył obojętnie, jak kilka kropli spada na ziemię, tworząc malutkie, szare paciorki w pyle u jego stóp. Odwrócił się i podjął żałosną wędrówkę z powrotem.

Wszystko to wydarzyło się jak dawno temu? Dni bardziej przypominały lata. Dom był otwarty na przestrzał, bo okna wepchnęło do środka. Zamiótł potłuczone szkło, zebrał książki i papiery rozsypane na podłodze. Na nic więcej nie potrafił się zdobyć.

Nie było gdzie kupić jedzenia, nie było jedzenia do kupienia. Żył z dnia na dzień, posilając się garścią gotowanego ryżu, kilkoma piklami. To mu w zupełności wystarczało. Nie miał apetytu. Od czasu do czasu pociągał łyk whisky z ostatniej butelki, odłożonej na wyjątkową okazję. Na wyjątkową okazję! Cóż za ironia losu.

Trudno było uzyskać wiarygodne informacje o sytuacji. Radio prawie nie odbierało, wszystko zagłuszały trzaski i zakłócenia. Sąsiedzi, przechodzący obok furtki, zwięźle odpowiadali na jego pytania. Był w połowie biały. A więc po części był winny. Czy kempeitai nie wezwała go na przesłuchanie?

Nie ma dymu bez ognia.

Zresztą od dawna ukrywano przed nimi prawdę. Karmiono ich wyłącznie propagandą i plotkami. Teraz było jeszcze gorzej. Bombę na Nagasaki zrzucono po bombie na Hiroszimę. Wkrótce spadną kolejne. Amerykanie zbombardują Kioto, potem Tokio, póki cesarz nie ogłosi kapitulacji. A to wykluczone, bo cesarz jest nieomylny, jest bogiem. Naród był przygotowany na mowę z pałacu cesarskiego, wzywającą sto milionów poddanych do honorowej śmierci, do masowego samobójstwa. Czyste szaleństwo. Znów poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. Zamgliły mu wzrok.

Sosna zadrżała. Gorący wiatr i toksyczny deszcz wysuszyły ją, obnażyły.

Ostro się odcinała od szarego nieba. Znów wyszedł z domu, skierował się do miasta, ale raz jeszcze zawrócił, bezradny. Tysiące ludzi dotarły albo dowlokły się do stacji Michinoo, do prowizorycznego ośrodka medycznego. Tylko kilkuset udzielono pomocy lekarskiej i ci mogli mieć nadzieję, że przeżyją. Pozostali albo już umarli, albo umrą wkrótce.

Nigdy bym nie uwierzył na słowo, że tyle ludu śmierć już wytraciła[1]

Czytał to dawno temu, w innym życiu. Piekło Dantego.

Tyle ludu.

Znów wrócił do swojego egzemplarza Diamentowej Sutry, szukając wskazówki, światła w ciemnościach, próbując zrozumieć. Wers brzmiał: Shiki soku ze ku.

Forma jest pustką.

Sygnał nie był wyraźny, ale widocznie nastąpił skok napięcia wystarczający do odebrania wiadomości. Cesarz osobiście zwracał się do narodu, głosem słabym, oficjalnym. Kapitulacja była całkowita i bezwarunkowa.

Już nie należało go uważać za boga, ale pozostawał symbolem państwa i jedności narodu. Już nie miał sprawować władzy politycznej. Od tej pory rządzić będzie wybieralny parlament. Siły zbrojne i cały naród miały złożyć broń. Japonia niniejszym na zawsze wyrzekała się wojny i posiadania własnej armii.

Po tym oświadczeniu rozbrzmiało ponure nagranie hymnu państwowego i w eterze zapanowała cisza. Tomisaburo osunął się na kolana, twarz ukrył w dłoniach i pozostał w takiej pozycji długi czas.

W końcu się podniósł i usiadł za swoim biurkiem. Mdliło go, stawy mu trzeszczały, kości bolały. Ale miał jasny umysł. Wcześniej czy później przyjdą po niego. Albo kempeitai, aby go ukarać, albo Amerykanie, by nakłonić do współpracy, do pomocy przy przejęciu władzy. Nie miało to większego znaczenia.

Nastąpił koniec cywilizacji. Barbarzyńcy byli u bram.

Na biurku; przed sobą położył wakizashi, krótki miecz w pochwie, używany przez samurajów, wysoko ceniony przez jego ojca. W szufladzie biurka spoczywał naładowany rewolwer ojca.

Strząsnął odłamki szkła z oprawionych w ramy zdjęć ojca i ukochanej żony Waki. Cieszył się, że nie dożyła tej chwili. Postawił fotografie przed sobą na biurku, spojrzenie ojca było surowe, Waki - łagodne i smutne. Minęły już ponad dwa lata od jej śmierci, nie wiadomo kiedy, chociaż dni bez niej się dłużyły. Jak to możliwe? Życie trwa krótko, dni długo.

Obok zdjęć położył kilka drobiazgów, przechowywanych od dziecięcych lat, przedmiotów, które dostał od ojca na szczęście: bambusowy żeton, kiedyś pełniący rolę pieniądza, srebrny dolar meksykański, motyl origami, złożony z białego papieru. Jego ojciec, który tak dużo osiągnął, zatrzymał je, by mu przypominały, jak wszystko się zaczęło, a później przekazał synowi na pamiątkę.

W biurku Tomisabura znajdowała się przegródka z żaluzjowym zamknięciem. Otworzył ją teraz małym, mosiężnym kluczykiem i wyciągnął jakiś przedmiot zawinięty w tkaninę. Ostrożnie go odwinął i ujął w obie ręce książkę, która stanowiła dzieło jego życia, powstawała przez dwadzieścia lat.

Był to ilustrowany przewodnik po organizmach zamieszkujących morze w rejonie Nagasaki. Zlecił miejscowym artystom namalowanie wszystkich gatunków ryb, morskich ssaków i skorupiaków z najdrobniejszymi szczegółami. Początkowo nie rozumieli, o co mu chodzi. Byli Japończykami, uczonymi w przedstawianiu ryby czy ptaka w ruchu, w oddawaniu istoty rzeczy, uwiecznianiu migawek z życia kilkoma pociągnięciami pędzla. Cierpliwie tłumaczył, pokazywał im rysunki z Ameryki, precyzyjnie przedstawiające budowę anatomiczną, łącznie z liczbą łusek u każdej ryby. W końcu stworzyli ilustracje, ogółem ponad osiemset, dokładne w najdrobniejszych szczegółach, ale zarazem pełne życia. Książka była niezwykłym przykładem artyzmu i naukowej skrupulatności. Nie dorównywała osiągnięciom jego ojca, ale uważał, że na swój sposób jest ważna.

Przewracając jej karty, dotykając czerpanego papieru, uświadomił sobie, że nigdy nie był szczęśliwszy niż wtedy, kiedy nad nią pracował, starannie kaligrafując każdy podpis. Oglądał ilustracje, aż za oknem zaczęło się ściemniać. Wtedy zamknął książkę, znów ją zawinął w materiał, zamknął w przegródce, a mosiężny kluczyk schował w kieszonce kamizelki.

Wysunął szufladę, wyjął pistolet, zważył go w dłoni, znów odłożył.

Wziął miecz, zaczął go wyciągać z pochwy, znieruchomiał, kiedy dobiegły go z zewnątrz jakieś hałasy, chrzęst potłuczonego szkła pod nogami, odgłos ciężkich kroków na ścieżce prowadzącej do jego domu.

Dwaj żołnierze ostrożnie szli przez zniszczony ogród, gruz i śmieci, trzymając broń w pogotowiu. Polecono im zachować największą czujność, uprzedzono, że mogą jeszcze napotkać ogniska oporu, zaminowane budynki.

Ale nie sposób poruszać się bezgłośnie, kiedy idzie się wśród ruin, stąpa po roztrzaskanych dachówkach, potłuczonym szkle.

Dom nie sprawiał wrażenia poważnie uszkodzonego. Był dość duży, solidny Dobra lokalizacja, z widokiem na zatokę. Mogą go zarekwirować na swoją bazę. Ze środka nie dobiegały żadne odgłosy Mieszkańcy mogli uciec albo znaleźli się w niewłaściwym miejscu w chwili zrzucenia bomby i zginęli. To by wielce wszystko ułatwiło.

Sierżant dał znak kapralowi, by sprawdził drzwi. Były zamknięte na klucz, nie ustąpiły. Mogli wejść przez jedno z wyrwanych okien, ale właściwie dlaczego? Na raz-dwa-trzy staranowali drzwi, wyłamując zamek i rozłupując deski, po czym weszli do środka z bronią w gotowości.

Tomisaburo odwrócił się ku nim od biurka.

- Spokojnie, staruszku - rzucił kapral. - Nie zeszczaj się w gacie!

- I odłóż ten kordelas! - dodał sierżant.

Tomisaburo schował miecz do pochwy i odłożył go na biurko. Potem ukłonił się mężczyznom i przemówił do nich z wyszukaną galanterią:

- Dobry wieczór panom. Proszę mi wybaczyć, że nie mogę panów godnie przyjąć.

- Jezu! - jęknął kapral. - Gdzieżeś się nauczył tak gadać?

- Od mojego ojca - powiedział Tomisaburo, ruchem głowy wskazując oprawione w ramę zdjęcie.

- Ładna historia! Jesteś mieszańcem?

Tomisaburo wzdrygnął się i skinął głową.

- Mój ojciec był Szkotem.

Sierżant opuścił broń i wziął fotografię do ręki.

- Przystojny gość - zauważył.

- W rzeczy samej - przyznał Tomisaburo. - A to zdjęcie zrobiono, kiedy był już bardzo stary. Miał tyle lat, ile ja teraz.

Jego ojciec na fotografii wyglądał władczo i imponująco. Siwe włosy i wąsy miał starannie przystrzyżone. W klapie czarnego surduta widniał medal.

- Musiał być kimś - powiedział sierżant.

- Owszem - potwierdził Tomisaburo. - Był.

Wskazał inne zdjęcie, stojące na kominku.

- To zrobiono, kiedy był młody, miał może dziewiętnaście, dwadzieścia lat.

Sepiowa fotografia wyblakła na brzegach. Tło stanowił jakiś niski budynek i morze. Postać w ujęciu enpied. Młody, pewny siebie mężczyzna stał z rękami na biodrach, w zawadiacko przekrzywionej czapce marynarskiej, nieustraszenie spoglądając na inny świat, w innych czasach, niemal sto lat temu.


2. Znany świat.

Aberdeen, 1858

Szarość przepełniała wszystko. Nawet w letni dzień zimna mgła nadciągała znad Morza Północnego, spowijając ziemię niczym wilgotny całun.

Glover zaparty nogami stał na falochronie i wpatrywał się w mgłę: ani morza, ani nieba, tylko różne odcienie szarości. Przypomniał sobie głos starego pastora, przemawiającego w mrocznym kościele, Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem. Właśnie tak wyglądał teraz świat. Mgła wsiąkała w niego niczym drobniutki deszcz, sprawiła, że meszek tkaniny surduta był mokry w dotyku. Krople wilgoci pokrywały mu włosy i rzęsy. Zamrugał powiekami, przez chwilę wszystko widział zamazane. Otarł twarz dłońmi, oblizał wargi, poczuł sól. W pobliżu rozległ się niski jęk syreny okrętowej. Niewidoczne mewy nawoływały się nieustannie. Gdzieś tam istniały inne światy Dzwon kościelny obwieścił, że minęły cztery kwadranse, po czym wybił godzinę.

- Chryste!

Zeskoczył z falochronu, poślizgnął się na mokrym bruku.

- Do diaska!

Nie przewrócił się jednak. Odzyskał równowagę, pobiegł co sił w nogach wzdłuż nabrzeża, a potem w górę ulicy, skręcił w Marischal Street, kie dy dzwon uderzył drugi raz, niemal wpadł na dwie młode kobiety, udające się do pracy, patroszyć ryby w Footdee. Fittie. Miały czerwone twarze i ręce.

Ciepłe rumieńce. Pachniały rybami, przy których pracowały. Aie zorientował się, że odpowiada na ich zalotne uśmiechy. Roześmiały się, kiedy udawał, że uchyla przed nimi kapelusza, chociaż miał gołą głowę.

Przy czwartym uderzeniu dzwonu znalazł się przed dwójką wymizerowanych urwisów, książki położyli na ziemi, wymachiwali kijami niczym mieczami, tocząc pojedynek na śmierć i życie.

- Ha!

Zaskoczeni opuścili swoje miecze, kiedy wszedł między nich, udając, że dźga obu, niemal nie zwalniając kroku.

Przy siódmym uderzeniu dzwonu wbiegł po zniszczonych, kamiennych schodach, prowadzących do biura. James George. Makler okrętowy. Kiedy dzwon uderzył ósmy raz, dotarł do swojego biurka, wnosząc ze sobą powiew świeżego powietrza. Gdy zegar w biurze, który minimalnie się późnił, skończył wybijać godzinę, Glover zajął miejsce za biurkiem.

Robertson, drugi młodszy kancelista, uniósł wzrok znad papierów.

- Na styk, Tom.

- Wyliczyłem czas co do sekundy! - odparł Glover.

Odetchnął, przeciągnął się, splótł dłonie za głową.

- To ma być lato? - spytał, wyglądając przez wysokie okno na szary świat.

Robertson poszedł w jego ślady.

- Jesteśmy w Aberdeen!

Glover wyłamał sobie palce, zanurzył stalówkę w kałamarzu i przystąpił do pracy Na jego biurku piętrzył się stos dokumentów.

Późnym rankiem słońce rozproszyło mgłę. Wstał od biurka, podszedł do okna i wyjrzał. Wielkie, granitowe budynki nabrały kształtu, wieńczące je blanki wyłoniły się z mgły.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin