Ostatni brzeg A5.doc

(1750 KB) Pobierz
Ostatni brzeg




Nevil Shute

Ostatni brzeg

 

 

Przełożyła Zofia Kierszys

Tytuł oryginalny: On the beach

Rok pierwszego wydania: 1957

Rok pierwszego wydania polskiego: 1968

 

 

Powieść o następstwach globalnej wojny nuklearnej. Osadzony w australijskich realiach początku lat 60., głęboko posępny przejmujący, posępny utwór uchodzi za najbardziej wymowne ostrzeżenie przed konfliktem atomowym. Zawiera przerażającą wizję pozornie normalnego, lecz naznaczonego piętnem śmierci świata, mającego odejść w niebyt wskutek promieniowania nadciągającego z martwej półkuli północnej. Na tle nadchodzącej zagłady rozgrywa się tragiczny romans Dwighta Towersa, dowódcy ocalałego amerykańskiego okrętu podwodnego i Moiry Davidson, córki zamożnego farmera i hodowcy bydła...


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W ostatnim miejscu naszych spotkań

chodzimy po omacku razem

i unikamy słów

tu zgromadzeni na tym brzegu

wezbranej rzeki...

 

Oto tak kończy się świat

oto tak kończy się świat

oto tak kończy się świat

nie z hukiem tylko ze skowytem

 

T.S. Eliot


Rozdział pierwszy.

Porucznik Peter Holmes z Australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej zbudził się o świcie. Dość długo leżał senny, rozmarzony miłym ciepłem śpiącej przy nim Mary, i patrzył, jak pierwszy blask australijskiego słońca rozjaśnia kretonowe zasłony w oknie. Kąt padania tego blasku pozwolił mu się zorientować, że dochodzi godzina piąta; lada chwila słońce zbudzi Jennifer, maleńką córeczkę, i trzeba będzie wstać, zacząć dzień. Na razie jednak pośpiechu nie ma; jeszcze trochę można poleżeć.

Zbudził się z uczuciem zadowolenia, chociaż w pierwszej chwili nie wiedział, dlaczego. Z powodu gwiazdki nie, bo święta Bożego Narodzenia przecież minęły. Jodełka w ogrodzie, którą ozdobił girlandami kolorowych żarówek, podłączonych przedłużaczem do kontaktu przy kominku w hallu, wyglądała jak miniatura wielkiej, oświetlonej choinki o milę dalej przed ratuszem w Falmouth. I w wieczór gwiazdkowy podejmowali mięsem pieczonym na rożnie kilkoro przyjaciół, przy czym zabawa była wyśmienita. Święta więc minęły i dzisiaj - myśl jego pracowała powoli - musi być czwartek, 27 grudnia. Poczuł, że skóra na plecach jeszcze go piecze po tym całym wczorajszym dniu na plaży i w żaglówce, gdy brał udział w wyścigach. Najmądrzej byłoby nawet na moment nie wkładać dziś koszuli. I nagle już w pełni odzyskał świadomość, uprzytomniając sobie, że oczywiście dziś musi być całkowicie ubrany, i to w mundur. O godzinie jedenastej powinien stawić się w Ministerstwie Marynarki Wojennej w Melbourne. To chyba oznacza nominację, pierwsze zadanie od siedmiu miesięcy. Kto wie, czy nie na morzu, jeżeli szczęście dopisze, tam, dokąd coraz bardziej serce go ciągnie.

W każdym razie praca. Uradowany tą perspektywą, zasnął wieczorem i radość przetrwała noc. Od sierpnia, pomimo że otrzymał wtedy awans na porucznika, nie miał przydziału i wobec ogólnej sytuacji, jaka się wytworzyła, zrezygnował już z nadziei, że kiedykolwiek znowu będzie w służbie. Z ministerstwa dostawał jednak co miesiąc pełne pobory i Bogu za to dziękował.

Niemowlę się poruszyło, zaczęło gaworzyć i cichutko kwilić. Porucznik niemal automatycznym ruchem ręki włączył czajnik elektryczny przygotowany na tacy z filiżankami do herbaty i butelką dziecka i wtedy Mary obudziła się także. Zapytała, która godzina. Powiedział i całując ją w policzek, dodał:

- Znów śliczny poranek.

Usiadła, odgarnęła włosy z czoła.

- Strasznie spiekłam się wczoraj na słońcu. Jennifer nasmarowałam wieczorem maścią cynkową, ale nie wiem, czy jest sens znów z nią jechać dzisiaj na plażę. - I nagle ona też sobie przypomniała. - Och... Peter, dziś czwartek, masz być w Melbourne, prawda?

Przytaknął.

- A powinienem dziś właśnie posiedzieć w domu, w cieniu.

- Ja chyba się z domu nie ruszę.

Wstał i poszedł do łazienki. Gdy wrócił, Mary już nie leżała; dziecko siedziało na nocniczku, ona czesała się przed lustrem. Usiadł na brzegu łóżka w promieniu słońca i zaparzył herbatę. Mary powiedziała:

- Okropny upał będzie dziś w Melbourne, Peter. Może jednak pojadę z Jennifer do klubu około czwartej, a ty tam do nas przyjedziesz, żeby trochę popływać. Wzięłabym do przyczepki twoje kąpielówki.

W garażu stał ich nieduży samochód, ale odkąd ta krótka wojna się skończyła, to jest od roku, nie jeździli nim wcale. Peter Holmes jednak miewał dobre pomysły i potrafił posługiwać się narzędziami, więc wykombinował zupełnie możliwy wehikuł zastępczy. W domu były dwa rowery, Mary i jego. Skonstruował do nich małą dwukołową przyczepkę, z którą mogli jeździć na zmianę i która służyła za wózek dla dziecka i bagażnik. Trudność sprawiała tylko długa jazda z Falmouth pod górę.

Skinął głową.

- To niezła myśl. Zostawię swój rower na stacji.

- Którym pociągiem musisz jechać?

- Dziewiąta pięć. - Łyknął trochę herbaty i spojrzał na zegarek. - Wypiję to i zaraz jadę po mleko.

Wkrótce potem, w szortach i koszulce gimnastycznej, wyszedł. Zajmowali na wzgórzu nad miasteczkiem parter starego domu, podzielonego na mieszkania; im przypadł w tym podziale garaż, jak również spora część ogrodu i weranda. Na werandzie trzymali rowery z przyczepką. Logiczniej byłoby samochód zaparkować pod drzewami, żeby rowery stawiać w garażu, ale Peter nie mógł się na to zdobyć. Ten mały Morris był jego pierwszym w życiu własnym samochodem i pamiętał czasy zaręczyn z Mary. Pobrali się w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym, na sześć miesięcy przed wojną, przed rozłąką, nie tak wszakże nieskończenie długą, jak myśleli, gdy on odpływał w nieznane australijskim okrętem Jej Królewskiej Mości. Rozpętała się raptownie ta oszałamiająco krótka wojna - wojna, której dziejów nikt nie spisał i nikt spisać już nie miał, i która natychmiast ogarniając całą półkulę północną tak samo raptownie się skończyła z ostatnim sejsmicznym wstrząsem po wybuchu bomby w trzydziestym siódmym dniu. Pod koniec trzeciego miesiąca Peter Holmes wrócił do Williamstown na pokładzie „Anzaca”, goniącego resztką paliwa, gdy już mężowie stanu półkuli południowej zjechali się do Wellington w Nowej Zelandii, żeby omówić tę nową sytuację, w jakiej nagle znalazł się świat. Z Williamstown wrócił do Falmouth, do Mary i do swego samochodu Morris Minor. W zbiorniku zostały jeszcze trzy galony benzyny; zużył je nieopatrznie, tak jak i następne pięć kupione bez trudu na stacji benzynowej, zanim Australijczycy sobie uprzytomnili, że benzynę sprowadza się przecież z półkuli północnej.

Z werandy wyciągnął teraz rower na trawnik i przymocował do roweru przyczepkę; czekała go czteromilowa droga. Sam musiał jeździć po mleko i śmietanę, bo brak środków transportu uniemożliwiał dostarczanie nabiału z okolicznych farm do domów; masło już oboje się nauczyli ubijać za pomocą robota. Zjechał w dół szosą w ciepłym porannym słońcu, słuchając, jak w przyczepce z tyłu grzechoczą blaszanki, dumając z zadowoleniem o perspektywie pracy.

Bardzo słaby ruch panował na szosie. Środkiem wolno sunął pojazd, który kiedyś był samochodem, a teraz bez silnika i przedniej szyby stał się po prostu krytym wozem zaprzężonym w angusa. Po żwirze, skrajem asfaltu, przekłusowali ostrożnie dwaj jeźdźcy konni. Peter nie marzył nawet o koniu; te rzadkie, delikatne zwierzęta zmieniały ostatnio właścicieli za cenę co najmniej tysiąca funtów, więc nie stać go było na to, ale czasem myślał, że przydałby się wół dla Mary. Morrisa można by łatwo przystosować do zaprzęgu, chociaż serce by się przy tym krajało.

Dojechał do farmy w ciągu pół godziny i poszedł prosto do mleczarni. Farmer, flegmatyczny dryblas, kulawy od czasu drugiej wojny światowej, był jego dobrym znajomym. Siedział teraz przy wirówce w cichym szumie silnika elektrycznego, gdy mleko spływało w jedną masielnicę, a śmietana w drugą.

- Dzień dobry, panie Paul - powiedział Peter. - Jak pan się czuje?

- Dobrze, panie Holmes. - Farmer wziął od niego bańkę i napełnił ją mlekiem z kadzi. - U państwa wszystko w porządku?

- Jak najbardziej. Jadę do Melbourne, do Ministerstwa Marynarki. Zdaje się, że nareszcie mają coś dla mnie do roboty.

- Och - powiedział farmer - winszuję. Takie czekanie z założonymi rękami może człowieka wymęczyć.

Peter przytaknął.

- Trochę mi to jednak skomplikuje sprawy, jeżeli mnie gdzieś wyślą. Ale Mary będzie przyjeżdżała po mleko, przynajmniej dwa razy w tygodniu.

Farmer oświadczył:

- Dopóki pan nie wróci, o zapłatę nie potrzebujecie się państwo martwić. Więcej mam mleka, niż moje wszystkie świnie mogą wychłeptać, nawet kiedy taka susza. Wylałem wczoraj w nocy dwadzieścia galonów do rzeczki... no, bo jak je wywiozę? Wygląda na to, że powinienem hodować więcej świń, tylko że już nie warto. Nie wiadomo, co robić...

Po chwili milczenia zauważył: - Niewygodnie tu będzie pani Holmes przyjeżdżać. Przy kim ona zostawi Jennifer?

- Chyba będzie ją woziła ze sobą.

- Ale i tak dla niej to niewygodnie. - Farmer wyszedł przed mleczarnie i w ciepłym słonecznym blasku popatrzył na rower Petera i przyczepkę. - Dobra taka rzecz - pochwalił. - Poręczniejszej nigdy dotąd nie widziałem. Pan ją sam zmajstrował?

- Sam.

- A skąd pan wziął te koła, jeżeli można zapytać?

- To koła motocyklowe. Kupiłem je na ulicy Elizabeth.

- Dałoby się tam jeszcze dostać dwa koła dla mnie?

- Spróbuję - obiecał Peter. - Może dostanę. Są lepsze niż te małe kółka... łatwiej ciągną. - I gdy farmer z uznaniem kiwał głową, dodał: - Ale ciężka sprawa je znaleźć. Ludzie nie chcą się pozbywać motocykli.

- Mówiłem żonie - rzekł farmer powoli - że gdybym miał taką małą przyczepkę, zrobiłoby się z tego coś w rodzaju fotelika i jak w rikszy jeździłaby wtedy ze mną do Falmouth po sprawunki. Strasznie nudno kobiecie siedzieć na takim odludziu w tych czasach - wyjaśnił. - To już nie to, co było przed wojną, kiedy zawsze mogła wziąć samochód i za dwadzieścia minut być w mieście. Wóz z wołem wlecze się trzy i pół godziny w jedną stronę i trzy i pół godziny z powrotem; to już całe siedem godzin na samą tylko jazdę. Żona starała się nauczyć jeździć na rowerze, ale żeby aż do miasta, to przecież nie dla niej, w jej wieku, i kiedy jeszcze jedno dziecko jest w drodze. Ja bym jej nie pozwolił. Ale gdybym miał taką przyczepkę, jak państwo macie, mógłbym żonę wozić do Falmouth dwa razy w tygodniu i przy okazji podrzucać mleko i śmietanę pani Holmes do domu... - Urwał. - Chciałbym to zrobić dla mojej starej - powiedział po chwili. - Ostatecznie wiadomo z radia, że już niedużo przed nami.

- Poszperam dziś w sklepach i zobaczę, jak jest z tymi kołami. Wszystko panu jedno, ile będą kosztowały?

- No pewnie - rzekł farmer. - Byleby to były dobre koła, żebym nie miał z nimi kłopotu. Dobre opony to najważniejsze... żeby wystarczyły do końca. Tak jak te pana.

- Rozejrzę się dzisiaj - jeszcze raz zapewnił go Peter.

- Nałoży pan przeze mnie drogi.

- Mogę tam podjechać tramwajem. To żadna fatyga. Bogu dzięki, węgla brunatnego nie brak.

Farmer odwrócił się w stronę nadal szumiącej wirówki.

- Właśnie. Marnie byśmy wyglądali, gdyby nie elektryczność. - Podsunął jedną z pustych masielnic pod strumień zbieranego mleka, zręcznie odpychając masielnicę już napełnioną. - Niech mi pan powie, panie Holmes - zapytał - używa się dużych koparek do wydobywania tego węgla? Takich jak buldożery i temu podobne? - Peter skinął głową. - No to skąd oni biorą na to benzynę?

- Zainteresowałem się tym kiedyś - odrzekł Peter. - Na miejscu ją destylują z tego właśnie węgla brunatnego. Galon kosztuje około dwóch funtów.

- Niesłychane - farmer zamyślił się. - Już mi przyszło do głowy, że jeżeli oni tam mogą ją destylować dla siebie, mogliby też i nam trochę jej użyczyć. Ale za taką cenę to w praktyce raczej niemożliwe...

Peter zabrał bańki z mlekiem i śmietaną, ustawił je w przyczepce i wyruszył z powrotem do domu. Dojechał o pół do siódmej. Wziął prysznic, przebrał się w mundur, tak rzadko od czasu awansu wyciągany z szafy, szybko zjadł śniadanie, po czym znów na rowerze pędem zjechał ze wzgórza, chcąc zdążyć na pociąg ósma piętnaście i ewentualnie poszukać kół dla farmera w sklepach motocyklowych przed udaniem się do ministerstwa.

Rower zostawił w warsztacie, w którym dawniej zajmowano się jego samochodem. Teraz żadnych samochodów tu nie było. Na parkingu stały konie - wierzchowce urzędników i przedsiębiorców mieszkających za miastem; co chwila ktoś zajeżdżał w bryczesach i kurtce plastykowej, zostawiał swego rumaka i szedł na stację, żeby z biletem miesięcznym dalszą drogę do miejsca pracy odbyć pociągiem elektrycznym. Pompy benzynowe służyły za słupki do uwiązywania koni. Wieczorem każdy wracał i z teczką przytroczoną do siodła jechał znów konno do domu. Dobrze się składało, że ruch w interesach słabł z dnia na dzień: pociąg pośpieszny z miasta piąta trzy już skasowano, więc przeważnie wracali wszyscy po pracy pociągiem czwarta siedemnaście.

Przez cały czas tej jazdy Peter Holmes gubił się w domysłach na temat swego nowego przydziału; brak papieru spowodował, że nie wychodziła żadna z codziennych gazet i wiadomości dochodziły tylko przez radio. Australijska Królewska Marynarka Wojenna dysponowała ostatnio flotą bardzo małą. Z ogromnym nakładem kosztów i pracy siedem niedużych okrętów napędzanych benzyną przystosowano do napędzania węglem, przy czym rezultat był zgoła niezadowalający; prób uczynienia tego samego z lotniskowcem „Melbourne” zaniechano, gdy okazało się, że płynąłby nie dość szybko, by przy normalnej sile wiatru samoloty mogły na nim bezpiecznie lądować. Co więcej, zapasami paliwa dla lotnictwa należało gospodarować bardzo oszczędnie, więc programy szkoleniowe sprowadzały się faktycznie do niczego i wyglądało na to, że dalsze utrzymywanie lotnictwa marynarki wojennej jest zgoła bezcelowe. Peter nie słyszał o żadnych przesunięciach oficerów owych siedmiu trałowców i fregat wciąż jeszcze uzbrojonych. Przypuszczał, że może ktoś zachorował i trzeba go zastąpić albo może zdecydowano się ostatecznie zatrudniać oficerów na zmianę, żeby żaden nie odzwyczaił się od morza. Za bardziej prawdopodobne uważał jednak to, że mu dadzą jakąś okropną pracę na wybrzeżu, pracę biurową w koszarach albo jeszcze nudniejszą w magazynach, w takim na przykład ponurym, przez Boga i ludzi opuszczonym miejscu, jak intendentura marynarki wojennej w Flinders. Czułby się głęboko rozczarowany, gdyby go nie odkomenderowano na okręt, a przecież tak byłoby lepiej. Na wybrzeżu mógłby nadal opiekować się Mary i dzieckiem, a czasu już zostało niewiele.

Jazda pociągiem do Melbourne trwała niecałą godzinę. Z dworca Peter wyszedł na przystanek tramwajowy. Tramwaj szczękając pędził bez żadnych przeszkód przez miasto, w którym poza tym nie było ruchu kołowego, więc Peter prawie zaraz wysiadł w dzielnicy, gdzie koncentrował się dawniej handel samochodami. Sklepy przeważnie były zamknięte, jeśli nie przejęły ich nieliczne większe firmy, próbujące jeszcze sprzedawać bezużyteczny, zapełniający wystawy towar. Spacerował przez jakiś czas w poszukiwaniu dwóch lekkich kół motocyklowych w dobrym stanie i w końcu kupił je, wprawdzie tej samej wielkości, ale wyprodukowane przez dwie różne fabryki, co komplikowało sprawę osi; miał nadzieję, że z tym sobie poradzi jedyny mechanik pozostały w warsztacie samochodowym w Falmouth.

Znów wsiadł do tramwaju i z kołami związanymi sznurem pojechał do ministerstwa. W sekretariacie admirała zameldował się sekretarzowi. Ten młody porucznik-skarbnik już go znał.

- Dzień dobry, panie poruczniku - powiedział - admirał ma pańską nominację na biurku. Chce wręczyć ją panu osobiście. Zamelduję, że pan już przyszedł.

Peter uniósł brwi. Wydało mu się to niezwykłe, no ale w tej skarlałej marynarce wojennej wszystko zaczynało być jakieś udziwnione. Położył koła na biurku skarbnika, trochę niespokojnie obciągnął mundur, zdjął nitkę z klapy, wsunął czapkę pod pachę.

- Admirał prosi pana, panie poruczniku. Wmaszerował do gabinetu i stanął na baczność. Admirał siedząc przy biurku odpowiedział skinieniem głowy.

- Dzień dobry, poruczniku. Spocznij. Niech pan usiądzie.

Peter usiadł na krześle przed biurkiem. Admirał pochylił się ku niemu, poczęstował go papierosem ze swojej papierośnicy i podsunął mu płomyk zapalniczki.

- Od pewnego czasu nie ma pan zajęcia. Tak jest, panie admirale.

Admirał sam zapalił papierosa.

- No, mam przydział dla pana na okręt. Niestety, nie mogę dać panu dowództwa i nie mogę nawet odkomenderować pana na któryś z naszych okrętów. Mianuję pana oficerem łącznikowym na okręcie podwodnym Stanów Zjednoczonych „Skorpion”. - Spojrzał bystro na porucznika. - O ile wiem, zna pan już kapitana Towersa.

- Tak jest, panie admirale.

Z kapitanem okrętu podwodnego „Skorpion” Peter w ciągu ostatnich miesięcy zetknął się parę razy. Był to spokojny, cichy człowiek mniej więcej trzydziestopięcioletni, pochodzący, o czym świadczył jego akcent, prawdopodobnie z Nowej Anglii. Znany też był Peterowi raport tego Amerykanina z czasów wojny. Kiedy wojna się zaczęła, „Skorpion”, okręt podwodny o napędzie atomowym, patrolował obszar pomiędzy Kiska i Midway; kapitan w myśl zapieczętowanego rozkazu, który otworzył na dany sygnał, skierował się pod wodą z pełną szybkością w stronę Manili. Czwartego dnia gdzieś na północ od Iwo Jima, dokonując z głębokości peryskopowej - jak zwykle przy każdej wachcie w godzinach dnia - inspekcji pustego morza, stwierdził, że widoczność jest dziwnie słaba, wszystko jak gdyby przysłonięte kurzem; zobaczył też, że detektor na głowicy peryskopu wskazuje wysoki poziom promieniowania radioaktywnego. Usiłował przekazać meldunek o tym do Pearl Harbour, ale bez skutku; promieniowanie wzrastało w miarę, jak zbliżał się do Filipin. Tejże nocy nawiązał łączność z Dutch Harbour i szyfrem przekazał meldunek do swego admirała, dowiedział się jednak, że przekazywanie wiadomości jest bardzo utrudnione i odpowiedzi żadnej nie otrzymał. W następną noc nie zdołał już nawiązać łączności z Dutch Harbour. Wykonując dalej swoje zadanie, wziął kurs okrężny, na północ od Luzon. W cieśninie Balintang stwierdził, że pyłu radioaktywnego jest bardzo wiele i że radioaktywność znacznie przekracza stopień, w którym zaczyna być niebezpieczna dla życia ludzkiego, przy czym siła wiatru wynosiła cztery do pięciu. Siódmego dnia wojny z wód zatoki patrzył przez peryskop na Manilę, wciąż jeszcze nie mając żadnych rozkazów. Skażenie powietrza było tu niższe, nadal jednak zabójcze; nie kwapił się więc ani do wynurzenia, ani do wyjścia na pomost nawigacyjny. Widoczność była niezła; przez peryskop widział całun dymu nad miastem, z czego wyciągnął wniosek, że nie dawniej niż parę dni temu musiała tu nastąpić co najmniej jedna eksplozja nuklearna. Na oddalonym o pięć mil wybrzeżu nie zobaczył żadnego ruchu. Posuwając się w stronę lądu głównym kanałem, którego głębokość, jak wynikało z mapy, dochodziła do dwunastu sążni, niespodziewanie osiadł na mieliźnie na głębokości peryskopowej; potwierdziło to jego wniosek. Wytłoczył wodę z balastów, wydostał się bez trudu i zawrócił na pełne morze.

Owej nocy nie udało mu się nawiązać łączności z żadną radiostacją amerykańską, z żadnym okrętem, który mógłby retransmitować jego sygnał. Wytłaczając wodę z balastów zużył wiele sprężonego powietrza, a świeżego w tych skażonych okolicach wolał nie nabierać. Ósmy już dzień okręt płynął pod wodą; załoga była nadal w niezłej formie, ale wskutek niepokoju o rodziny w kraju zaczynały pojawiać się stany nerwicowe. Nawiązał łączność z australijską radiostacją w Port Moresby na Nowej Gwinei; powiedziano mu, że warunki tam są normalne, nie da się jednak retransmitować jego sygnałów.

Uznał, że najlepiej będzie wziąć kurs na południe. Okrążył Luzon od północy i skierował się na wyspy Yap, gdzie były stacje kablowe pod kontrolą Stanów Zjednoczonych. Dotarł tam w trzy dni później. Stwierdzając, że stopień radioaktywności jest niski, właściwie normalny, wynurzył się na powierzchnię spokojnego morza, przewietrzył okręt, wypełnił zbiorniki i partiami zaczął wypuszczać załogę na mostek. Z ulgą zobaczył jakiś krążownik amerykański. Z krążownika wskazano mu miejsce do zakotwiczenia i wysłano szalupę; dobił tam, całą załogę wypuścił na pokład i szalupą podpłynął do krążownika, żeby oddać się pod dowództwo kapitana, niejakiego Shawa. Od niego usłyszał po raz pierwszy o wojnie chińsko-rosyjskiej, która wybuchła w następstwie wojny pomiędzy Rosją i NATO, będącej rezultatem wojny izraelsko-arabskiej rozpoczętej przez Albanię. Dowiedział się, że zarówno Rosjanie, jak Chińczycy użyli bomb kobaltowych; wiadomości te nadeszły okrężną drogą z Australii, retransmitowane z Kenii. Krążownik czekał w Yap na zapowiedziane przybycie jakiegoś tankowca Stanów Zjednoczonych; czekał już od tygodnia, przez pięć ostatnich dni nie mogąc nawiązać żadnej łączności ze Stanami Zjednoczonymi. Kapitan Shaw miał akurat dosyć paliwa, żeby przy najoszczędniejszej szybkości doprowadzić okręt do Brisbane, ale już nie dalej.

Kapitan Towers pozostał w Yap sześć dni, w ciągu których wiadomości nadchodziły coraz gorsze, jakkolwiek skąpe. Nie było łączności z żadną radiostacją w Stanach Zjednoczonych i w Europie, ale przez dwa dni udawało się jeszcze odbierać dzienniki radiowe z Mexico City; komunikaty te były tragiczne. Potem radiostacja w Mexico City ucichła i mogli słyszeć tylko Panamę, Bogotę i Valparaiso, gdzie właściwie wcale nie wiedziano, co się dzieje na północnym kontynencie. Nawiązali łączność z kilkoma okrętami Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych na południowym Pacyfiku, z których większość też została bez paliwa. Kapitan krążownika w Yap okazał się oficerem najstarszym spośród kapitanów tych wszystkich okrętów; on zadecydował, że trzeba przeprowadzić resztkę floty Stanów Zjednoczonych na wody Australii i oddać ją pod dowództwo australijskie. Zasygnalizował, że mają się wszyscy spotkać w Brisbane. Zebrało się tam po dwóch tygodniach jedenaście okrętów Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, bez paliwa i z bardzo znikomą nadzieją, że je uzyskają. To działo się przed rokiem; teraz jeszcze tam czekały.

Napęd nuklearny niezbędny dla okrętu podwodnego „Skorpion”, na razie w Australii nieosiągalny, można było jednak przygotować. Jak się okazało, tylko ten jeden okręt na wodach australijskich przedstawiał sobą wartość operatywną, więc wysłano go do stoczni marynarki wojennej w najbliższym porcie ministerstwa, Williamstown pod Melbourne. Był to w istocie jedyny w Australii okręt wart, żeby się nim zająć. Długo stał bezczynnie, gdy przygotowywano napęd atomowy, aż w końcu pół roku temu przywrócono mu pełną sprawność. Popłynął do Rio de Janeiro z dostawami paliwa dla jakiegoś innego amerykańskiego okrętu podwodnego, który się tam schronił, po czym wrócił do Melbourne w stanie wymagającym dość dużego remontu w stoczni.

Tyle Peter Holmes wiedział o kapitanie Towersie z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i teraz w gabinecie admirała szybko to sobie przypomniał. Zaproponowane mu stanowisko było czymś nowym; swój rejs po wodach Ameryki Południowej „Skorpion” odbywał bez żadnego oficera łącznikowego z Australii. Przejęty troską o Mary i małą córeczkę, Peter zapytał:

- Na długo jestem tam przydzielony, panie admirale? Admirał wzruszył ramionami.

- Na rok, powiedzmy. Wydaje mi się, że to już ostatnie pana stanowisko, Holmes.

Młody człowiek powiedział:

- Wiem, panie admirale. Bardzo jestem wdzięczny za tę sposobność. - I po chwili wahania: - Czy przez cały czas okręt będzie na morzu? Mam żonę i dziecko. Życie teraz niełatwe w porównaniu z tym, jakie było dawniej, więc może być dosyć ciężko kobiecie samej w domu. i niedużo już przed nami.

Admirał skinął głową.

- Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, oczywiście. Dlatego właśnie chciałem się z panem zobaczyć przed odkomenderowaniem na to stanowisko. Nie będę miał za złe, jeśli pan poprosi, żebym pana z tego zwolnił, ale w takim wypadku nie mogę robić panu nadziei na perspektywę dalszego zatrudnienia. Jeśli chodzi o czas pobytu na morzu, remont skończy się... - rzucił okiem na kalendarz - czwartego, to jest za tydzień... i wtedy okręt popłynie do Cairns, Port Moresby i Port Darwin, żeby wrócić do Williamstown z meldunkiem o tamtejszych warunkach. Kapitan Towers wyliczył, że ten rejs potrwa jedenaście dni. Potem planujemy rejs dłuższy, mniej więcej dwumiesięczny.

- Czy będzie jakaś przerwa między tymi dwoma rejsami, panie admirale?

- Myślę, że okręt pozostanie w stoczni chyba ze dwa tygodnie.

- I po tym drugim rejsie już nic w programie?

- Na razie nic.

Młody oficer siedział przez chwilę rozmyślając o kłopotach, jakie czekają Mary: o załatwianiu sprawunków, ewentualnych dolegliwościach córeczki, dostawach mleka. Teraz jest ciepło, nie trzeba rąbać drzewa na opał. Jeżeli drugi rejs zacznie się w połowie lutego, to on wróci do domu w połowie kwietnia, zanim zrobi się zimno. Gdyby ten rejs potrwał dłużej, może farmer będzie zaopatrywał Mary w drzewo... skoro już dostanie koła do przyczepki. Więc można śmiało odjechać, o ile sytuacja się nie pogorszy. Gdyby jednak zabrakło prądu elektrycznego albo gdyby skażenie radioaktywne rozszerzyło się na południe wcześniej, niż ci znawcy przewidują... Odpędził tę myśl od siebie.

Wiedział, że Mary byłaby wściekła, gdyby nie przyjął tej propozycji i zrezygnował z kariery. Bo Mary jest córką oficera marynarki, urodzoną i wychowaną w Southsea na południu Anglii; poznał ją na balu na pokładzie „Niestrudzonego”, gdy odbywał służbę na morzu. Mary z pewnością by wolała, żeby nie rezygnował z tego stanowiska...

Podniósł wzrok.

- Mogę popłynąć na oba te rejsy, panie admirale - oświadczył. - Czy po nich można by na nowo rozważyć tę sprawę? To znaczy... chcę przez to powiedzieć, że niełatwo układać plany naprzód... w domu... kiedy to się do nas tak zbliża.

Admirał zastanowił się. W tych okolicznościach prośba rozsądna ze strony człowieka żonatego od niedawna, mającego małe dziecko. Przypadek bez precedensu, gdyż stanowisk dla oficerów jest teraz bardzo mało, no, ale raczej było do przewidzenia, że ten oficer nie zgodzi się pełnić służby na wodach pozaaustralijskich w ostatnich miesiącach przed... Skinął głową:

To mogę zrobić dla pana, Holmes - powiedział. - Przydzielam panu stanowisko na pięć miesięcy, do...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin