Jones - Koloniści.odt

(5323 KB) Pobierz
John W

 

Raymond F. Jones

 

Koloniści

 

(The Colonists)

 

 

IF Worlds of Science Fiction,  June 1954                                         

Tłumaczenie Witold Bartkiewicz © Public Domain                           

Oryginał tekstu i ilustracje zaczerpnięto z wydania Projektu Gutenberg.

 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

Jeżeli oparcie się na precedensach historycznych jest błędem, to jakie cechy powinni posiadać ludzie, żeby z sukcesem skolonizować nowe planety? Jak twierdził doktor Ashby: „Nie ma takich danych, których nie dałoby się zdobyć, pod warunkiem, że można dla potrzeb tego procesu zastosować właściwą procedurę eksperymentalną.” A więc… opowiedzmy o ludziach i procedurze…

 

 

 

 

To był deszczowy rok. Poprzedni, dla odmiany był suchy, i należało oczekiwać, że taki układ będzie się powtarzał. Ale wtedy nas już tutaj nie będzie, pomyślał sobie kapitan Louis Carnahan. Przeżyli cztery lata suche, a teraz mieli czwarty mokry, i wkrótce powinni wrócić do domu. Dla nich, był to po prostu koniec kolejnego cyklu.

Początkowo, śledzili pilnie upływ dni, notując po kolei każdy z nich na przywiezionych kalendarzach, ale resztki kalendarzy już dawno temu zmieszały się w nierozróżnialny sposób ze ziemią tej planety –– zresztą razem z większością pozostałego ich wyposażenia. Dzisiaj jednak, wiedzieli już, że cykl złożony z pory mokrej i suchej, był niemal dokładnie równoważny dwom latom terrańskim, a więc nie potrzebowali już kurczowo śledzić kalendarzy.

Jednak na początku obecnej pory mokrej, Carnahan zaczął ponownie odhaczać dni, wydrapując je na pionowej belce, w chacie, w której mieszkał. Zegarów już także nie było, ale jeden i trzy czwarte ziemskiego dnia, równało się jednemu dniu serrengiańskiemu, i w ten sposób można było wyliczyć, kiedy upływa termin powrotu statków z Ziemi.

Wokół chaty wykopał prawdziwy rów obronny, dzięki czemu po ubitym klepisku podłogi, do środka nie napływała woda deszczowa. W chwili obecnej stały tylko dwie ściany i nie wiedział, ani specjalnie go to nie obchodziło, czy będzie budował pozostałe dwie, czy nie. Większość materiałów rozsypała się w pył podczas ostatniej pory suchej, i prawdę mówiąc mocno w to wątpił, czy uda mu się je czymś zastąpić. Dwie stojące ściany zostały podparte, tak by nie przewróciły się pod naporem wiatru. Dach był ciągle w dobrym stanie i dawał mu wystarczająco dużo miejsca bez przecieków, aby zmieścić tam kuchenkę i matę, którą nazywał łóżkiem.

Z topornej ławki, stojącej na środku pomieszczenia, wziął stojącą tam tykwę i pociągnął głęboki łyk palącego płynu. Stanął przed nieistniejącą ścianą frontową chaty i popatrzył po chłostanym przez strugi deszczu otoczeniu, na krąg innych domostw. Po przekątnej, w stosunku do jego chałupy, widać było Bolingera, małego biologa, krzątającego się nad czymś energicznie. Bolinger był jedynym spośród nich, który zachował coś na kształt zacięcia naukowego. Nieustannie uzupełniał swoje kolekcje, które w okresie ośmiu lat, potężnie się rozrosły.



Kiedy wrócą do domu, Bolinger przynajmniej będzie miał jakieś osiągnięcia, które będzie mógł z dumą pokazać. A reszta z nich…?

Carnahan roześmiał się ostro i pociągnął kolejny głęboki łyk z tykwy, czując świeży przypływ gorącego trunku, który już wcześniej minął bramy jego mózgu, przenosząc swoje fałszywe poczucie mądrości i jasności umysłu. Zdawał sobie sprawę, że to fałsz, ale to było jedyne źródło mądrości, jakie mu pozostało, jak sobie tłumaczył.

Zatoczył się do tyłu, na łóżko, trzymając tykwę w ręku. Przelotnie pochwycił swój obraz w małym stalowym lusterku, na niskim stoliku stojącym przy końcu łóżka. Zatrzymał się, aby popatrzeć, pogłaskał grubą kołdrę brody i przesunął palcami po włosach, które kiedyś, gdy tutaj przyleciał, były ciemno czarne, a teraz przybrały kolor brudnej siwizny.

Nie przyglądał się sobie przez bardzo długi czas, ale teraz musiał to zrobić. Musiał dowiedzieć się, co zobaczą inni, kiedy przylecą statki z Ziemi, żeby zabrać personel Bazy i zostawić nową zmianę załogi. Obraz, jaki zobaczył, przyprawił go o mdłości.

Na początku tej ostatniej pory deszczowej, całe jego życie przed przybyciem tutaj, na Serrengii, wydawało mu się snem, który nigdy nie był prawdziwy. Teraz, w miarę jak odmierzał końcowy odcinek koła jakie zatoczyło tutaj jego życie, i ponownie zbliżał się do jego punktu startowego, wszystko to zaczęło do niego powracać. Zaczynał sobie przypominać, coraz więcej i więcej. Obserwując swoje odbicie w lustrze, przypomniał sobie, co powiedział generał Winthrop, w dniu ich przylotu tutaj.

„Grupa wybranych, najlepszych jakich może dać Ziemia,” powiedział wtedy generał. „Przeczesaliśmy całą Ziemię, i to właśnie wy jesteście tymi, których wybrano aby reprezentowali Ludzkość na najdalszych krańcach Wszechświata. Pamiętajcie o tym, że gdziekolwiek się udacie, towarzyszył wam będzie honor Ludzkości. Nie zdradźcie, przede wszystkim nie zdradźcie, tego honoru.”

Carnahan z goryczą zacisnął zęby. Szkoda tylko, że starego, grubego Winthropa nie było razem z nimi. Gwałtownie uniósł tykwę, i rzucił ją na drugi koniec pomieszczenia. Oznaczało to konieczność wyprawy do chaty Baileya, żeby ją napełnić. Bailey kiedyś był Głównym Fizykiem. Teraz został oficjalnie uznanym gorzelnikiem, i samogon jaki produkował, był jedyną rzeczą, która pozwalała znieść życie tutaj.

Kapitan ponownie przyjrzał się swojemu odbiciu.

– Kapitan Louis Carnahan – wymamrotał na głos. – Grupa wybranych, najlepszych na Ziemi…! 

Uderzył pięścią w małe metalowe lusterko, tak że przeleciało w powietrzu przez całe pomieszczenie. Stół poszedł również w jego ślady, a jedna, widocznie słabsza noga, ułamała się i zawirowała na podłodze. Potem Carnahan skulił się, z twarzą wtuloną w łóżko. Uderzał o nie pięściami, podczas gdy jego piersią wstrząsał znajomy pijacki szloch.

Kiedy mu w końcu przeszło, podniósł się i usiadł na brzegu łóżka. Jego mózg płonął z niszczącą jasnością. W jednej chwili zdało mu się, że jest w stanie przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek mu się przydarzyło. Pamiętał dosłownie wszystko. Przypominał sobie dzieciństwo, spędzone pod jasnym, przyjemnym niebem Ziemi. Pamiętał swoje pragnienie, aby zostać żołnierzem, co nawet wtedy oznaczało życie w kosmosie. Pamiętał swój pierwszy lot, prosta treningowa trasa po bazach na Księżycu. Przekonało go to, że nigdy więcej nie mógłby już uważać się za Ziemianina, w sensie człowieka, który mieszka wyłącznie na powierzchni Ziemi. Jego królestwem był kosmos i gwiazdy. Nawet krótki okres, podczas którego pozwolił sobie na to aby się zakochać, nie zmienił tych przekonań. Poświęcił wszystko, czego domagała się od niego kariera.

              W którym miejscu poszło źle? Jak mogło się to stać, że pozwolił sobie na zapomnienie? Zapomniał o wszystkim na całe lata, uświadomił sobie ze zgrozą. Zapomniał o tym, że w ogóle istnieje Ziemia. Zapomniał w jaki sposób się tutaj znalazł i dlaczego. A wszystkie cele, jakie sobie postawił, pozostały niezrealizowane. Przez długie lata, cała praca naukowa, jaką miała wykonać większa część ekspedycji, zupełnie leżała odłogiem. Jedynie mały biolog poszedł pod prąd, rok za rokiem dłubiąc w swoich zadaniach, i tylko on czegokolwiek dokonał.

A teraz wracały statki, i ludzie, którzy będą domagać się rozliczenia.

Jęknął głośno, ponieważ płonąca w jego umyśle wizja, stała się jeszcze bardziej straszliwa. Myślał o dniu, w którym przybyli na tą niegościnną i niezamieszkałą planetę, na Serrengię. Niemalże mógłby zamknąć oczy i powtórnie to wszystko zobaczyć –– cztery wysokie statki, stojące na płaskowyżu, całym poznaczonym śladami ich lądowania. Ludzie byli tacy dumni z tego co zrobili oraz z tego co jeszcze mieli zrobić. Kiedy rozładowywali góry sprzętu i zapasów, nie widzieli żadnych zagrożeń, które mogłoby ich pokonać.

I teraz, ten sam sprzęt, leżał w stanie kompletnego rozkładu, skorodowany i bezużyteczny, podobnie jak sami ludzie. A podczas pór suchych, dla odmiany, był zasypywany i niszczony przez piasek i wiatr.

Dokładnie pamiętał dzień i godzinę, kiedy załamał się i już nie wrócił do równowagi. Przez trzy lata utrzymywał wszystko żelazną ręką. Domagał się cotygodniowych apeli w pełnym umundurowaniu, a regułą była sztywna dyscyplina we wszystkich wzajemnych stosunkach. Potem, pewnego dnia, pozwolił na odpuszczenie apelu mundurowego. Wrócili właśnie z długiej wyprawy przez dżunglę, która odrastała w tym okresie po porze suchej. Był za bardzo wyczerpany fizycznie i duchowo, a ponadto przepełniało go narastające poczucie daremności ich wysiłków, a więc zrezygnował na chwilę ze sztywnego formalizmu, jakiego się trzymał.

Potem, już poszło łatwo. Padali po kolei wszyscy wokół niego. Próbował ich trzymać w garści, co prowokowało kłótnie, graniczące z buntem. Wtedy to, w szóstym miesiącu czwartego roku, musiał zabić własnymi rękoma, pierwszego z oszalałych, buntujących się członków ekspedycji. Praca naukowa rozpadła się i została porzucona. Pamiętał, że kazał zabezpieczyć wszystkie ich notatki, zapisy obserwacji i sporządzone mapy, ale gdzie ukryli metalową skrzynię, w której je zamknęli, było to jedną z rzeczy, których nie mógł sobie przypomnieć.

Co bardziej gwałtowni członkowie wyprawy, zaczęli się nawzajem zabijać, inni z kolei powędrowali gdzieś w dżunglę, czy na pustynię, i nigdy już nie wrócili. Na miejscu pozostał równy tuzin ludzi, którzy utworzyli coś w rodzaju monastycznej pustelni. Każdy z nich zajmował się tylko sobą samym, świadom, że wykroczenie choćby o włos przeciwko jednemu z sąsiadów, mogło oznaczać natychmiastowe wyzwanie i walkę na śmierć i życie. Pomimo wszystko uczepili się członkowstwa w tej zdegenerowanej organizacji społecznej, ponieważ reprezentowała ona ich ostatnie pretensje do człowieczeństwa.

I to właśnie będą mogli zobaczyć przybysze. Zobaczą jego osobistą klęskę. To była jego klęska, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. To on powinien wykazać hart ducha, powinien utrzymać ekspedycję razem, powinien zachować tę bazę, w zgodzie z całą siłą i honorem tradycji wojskowej, na podstawie której mu ją powierzono. Nie był dostatecznie silny.

Statki przylecą. Cztery. Mogą przylecieć już jutro, albo nawet dzisiaj. Panika pełzła przez jego ciało. Statki mogą wylądować dosłownie w każdej chwili, a ludzie którzy nimi przylecą, wymaszerują z nich aby pogratulować mu jego klęski, tchórzostwa i hańby. To się nie może wydarzyć. Stary grubasek Winthrop powiedział im jedną rzecz, która naprawdę miała sens: „… tu chodzi o honor Ludzkości. Nie zdradźcie, przede wszystkim nie zdradźcie, tego honoru.”

Grubasek miał rację. Jedyną rzeczą jaka mu pozostała był honor i tylko w jeden sposób mógł go zachować.

Z płonącą w mózgu jasnością, z trudem podniósł się z miejsca w którym leżał, podniósł metalowe lusterko i powiesił je na belce koło łóżka. Przekręcił połamany stół, opierając go o ścianę. Potem, w nastroju człowieka, który od tak dawna już nie wracał do rzeczywistości, zaczął przekopywać długie, od lat nie używane skrzynie, zwalone na stos w rogu pomieszczenia. Ich zawartość, w większej części była w stanie kompletnego rozkładu, ale w nasączonej olejem torebce, w której ją kiedyś umieścił,  znalazł swoją prostą, ostrą brzytwę.

Gdzieś tu powinien być także krem do golenia, ale nie mógł go znaleźć. Musiał więc zadowolić się przygotowaną ciepłą wodą, a następnie powoli i boleśnie ścinać grubą brodę i oskrobywać twarz do czysta. Znalazł grzebień i zaczął rozczesywać splątane kłęby włosów, usiłując uporządkować je mniej więcej na kształt fryzury, którą zwykle nosił.

Potem wyciągnął ze skrzyni mundur, który włożył tam już tak dawno temu. Na szczęście był on w samym środku, otoczony przez inne rzeczy, tak że należał do najlepiej zachowanych elementów jego dobytku. Założył go na siebie, w miejsce tych szmat, które nosił przedtem. Skóra butów niemal zupełnie zesztywniała, z powodu braku pielęgnacji, ale pomimo wszystko założył je na nogi, czyszcząc przedtem kawałkiem szmatki palce u stóp.

Spod łóżka wyciągnął jedyny przedmiot, który utrzymywał w stanie zdatnym do użytku, drobiazgowo go naprawiając i konserwując, swój pistolet służbowy. Stanął, zapiął i wygładził kurtkę mundurową i uśmiechnął się do swojego odbicia w małym lusterku. Ale niemal natychmiast jego spojrzenie przesunęło się w bok, spoglądając gdzieś nieskończenie daleko.

– „Nie zdradźcie, przede wszystkim nie zdradźcie, tego honoru.” Przynajmniej dałeś nam jedną dobrą radę, grubasku – powiedział do siebie.

Uważnie przystawił sobie pistolet do głowy.

 



Kadłub statku numer cztery stał prosto i bez żadnych podpór. Montaż pokrycia jego skorupy był już w pełni zakończony, za wyjątkiem niezbędnych otworów instalacyjnych. A w przypadku numeru jeden, zakończono już nawet same instalacje, i na jutrzejszy poranek zaplanowano pierwszy lot testowy.

John Ashby wyglądał z okna swojego znajdującego się na trzecim piętrze biura, w stronę odległych doków montażowych, położonych po drugiej stronie terenu. Cztery kadłuby statków stały tam, gorejąc w świetle popołudniowego słońca, jak cztery złote pochodnie. Ashby czuł się przybity z powodu szybkości, z jaką statki były konstruowane. Odnosił niemal wrażenie, jakby inżynierowie wykazywali w stosunku do niego szczególną osobistą animozję, którą wyrażali przez niedorzeczne tempo ich budowy. Oczywiście, był to kompletny nonsens. Mieli zadanie do wykonania, i jeżeli uda im się uszczknąć nieco czasu z wcześniejszego harmonogramu, będzie to dla nich tylko powód do dumy.

Nie zanosi się jednak na żadne uszczknięcie czasu w jego harmonogramie, a bez zakończenia tych prac, statki nigdzie nie polecą. Musiał znaleźć odpowiednich ludzi, którzy będą w stanie je zabrać w ich fantastyczną podróż. Jak na razie, nie udało mu się tego zrobić.

Popatrzył w dół, na czarny samochód, z oznaczeniami rządowymi, który kilka chwil wcześniej podjechał przed front budynku, a potem usłyszał przez interfon głos panny Haslam, swojej sekretarki:

– Doktorze Ashby, Komisja do spraw Kolonizacji.

Odwrócił się od okna.

– Proszę od razu skierować ich tutaj – polecił.

Podszedł do drzwi i wymienił uścisk ręki, z każdym z mężczyzn. Przyszło tylko czterech członków komisji: przewodniczący Merton, generał Winthrop, dr Cowper i dr Boxman. 

– Proszę, usiądźcie panowie tutaj, przy oknie – zaproponował Ashby.

Przyjęli sugestię, a generał Winthrop przez chwilę zapatrzył się na widok na zewnątrz.

– Piękny widok, nieprawdaż, doktorze Ashby? – powiedział. – Każdego dnia robią się coraz piękniejsze. Powinien pan częściej wychodzić na zewnątrz. Collins mówił mi, że już od tygodni nie pokazywał się pan tam, a Numer Jeden jutro idzie w górę.

– Mieliśmy za dużo do roboty, tutaj.

Moi ludzie są gotowi – ostro stwierdził generał. – Moglibyśmy dostarczyć nawet kilkanaście załóg, które zabiorą te statki na Serrengię i z powrotem, a także ludzi do bazy na miejscu.

Ashby odwrócił się, ignorując komentarz generała. Zajął krzesło przy małym stole konferencyjnym, przy którym siedziało już trzech komisarzy. Winthrop podążył jego śladem, siadając na krześle z zadowoloną miną, tak jakby zdobył ważny punkt.

– Numer Jeden jest już gotów – zagaił Merton, – a pan, doktorze Ashby, nadal nie jest w stanie dostarczyć nam ani jednego człowieka. Komisja uważa, że jesteśmy już bardzo blisko chwili, kiedy będą musiały zostać podjęte, określone decyzje. Zapoznawaliśmy się z pańskimi raportami, ale chcieliśmy porozmawiać z panem osobiście, tak by zorientować się, czy jesteśmy w stanie dojść do jakichś ustaleń, odnośnie tego, czego możemy się spodziewać.

– Dostarczę panom ludzi, kiedy dowiem się jakiego rodzaju osobowości potrzebujemy – odparł Ashby. – Do tego czasu, lepiej nie myśleć o wyruszeniu floty kolonizacyjnej. Nie podejmę odpowiedzialności za żadne rozwiązanie tego problemu, poza właściwym.

– Zbliżamy się do punktu – powiedział Boxman, – w którym czujemy się zmuszeni do rozważenia rekomendacji generała Winthropa. Szczerze mówiąc, nigdy tak do końca nie byliśmy w stanie zrozumieć pańskich obiekcji.

– W dowolnym momencie i na każde żądanie, jestem w stanie dostarczyć wszystkich ludzi niezbędnych do utworzenia tej bazy – stwierdził Winthrop. – Poświęciliśmy nieograniczone fundusze i lata treningu, na szkolenie personelu dla tego typu placówek, a pan pomimo tego upiera się przy poszukiwaniach wśród nieprzygotowanych amatorów. To w ogóle nie ma sensu, i jedynie dlatego, że to panu przekazano pełne kierownictwo programu naboru personelu, zdołał pan wymusić swój punkt widzenia na Komisji. Ale nikt nie rozumie o co panu chodzi. W świetle pańskich nieustannych porażek, Komisja czuje się zmuszona do dokonania własnego wyboru.

– W każdej chwili mogą panowie otrzymać moją rezygnację – oświadczył Ashby.

– Nie, nie, panie doktorze – Merton uniósł rękę. – Generał być może nazbyt impulsywnie wyraził nasze rozczarowanie, z powodu pańskich dotychczasowych niepowodzeń, ale nie prosimy wcale o pańską rezygnację. Chcielibyśmy jedynie zapytać, czy nie widzi pan jakiegoś sposobu na wykorzystanie przy obsadzaniu bazy, ludzi pana generała.

– Cały problem leży w błędnym określeniu, jakie upieracie się panowie stosować, w odniesieniu do tego projektu – odparł Ashby. – To nie jest, i nigdy nie będzie, baza. Próbujemy założyć kolonię. To czyni ogromną różnicę, jeśli chodzi o typ ludzi, jakich do tego potrzebujemy. Dyskutowaliśmy o tym już wcześniej…

– Ale nie wystarczająco dużo – ostro rzucił Winthrop. – Będziemy dyskutować na ten temat dalej, dopóki nie zrozumie pan, że nie damy panu zmarnować tych statków, dla bandy niedopieczonych idealistów, inspirowanych przez jakieś szlachetne nonsensy na temat niesienia między gwiazdy pochodni ludzkiej cywilizacji. Mamy utworzyć tam bazę w celu zebrania informacji naukowych i wypracowania praw i zasad dla zagospodarowania planety.

– Nie wydaje mi się, abym zgadzał się z panem w opisie proponowanego przeze mnie składu kolonistów – delikatnie sprostował Ashby.

– Ale właśnie do tego to prowadzi! Czy kiedykolwiek w historii kolonistami byli inni ludzie niż wyśpiewujący psalmy buntownicy, albo rzezimieszki usiłujące uciec spod szubienicy? Przy pomocy tego typu ludzi nie da się utworzyć kulturalnych i naukowych podstaw kolonii.

– Nie da się, ma pan całkowitą rację. To nie ten typ osobowości.

– Czego więc pan w końcu szuka? – ze zdenerwowaniem powiedział Merton. – Jakiego typu osobowości pan oczekuje, jeżeli nie może pan go znaleźć zarówno miedzy tym co ludzkość oferuje najlepszego, jak i najgorszego?

– Pańskie określenia, nie są do końca właściwe – stwierdził Ashby. – Nie bierze pan pod uwagę faktu, że nigdy wcześniej nie ustaliliśmy, jakiego rodzaju typ osobowości będzie najodpowiedniejszy dla procesu kolonizacji. Ignoruje pan fakt, że aż do dnia dzisiejszego, nie udało nam się z sukcesem skolonizować planet naszego własnego Systemu Słonecznego. Bazy, owszem –– ale nasze wszystkie dotychczasowe akcje kolonizacyjne, zawiodły.

– Czyż można znaleźć lepszy argument na poparcie mojej tezy? – dopytywał się Winthrop. – Dowodzi on, że bazy są rozwiązaniem praktycznym, a kolonie, nie.

– Nieważne jak daleko poleci, albo jak długi jest okres rotacji personelu, człowiek wysłany do bazy, spodziewa się, że wróci do domu. W dzień, czy w nocy, podczas wykonywania każdego, najdrobniejszego nawet zadania, w jego umyśle tkwi jedno podstawowe założenie robocze, że w jakiejś określonej przyszłości będzie mógł wrócić do domu. Jego baza nigdy nie będzie jego domem.

– Dokładnie. To właśnie dzięki temu korzystanie z baz, zakończyło się takim sukcesem.

Ashby pokręcił przecząco głową.

– Jeszcze nigdy żadna baza nie stała się sukcesem, z punktu widzenia permanentnego rozszerzenia cywilizacji. Z samej natury rzeczy, ma ona charakter przejściowy, nie jest czymś trwałym. To nie tego obecnie chcemy.

– W słownictwie wojskowym, mamy pojęcie baz trwałych – nie zgodził się Winthrop. – Nie może pan w ten sposób generalizować.

– Proszę mi wymienić choćby jedną bazę wojskową, albo ekspedycyjną, która rozciągnęła swój okres istnienia, na jakiś nieco dłuższy okres historii.

– No cóż… tak od razu…

– Samo pojęcie jest niepoprawne – kontynuował Ashby. – Rozprzestrzenienie danej cywilizacji ludzkiej, z jednego obszaru na inny, dokonywane na trwałych podstawach, zawsze realizowane było przez kolonistów. Ludzi którzy nie oczekiwali na to, że skończy się ich tura, ale wyjechali na miejsce żyć i zbudować swój dom. To właśnie chcemy zrobić na Serrengii. Ludzkość przygotowuje się do rozprzestrzenienia na cały Wszechświat.

– Więcej jednak, w związku z tworzeniem baz, istnieją pewne ograniczenia powodowane przez czas i przestrzeń. Nie uda nam się ich przezwyciężyć, nawet przy dowolnej liczbie wyszkolonego personelu. Cykle rotacyjne i odległości od domu, mogą się wydłużyć do rozmiarów przekraczających możliwości jakie są w stanie znieść ludzie. Tylko w przypadku, gdy wyjadą tam, nie oczekując powrotu, ten czas i odległość przestają być czynnikami, które nimi kierują.

– Nic nam nie wiadomo o żadnych takich ograniczeniach – ripostował Winthrop. – Tutaj, w Systemie Słonecznym, nie stwierdzono ich występowania.

– Ależ wiadomo – powiedział Ashby. – To czego nie udało nam się dowiedzieć, a co koniecznie musi być wyjaśnione zanim odlecą stąd te statki, to cechy umożliwiające człowiekowi zignorowanie czasu pobytu i odległości od ojczyzny. Znamy całkiem sporo udanych przedsięwzięć kolonizacyjnych z ziemskiej historii. Wiemy, że niezmiennie związane one były z jakimiś grupami mniejszościowymi, które uważały się za prześladowane, albo ograniczane warunkami narzucanymi im przez otoczenie, albo uchodziły przed skutkami jakichś zbrodni.

– Jeżeli w taki sposób spogląda pan na sprawę, to nic dziwnego, że poniósł pan porażkę – stwierdził dr Cowper. – W naszym społeczeństwie nie ma takich grup mniejszościowych.

– Szczera prawda – odparł Ashby. – Ale w żaden sposób nie możemy przyjąć, że czynnikiem determinującym wygenerowanie cech idealnego kolonisty, jest fakt bycia prześladowanym, albo uciekinierem! Mamy wystarczająco wiele przykładów mocno prześladowanych grup, które jako koloniści zupełnie zawiodły. Ale jest jakaś cecha, która wydaje się pojawiać, jeżeli już w ogóle występuje, jedynie pomiędzy tymi, którzy mają dostatecznie wiele odwagi, aby uciec przed uciskiem, albo ograniczającym ich otoczeniem. Ta cecha pozwala im na udaną kolonizację.

– Przede wszystkim więc poszukujemy osobników, którzy mieli kiedyś na tyle dużo odwagi, aby nie poddać się surowym ograniczeniom związanym z długością lotu, w sytuacji gdy takie ograniczenia zaistniały. I to między nimi mamy nadzieję znaleźć istotę tego, co umożliwia człowiekowi przecięcie wszystkich więzi łączących go z ojczyzną.

– A więc poszukujecie kandydatów – spytał Merton, – pomiędzy potencjalnymi buntownikami i kryminalistami?

Ashby skinął głową.

– Ograniczyliśmy nasze badania do tego rodzaju ludzi, w wyniku ścisłego precedensu historycznego, po to byśmy mogli zawęzić obszar poszukiwań, tak bardzo jak to tylko możliwe. Musicie jednak zrozumieć, że taki prosty wybór buntowników i wypełnienie nimi naszych statków, byłby bardzo ryzykowny. To byłaby technika oparta na kretyńskiej rosyjskiej ruletce. Niektórzy z nich mogą być dobrzy, ale nigdy nie wiemy zawczasu, którzy będą. Dla utworzenia jednej udanej kolonii moglibyśmy równie dobrze wysłać dwadzieścia, jak i tysiąc statków.

– Musimy zrobić coś więcej! Ponieważ środki wydatkowane na ten projekt są tak olbrzymie, więc po prostu musimy wiedzieć, z pomijalnym marginesem błędu, że kiedy te grupy zostaną skontrolowane za osiem, czy za pięćdziesiąt lat, znajdziemy tam na miejscu społeczeństwo współpracujących, rozwijających się istot ludzkich. Nie możemy zadowolić się żadnym gorszym rozwiązaniem!

– Obawiam się niestety, że większość opinii w Komisji, nie zgadza się z panem – oznajmił przewodniczący Merton. – Być może da się znaleźć jakieś historyczne precedensy dotyczące zastąpienia wyszkolonych załóg generała Winthropa, wybranymi rzezimieszkami i zdrajcami, ale w tym przypadku, wydaje się to być niezbyt optymalna procedura!

– Chętnie obejrzymy dowody pańskiej tezy, doktorze Ashby, ale trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z pewnymi rzeczywistymi faktami, co do których jesteśmy pewni. Jeżeli nie będziemy w stanie zrobić czegoś lepiej, to będziemy musieli zaakceptować najlepsze z rozwiązań istniejących na chwilę, kiedy statki będą gotowe do lotu. Jeżeli do tego czasu pan nie będzie w stanie dostarczyć nam sprawdzonych załóg i kolonistów, będziemy zmuszeni przyjąć rekomendacje generała Winthropa, i wybrać personel, którego reakcje są znane i przewidywalne, przynajmniej w wysokim stopniu. Przepraszam, ale z pewnością rozumie pan nasz punkt widzenia w tej sprawie.

Ashby milczał przez dłuższą chwilę, wodząc po kolei wzrokiem po twarzach siedzących przy stole osób. Potem przemówił półgłosem, tak jakby osiągnął już granice swoich zasobów energii.

– Tak… reakcje ludzi generała Winthropa, rzeczywiście są przewidywalne. Sugeruję, aby panowie poszli ze mną, a jak pokażę panom, jaki te reakcje wyglądają.

Wstał, a inni podążyli za nim, z pytającym wyrazem na twarzach. Winthrop nagle lekko szarpnął głową, jakby w tym momencie dostrzegł ukryte w słowach Asby’ego żądło:

– Co pan przez to rozumie? – zaczął się dopytywać.

– Chyba pan nie przypuszcza, że nasze badania, mogłyby pominąć ludzi, którym poświęcił pan tak wiele czasu i wysiłku, aby ich właściwie wyszkolić.

Generał poczerwieniał ze wściekłości.

– Jeżeli okaże się, że dobierał się pan do któregoś z moich ludzi…! Nie miał pan prawa…!

Pozostali członkowie Komisji uśmiechnęli się, lekko rozbawieni konsternacją generała.

– Powinien pan to potraktować jako dodatkową korzyść, mogąc sprawdzić wyniki pańskiego wyszkolenia – stwierdził przewodniczący Merton.

– Jest tylko jeden możliwy sposób ich sprawdzenia! – zawołał generał Winthrop. – Wsadzić tych ludzi na okres ośmiu lat, do bazy położonej w odległości czterdziestu siedmiu lat świetlnych od domu, i zobaczyć co zrobią. To jedyny sposób w jaki można ich sprawdzić.

– I jeżeli wie pan cokolwiek o naszych metodach testowania, zrozumie pan bez trudu, że to co zrobiliśmy, w efekcie właśnie temu dopowiada. Pański najlepszy człowiek akurat ma niedługo zostać wypuszczony z laboratorium testowego. Nie zostało mu już więcej do końca, jak jakaś godzina.

– Kto posłużył panu jako królik doświadczalny? – dopytywał się generał. – Jeżeli pan go zniszczył…

– Kapitan Louis Carnahan – oznajmił Ashby. – Zejdziemy na dół, panowie?

 



Przyglądanie się ostatnim minutom dezintegracji Carnahana, było po prostu czymś przerażającym. Kiedy generał Winthrop zobaczył aparaturę testową, w której badany był jego człowiek, jego twarz zrobiła się niemal purpurowa. Widząc jak kapitan przykłada sobie pistolet do głowy, próbował gołymi rękoma rozbić obiektyw obserwacyjny, na moment przedtem zanim załączył się promień bezpieczeństwa, przerywający test.

A potem Ashby musiał wysłuchiwać wściekłego, zjadliwego Winthropa:

– Zniszczył pan jednego z najlepszych ludzi, jakiego kiedykolwiek wyszkoliła Służba! Dobiorę się panu za to do skóry, Ashby, choćby miałaby to być ostatnia rzecz jaką zrobię, w swoim życiu!

Merton i inni również byli wstrząśnięci, zarówno samym aktem przemocy, jak i stopniem degradacji tego co zobaczyli. Ashby jednak nie wiedział, czy udało mu się przeforsować swój punkt widzenia, czy nie. Carnahan, oczywiście, w ciągu dwudziestu czterech godzin, miał wrócić do Służby, z całkowicie usuniętymi wszystkimi negatywnymi skutkami testu. Będzie wiedział tylko, że został wzięty na test i że go nie przeszedł, ale nie pozostanie nawet śladu po tych wszystkich gorzkich emocjach, jakie przeżył podczas kilku dni egzaminu.

Ashby ponownie wyglądał na zewnątrz, na cztery statki, teraz już zmieniające kolor ze złotego na czerwony, w miarę jak słońce schodziło coraz niżej po niebie. Nie spytał Mertona, czy ultimatum Komisji nadal obowiązuje. Zastanawiał się, jak mogliby teraz na niego naciskać, po tym wszystkim co zobaczyli, ale nie wiedział.

Niecierpliwie odwrócił się od okna, ponownie słysząc dobiegający z interkomu głos panny Haslam.

– Panie doktorze, pan Jorden nadal czeka na spotkanie z panem.

Jorden. Zupełnie zapomniał. Człowiek musiał czekać przez całą konferencję z komisarzami. Jorden był jednym z ludzi, którzy dwa tygodnie temu nie zostali dopuszczeni do egzaminu, i upierał się, że ma prawo do tego, by zostać przeegzaminowany przez urząd kolonizacyjny. Niemal nieustannie próbował się do niego dostać. Równie dobrze może pozbyć się tego człowieka teraz, raz na zawsze, niechętnie zdecydował Ashby.

– Proszę go wpuścić – powiedział.

Mark Jorden był wysokim blondynem, dobrze po dwudziestce. Wymieniając z nim uścisk dłoni, Ashby poczuł grube mocne palce, i dostrzegł, wystający spod rękawa płaszcza, masywny nadgarstek. Twarz Jordena, była typową różową twarzą Skandynawa, z odpowiednio dopasowanymi do niej niebieskimi oczyma, które uważnie przyglądały się Asby’emu.

Usiedli przy biurku.

– Chce pan zostać kolonistą – stwierdził Ashby. – Twierdzi pan, że chce pan osiedlić się na resztę życia, czterdzieści siedem lat świetlnych od Ziemi. Ale nasz wstępny test psychologiczny wskazuje, że ma pan zaledwie ślady podstawowych wymaganych cech. Dlaczego więc upiera się pan przy pełnym teście?

Jorden uśmiechnął się i uczciwie pokręcił głową.

– Nie potrafię dokładnie powiedzieć. Wydaje mi się, że to coś, co robiłbym z radością. Być może mam to we krwi –– moi rodacy zawsze lubili podróżować i spoglądać na nowe miejsca. Byli żeglarzami w czasach kiedy nie było jeszcze żadnych map, według których można by żeglować.

– Pewne jest, że w tej sytuacji także nie mamy żadnych map, według których moglibyśmy żeglować – powiedział Ashby. – Ale nie wydaje mi się, by słowo „radość”, było tutaj odpowiednie. Czy w ogóle pan pomyślał, jak będzie wyglądać takie życie, w tak wielkiej odległości od Ziemi, bez żadnej możliwości komunikacji, poza statkiem co osiem lat, czy coś koło tego? Dla tego rodzaju przedsięwzięcia, wymagane są kwalifikacje, różniące się jedynie o włos od szaleństwa. 

– Jestem przekonany, że pan tak nie sądzi, panie doktorze – z wyrzutem odparł Jorden.

– Być może, nie – przyznał Ashby. Spokojne zapewnienia jego gościa, nieco go zirytowały. Tak jakby to on wiedział, jakie warunki powinni spełniać koloniści. – Widzę w pańskim zgłoszeniu, że jest pan inżynierem elektrykiem.

Jorden skinął potwierdzająco głową.

– Tak. Moja firma właśnie oferowała mi stanowisko szefa działu, ale musiałem wyjaśnić, że złożyłem wniosek zgłoszeniowy na kolonistę. Oczywiście pomyśleli sobie, że kompletnie zwariowałem.

– Czy wzięcie udziału w teście, oznaczać będzie cofnięcie pańskiego awansu?

– Nie jestem pewien. Wydaje mi się jednak, że raczej mnie pominą i dadzą to stanowisko któremuś z innych ludzi. 

– Jest więc pan aż tak bardzo zdeterminowany, żeby zrezygnować z tej szansy? I tylko po to aby wziąć udział w teście, który może bezdyskusyjnie pokazać, że nie ma pan żadnych kwalifikacji do tego, aby zostać kolonistą?

– Wydaje mi się, że mam odpowiednie kwalifikacje – stwierdził Jorden. – Nalegam jedynie na to, aby dano mi szansę. Wierzę, że mam do tego prawo.

Ashby usiłował trzymać swoje rozdrażnienie na wodzy. To, co powiedział Jorden, mogło być prawdą. Nikt wcześniej nawet nie podnosił tej kwestii. Ci, którzy zostali odrzuceni przez wstępne testy, wycofywali się w dobrym stylu. Wydawało się nonsensem, by marnować czas stanowiska testowego i jego liczącej wielu ludzi obsługi, na kandydata w tak oczywisty sposób beznadziejnego. Z drugiej strony, nie mógł sobie na to pozwolić, aby w tym krytycznym okresie, Jorden zaczął mieszać i sprawiać problemy w Komisji do spraw Kolonizacji –– a jak mógł się domyślać, dokładnie to będzie następnym ruchem Jordena, jeżeli ponownie zostanie odrzucony.

– Nasze maszyny i tak później wszystkiego się o panu dowiedzą – powiedział Ashby. – Prosiłbym jednak, aby pan sam trochę mi o sobie opowiedział, tak bym mógł pana poznać bardziej osobiście.

Jorden wzruszył ramionami.

– Nie mam za wiele do opowiadania. Odebrałem zwykłe wykształcenie, nic specjalnie imponującego. Odbyłem trzyletnią turę w Służbie, i jak mi się wydaje, to właśnie wtedy zacząłem czuć, że z życia można wyciągnąć coś, czego istnienia wcześniej w ogóle nie podejrze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin