Nevil Shute
Szachownica
Przełożyła: Anna Kominiak - Michalska
Tytuł oryginalny: The Chequer Board
Rok pierwszego wydania: 1947
Wydanie polskie 1994
Bohater powieści dowiaduje się po latach, że nie wyleczona rana z okresu wojny, grozi mu śmiercią. Postanawia odnaleźć przyjaciół z tamtych czasów. Chciałby wypełnić puste miejsce na szachownicy pamięci i życia, aby zakończyć tę ziemską grę z poczuciem spełnienia ludzkiej powinności wobec siebie i innych.
Pisarz skłania nas do refleksji nad istotą ludzkiego losu. Akcja obfituje w niezwykłe wypadki, a barwne historie życia czterech przyjaciół czynią z tej książki niezapomnianą lekturę.
To Dni i Nocy tablica szachowa,
Gdzie ludźmi Los prowadzi grę bez słowa,
Porusza i szachuje, i zabija,
I do Szkatułki znów kolejno chowa.
Z Rubajatów Omara Chajjama
Edward FitzGerald
Poznałem Johna Turnera dwudziestego piątego czerwca ubiegłego roku. Przyszedł z polecenia lekarza z Watford, który napisał do mnie list następującej treści:
„Szanowny Panie,
Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał Pan przyjąć mojego pacjenta, Johna Turnera. Pan Turner uskarża się na zawroty głowy i omdlenia. Opiekowałem się nim po upadku w hotelu Strand Pałace, wskutek którego na kilka minut stracił przytomność. Stwierdziłem apraksję, poza tym w ostatnich miesiącach pogorszyła się ostrość widzenia jego lewego oka. W 1943 pacjent doznał poważnego urazu głowy. Sądzę, że przyczyną obecnych dolegliwości może być uszkodzenie wewnątrzczaszkowe, i chciałbym, aby Pan potwierdził lub obalił tę diagnozę.
Pan Turner jest żonaty, ale nie ma dzieci. Pracuje w przemyśle spożywczym. Jego roczny dochód oscyluje w granicach od 800 do 1000 funtów.
Z wyrazami szacunku
V.C. Worth, internista i chirurg”
Turner przyszedł na umówione spotkanie po południu. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, kiedy wprowadziła go recepcjonistka, była blizna. Ciągnęła się na długości jakichś czterech cali, sięgając głębokim wcięciem od punktu tuż nad lewą brwią aż po włosy na czubku głowy. Była to głęboka rysa na czole, czerwona, groźnie zaogniona.
Turner w ogóle nie wyglądał zbyt urodziwie. Miał około czterdziestu lat, cerę niebrzydką, włosy blond z rudawym odcieniem, z lekka przerzedzone. Emanował beztroską i rubasznością, które niezbyt pasowały do mojego gabinetu. Raczej widziałbym go w jakiejś pierwszorzędnej knajpie, gdzie byłby zapewne duszą towarzystwa, lub na wyścigach konnych. Miał na sobie jasnobrązowy garnitur, jaskrawy krawat i kapelusz. Wstałem zza biurka, kiedy wszedł.
- Dzień dobry, panie Turner - powiedziałem.
- Witam, doktorze. Jak leci?
- W porządku - odparłem uśmiechając się. Wskazałem mu krzesło w pobliżu biurka. - Proszę usiąść i powiedzieć, co panu dolega.
Usiadł, położył kapelusz na kolanach i uśmiechnął się szeroko, ale w jego pozornej swobodzie wyczuwało się zdenerwowanie.
- Czuję się dobrze - zaczął. - Nie stwierdzi pan u mnie żadnej poważniejszej choroby, doktorze. No, może przydałoby się coś na wzmocnienie... Wie pan - dodał - to ta blizna na łepetynie przeraża ludzi. Powiem panu szczerze, patrzą na nią wystraszeni. Każdy lekarz, do jakiego tylko pójdę, dostaje pietra i wysyła mnie do specjalisty. Żaden mnie nie dotknie. Nawet jak chcę, żeby mi wycięto odciski, wysyłają mnie do specjalisty - roześmiał się serdecznie. - Nie bujam. Takiego pietra dostają na mój widok!
Uśmiechnąłem się do niego. Musiałem stworzyć atmosferę zaufania.
- Czy ta rana pobolewa czasami? - zapytałem.
- Nie, wcale - potrząsnął głową. - Tylko od czasu do czasu czuję lekkie pulsowanie. Kłopoty mam jedynie z fryzjerami. Zawsze łamią sobie głowę, jak się zabrać do obcinania włosów. - Znów się roześmiał. - No, teraz to już nie bardzo jest co obcinać.
Przysunąłem notes.
- Pozwoli pan, że najpierw zapiszę pańskie dane - powiedziałem. Podał mi swój wiek, adres i zawód. Prawdopodobnie handlował mąką.
- Przedsiębiorstwo handlu zbożem, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością - wyjaśnił. - Zacząłem tam pracować w 1935 i wróciłem po wojnie.
- Widzę, że wspominał pan doktorowi Worthowi o zawrotach głowy - rzekłem, zerkając na list. - Często je pan miewa?
- Nie. W ubiegłym miesiącu miałem dwa, może trzy razy. Nie trwają długo, kilka sekund, no, może pół minuty - zaśmiał się nerwowo. - Czuję wtedy, że muszę się czegoś przytrzymać. Chyba przydałoby się coś na wzmocnienie, doktorze. To samo mówiłem doktorowi Worthowi.
- Rozumiem - rzuciłem znad notesu. - Kiedy po raz pierwszy miał pan te zawroty?
- Nie pamiętam. Chyba kilka miesięcy temu.
Zerknąłem ponownie na list.
- Doktor Worth wspomniał o jakimś upadku w hotelu Strand Pałace. Jak to się stało?
- No... To było tak. Moja praca, rozumie pan, wymaga pewnych kontaktów towarzyskich. Wszystko na koszt firmy, oczywiście. Krótko mówiąc, w czwartek w ubiegłym tygodniu byłem z Izzym Guildasem i jeszcze jednym Portugalczykiem - tak naprawdę to Żydzi, ale równe chłopaki - w barze amerykańskim i nagle zemdlałem, słowo daję, zemdlałem i spadłem ze stołka, zupełnie jak trup. Kiedy oprzytomniałem, leżałem na plecach w toalecie i ktoś polewał mi twarz wodą. Miałem odpięty kołnierz i w ogóle wyglądało to paskudnie, może pan sobie wyobrazić.
- Jak długo był pan nieprzytomny? - zapytałem.
- Nie wiem. Może trzy, cztery minuty.
Zanotowałem to. - Czy kiedy pan oprzytomniał, odczuwał pan jakiś ból?
- Piekielnie bolała mnie głowa. I miałem nudności.
- O której to się stało?
- Około ósmej wieczorem. Właśnie zabieraliśmy się do kolacji. Nie mogłem się jej doczekać - roześmiał się.
- Co pan później zrobił? Badał pana w hotelu jakiś lekarz?
- Nie. Odsiedziałem w toalecie jakieś pół godziny, a kiedy poczułem się lepiej, pojechałem metrem do domu i poszedłem spać. Żona zatrzymała mnie rano w łóżku i wezwała doktora Wortha.
- Rozumiem - powiedziałem, robiąc kolejną notatkę. - Czy dużo pan pije, panie Turner? Przepraszam za takie pytania, ale muszę znać fakty.
Znów się roześmiał. - Byłem zalany na tyle często, doktorze, że mogę mówić o tym bez specjalnych skrupułów. Ach, gdyby pan zapytał kogokolwiek, kto znał Jackiego Turnera podczas wojny... Ale wtedy wcale nie wypiłem dużo. Może kwartę piwa do obiadu, a potem już nic aż do wieczora, kiedy poszliśmy do tego baru amerykańskiego. Byłem po szklaneczce wytrawnego martini i Izzy zamawiał właśnie drugą, kiedy zemdlałem.
- To rzeczywiście w normie - zauważyłem.
Najwyraźniej był tego samego zdania.
- Chciałbym, żeby pan to powtórzył mojej żonie. Cholernie się piekli, gdy piję piwo. A moim zdaniem nie ma nic lepszego. Mocniejsze trunki odstawiłem chyba rok temu. Odczuwałem to pulsowanie, więc teraz piję niemal wyłącznie piwo.
Zanotowałem to. - Odczuwa pan pulsowanie na przykład po whisky, a po piwie nie?
- Zgadza się.
- Gdzie to pulsowanie występuje, pod blizną?
- Nie, raczej jakby w samym środku.
Zrobiłem kolejną notatkę, potem podsunąłem mu srebrną papierośnicę. Wziął papierosa. Zapaliłem, po czym zapatrzony w notatnik machinalnie wrzuciłem zapalniczkę do kieszeni.
- Czy tamtego wieczoru był pan bardzo zmęczony? - zapytałem.
Spojrzał na mnie szybko.
- Zabawne, że pan o to pyta. Byłem skonany. Chyba nigdy w życiu nie byłem tak zmordowany jak wtedy.
- Miał pan ciężki dzień?
- W gruncie rzeczy specjalnie się wtedy nie przepracowałem - potrząsnął głową - na pewno potrzeba mi czegoś na wzmocnienie. Dobry, silny środek wzmacniający doktorze, to by mnie postawiło na nogi. Mówiłem już doktorowi Worthowi. Nic więcej mi nie dolega.
- Czy często czuje się pan tak wyczerpany?
Nie odpowiedział. Zmagał się właśnie ze swoją zapalniczką, papierosa trzymając w zębach. Wyjął zapalniczkę z kieszeni marynarki prawą ręką i przez chwilę trzymał ją, chcąc zapewne zapalić prawym kciukiem, ale nie mógł nim poruszyć. Za to mały palec chodził mu tam i z powrotem. Potem wziął zapalniczkę w lewą rękę i z pewną trudnością naciskał, aż w końcu błysnął ogień, i zapalił papierosa.
- Przepraszam - odezwał się - coś pan, zdaje się, mówił?
- Pytałem, czy często odczuwa pan zmęczenie.
- Czasami. Przedtem nigdy go nie czułem. Jestem wyczerpany.
- Czy jest pan leworęczny?
Szeroko otworzył oczy.
- Nie.
- Zauważyłem, że nie może pan zapalić zapalniczki. Czy mógłby pan jeszcze raz pokazać, jak pan to robi?
Wyjął ją z kieszeni. - Chce pan, żebym zapalił prawą ręką, tak? - zarumienił się z lekka.
- Tak. Może pan?
- Hm, zawsze robiłem to prawą, ale teraz nie mogę nią ruszać. - Zaczął usilnie manipulować przy zapalniczce. - Nie jestem w stanie nacisnąć tego kciukiem.
- Od jak dawna?
- Trudno powiedzieć. Chyba od kilku miesięcy.
- Dobrze, zostawmy to na razie - powiedziałem, nie chcąc go straszyć.
Patrzył na mnie zmieszany.
- To na pewno reumatyzm. Znałem gościa, co stracił władzę we wszystkich palcach, dosłownie we wszystkich, doktorze, właśnie przez reumatyzm. Ale wyleczył się solami Kruschena. Co rano brał te sole, tyle ziarenek, ile się zmieściło na sześciopensówce. Od tamtej pory nie ma kłopotów... - Przerwał, ale po chwili dodał: - Dostałem trochę soli w ubiegłym tygodniu i zażywam je. - Spojrzał na kciuk. - Jest już znacznie lepiej. Tylko z zapalniczką jakoś nie mogę sobie poradzić.
- Zaraz pana zbadam - powiedziałem. - Ale najpierw proszę mi opowiedzieć o tej ranie. To z czasów wojny?
- Owszem.
- Moździerz?
- Nie - zaprzeczył. - To się stało w samolocie. Dwudziestka. Wybuchła tuż przede mną, w środku kabiny.
Zanotowałem to.
- Służył pan podczas wojny w RAF-ie?
Potrząsnął głową. - Służyłem w Królewskim Korpusie Zaopatrzeniowym. Wracałem do domu z Algieru, samolotem. To było w 1943 roku. Lecieliśmy w czterech hudsonem przez Gibraltar, a potem do Anglii. Hudson miał trzyosobową załogę. Jakiś Szwab zaskoczył nas nad morzem, gdzieś w pobliżu Ouessant. To był Ju 88. Podchodził czterokrotnie, ale nie zdołał nas zestrzelić. Za każdym razem jednak na skrzydłach i w kabinie wybuchały pociski. Straciłem przytomność podczas drugiego ataku, więc nie widziałem, jak to się skończyło. Opowiadali, że nadleciało kilka spitfire’ów, które go przepędziły.
Siedząc wygodnie w zaciszu gabinetu, zrobiłem kolejną notatkę.
- Wrócił pan do Anglii bez przeszkód? - pytałem dalej.
- Poniekąd. Drugi pilot lądował bez podwozia na polach Penzance. Kiedy odzyskałem przytomność, leżeliśmy we trzech w szpitalu: ja, ten pilot i jeszcze jeden facet. Z siedmiu tylko trzech nas ocalało.
Zapisałem to w notesie.
- Co to był za szpital?
- Szpital ogólny w Penzance.
- To znaczy szpital cywilny? Nie wojskowy?
- Tak. Zabrali nas do najbliższego w okolicy.
Znów zanotowałem.
- Kto pana operował?
Milczał. Spojrzałem na niego. Był zakłopotany, najwyraźniej przejął się tym, że nie pamięta.
- Czy chirurg cywilny? - Spróbowałem mu pomóc.
Podniósł głowę.
- To był lekarz wojskowy. Major. Znałem nazwisko, miałem je na końcu języka na wypadek, gdyby miało to dla pana jakieś znaczenie, ale teraz nie jestem w stanie sobie przypomnieć.
- Może pan spróbuje - zachęcałem. - Dobrze by było odtworzyć całą historię choroby.
Nastąpiło długie milczenie.
- Trudno - powiedziałem wreszcie. - A pamięta pan, jak on wyglądał?
- O, tak. Był młody, miał włosy blond, z lekka rudawe, jak ja. Raczej szczupły. Znał się na swoim fachu. Siostra i przełożona mówiły, że wykonał na mnie kawał dobrej roboty. Zresztą chyba sam pan to widzi?
- Chyba tak - uśmiechnąłem się. - Pamięta pan, kiedy to było?
- W końcu września 1943 roku. Nie pamiętam dnia.
To także zapisałem.
- Wystarczy. Reszty mogę się dowiedzieć bezpośrednio ze szpitala. - Rzuciłem okiem na notatki i wstałem. - A teraz proszę zdjąć koszulę. Zbadam pana.
Wstał i ściągnął płaszcz. Kiedy rozpinał kamizelkę, zauważyłem, że znów nie może poruszać prawą ręką. Musiał się posłużyć lewą. Przerwałem mu, podałem ołówek i poprosiłem, żeby się podpisał w moim notesie. Zrobił to bez trudu. Wyglądało na to, że ręka odmawia mu posłuszeństwa przy wykonywaniu niektórych prostych czynności, takich jak odpinanie guzików lub zapalanie zapalniczki: nie mógł wtedy władać palcami.
Poza tym jednak w badaniu fizykalnym nie stwierdziłem żadnych schorzeń. Odruchy były w normie, ciśnienie krwi - nieco podwyższone, ale tu można się było dopatrywać różnych przyczyn, serce, płuca i żołądek - całkowicie zdrowe. Za to kiedy zbadałem wzrok oftalmoskopem, okazało się, że tarcza lewego oka jest zamglona i różowawa. Był to jedyny fizyczny objaw mogący wskazywać na jakąś poważniejszą chorobę. Przeprowadziłem testy ostrości widzenia, które wykazały, że jest ona pod każdym względem poniżej normy.
Zaczekałem, aż Turner się ubierze, po czym usiedliśmy znowu.
- Cóż, moim zdaniem powinien pan spędzić kilka dni w szpitalu na obserwacji - powiedziałem. - Chciałbym zrobić prześwietlenie głowy, a przy okazji moglibyśmy przeprowadzić punkcję lędźwiową, konieczną do badań patologicznych. To prosty zabieg.
- Ale nie stwierdza pan nic poważnego, doktorze? - zapytał.
- Próbuję się co do tego upewnić. - Pochyliłem się w jego stronę. - Widzi pan, sam pan czuje, że obecnie nie jest pan w najlepszej formie. Na razie objawy nie są poważne: lekka niedyspozycja prawej ręki widoczna przy zapalaniu zapalniczki i zapinaniu guzików. Stwierdziłem też, że lewe oko praktycznie nie widzi. Oczywiście pan sam właściwie nie zwrócił na to uwagi. Do tego dochodzą zawroty głowy, omdlenia i wyczerpanie. Domyśla się pan, że musi być jakaś przyczyna takiego stanu rzeczy. Może powinniśmy się zainteresować czymś, co tkwi pod tą raną w głowie? Stąd konieczność, powiedzmy, tygodniowego pobytu w szpitalu na obserwacji.
Długo się nie odzywał. Wreszcie usłyszałem:
- W porządku, doktorze. Jak trzeba, to trzeba. Kiedy mam się zgłosić?
- Muszę sprawdzić, kiedy się uda załatwić łóżko. Czy chce pan leżeć na oddziale prywatnym?
- Ile by to kosztowało?
- Sześć gwinei.
- Chyba tak. Zawsze to przyjemniej, jak żona będzie mogła mnie odwiedzić.
Skinąłem głową.
- Postaram się to załatwić jak najszybciej. Nie powinno trwać dłużej niż dwa tygodnie. Napiszę do doktora Wortha i powiadomię go, co mogę zrobić w tej sprawie.
- Przekażę mu, co pan powiedział. - Na chwilę spuścił oczy i spojrzał na kapelusz, potem podniósł głowę. - Czy na zdjęciu rentgenowskim odłamki będą widoczne? - zapytał.
- A zostały jakieś odłamki w ranie?
- Chyba tak. Nie wydaje mi się, żeby wyjęli wszystkie. Siedziały za głęboko.
- Rozumiem - rzekłem w zadumie. - Tak, na zdjęciu będzie je widać. Wtedy będzie też wiadomo, czy to one powodują te dolegliwości.
- To chyba niemożliwe; teraz, po tylu latach? - zapytał.
Wstałem i nacisnąłem dzwonek na biurku.
- Też mam taką nadzieję, panie Turner. Ale musimy to sprawdzić.
Wieczorem napisałem do Ministerstwa Wojny pytając o chirurgów z okolic Penzance, którzy we wrześniu 1943 roku mogli go operować po tamtym wypadku. Wkrótce otrzymałem odpowiedź. Po tak długim okresie nie dało się zidentyfikować chirurga, ale podano mi nazwiska pięciu oficerów Korpusu Medycznego Królewskich Sił Zbrojnych, stacjonującego w owych czasach w tamtym rejonie, których wiek wskazywał na to, że mogli wykonywać taką operację.
Moją uwagę zwrócił zwłaszcza major P.C. Hodder. W 1934 Percy Hodder, wtedy jeszcze student medycyny, odbywał pod moim kierunkiem praktykę w Londynie. Zapamiętałem go głównie dlatego, że szczególnie interesował się mózgiem. Był wtedy szczupłym młodzieńcem o rudoblond włosach. Odszukałem teraz nazwisko w medycznej książce adresowej. W 1938 roku został członkiem Królewskiego Kolegium Chirurgów. Najprawdopodobniej był to człowiek, którego szukałem. Obecnie pracował w Leeds.
Usiadłem i napisałem do niego.
Odpowiedź nadeszła po trzech dniach:
Bardzo dobrze pamiętam przypadek pana Turnera. Mniej więcej w podanym przez pana czasie przeprowadzałem taką operację w Penzance. Niestety, zdjęć rentgenowskich nie da się już chyba odszukać, a moje notatki dotyczące historii choroby uległy zniszczeniu podczas ataku pocisków V na Londyn.
Jeśli dobrze pamiętam, musiałem zostawić w mózgu kilka odłamków, ponieważ pooperacyjne zagrożenie życia pacjenta w wyniku ich usuwania wydawało się większe niż ryzyko później...
entlik