Dziedzic-Chojnacka Dorota - Teleturniej (opowiadanie).pdf

(216 KB) Pobierz
Dorota Dziedzic-Chojnacka
„Teleturniej”
– Raz, dwa, trzyyy... idziecie! – Rozległo się po raz trzydziesty szósty.
Po drugiej stronie czarnej kurtyny, zakupionej w pobliskim supermarkecie
za najmniejsze z możliwych pieniądze, znowu zawrzało. Tuż potem migotliwe
światła
reflektorów łaskotały po kolei nasze nogi, ręce, klatki piersiowe i na końcu twarze. Na wizji
wyglądało to, jakby z ogromnej przestrzeni zatopionej w ciemności wyłaniały się nagle
poszczególne części ciał naszych czterech jestestw, a potem – my w całej krasie. Prawda była
znacznie bardziej trywialna – podduszeni wcześniej przebywaniem przez dobre pięć minut
na ciasnym zapleczu, pozwalaliśmy naszym bezwładnym zwłokom dać się wypchnąć
na scenę przez podmuch powietrza, ten sam, który jednocześnie w tym samym czasie
na chwilę unosił kurtynę (specjalność programu). Otumanieni czadem, wymieszanym
podobno w bezpiecznych proporcjach z CO
2
, w pląsach dochodziliśmy do klatki
Superchampionów, przynależnej nam od trzydziestu pięciu programów. Wcześniej z ogromną
przewagą pokonaliśmy małe płotki zasiadające w niej od jakichś tam głupich piętnastu
odcinków. Bartex (imię Bartłomiej było za mało medialne) nazywał nas nawet czasem
Megapieczarkami, bo podobno w jego rodzimych Czechach na te grzyby mówiono
szampiony.
Nieważne zresztą, jak na siebie wołaliśmy. W krzyku, zwielokrotnionym przez
dwieście głośników w hali, w tym wrzasku pięćdziesięciu zawodowych klakierów
zatrudnionych za dziesięć dolarów dziennie, nie usłyszelibyśmy nic. Kącikami oczu,
zerkającymi spod profesjonalnie wytuszowanych rzęs i połyskujących cieniami powiek,
zauważyłam wówczas znajomo wyglądającą postać faceta w smętnych szarościach,
przemykającego skrycie w kierunku ubikacji, ale postanowiłam to zlekceważyć. Nie miałam
wtedy pojęcia, jak wielkie ta osoba będzie miała dla naszej drużyny znaczenie.
***
Szary facet był rzeczywiście ewenementem w studiu nagraniowym HIIIPER-TIWI.
Tam wszyscy nie tyle chcieli, ile musieli się wyróżniać – bądź to krzykliwymi kolorami (jak
na przykład wiszący dziś naprzeciwko mnie gość w zielonej koszuli w ogromne papugi), bądź
to monolitem dostojnej czerni. Oczywiście ja poszłam trzecią drogą – fragmenty
mojego czerwonego skórzanego garnituru widoczne były, jak zawsze, pod przezroczystym
okolicznościowym kostiumem, innym na każdy odcinek teleturnieju. W drugim
z nagrywanych dziś programów grałam osę i musiałam przyznać,
że
ten strój, przygotowany
specjalnie dla mnie przez charakteryzatorkę HIIIPER-TIWI, był bardziej niż OK.
Żółto-
czarne pasy gustownie komponowały się ze smukłymi czułkami na mojej głowie, a rozmiar
1
skrzydeł dopasowany był do rozpiętości ramion i wzrostu. Reszta drużyny, przebrana za inne
robactwo, też prezentowała się nie najgorzej: Bartex był dziś pająkiem w stylu macho
z południowej Polski (producent programu wolał ukryć czeskie pochodzenie uczestnika
z uwagi na możliwości zamieszek), Syndor –
ćwierćpasikonikiem
i półintelektualistą,
a Metaksa – grubym chrząszczem, przypominającym posturą drugoligowego wojownika
sumo.
Do klatki Superchampionów przeniesiono nas tym razem na grubych
żyłkach
umocowanych w zagłowiach kostiumów. Wszystko poszłoby gładko, gdyby Syndor nie
próbował się popisać przed fanami (był wtedy gejem – w zeszłym roku znowu stało się
to modne) efektownym skokiem pasikonika do naszej budki. Podciął nogi sunącego
przed nim Barteksa, po czym zaplątał się w
żyłkach
wychodzących z kostiumów ich obu
i z przebrania Metaksy. Odwróciłam się wówczas na obcasie, by spojrzeć na ten mały
powietrzny karambol, i wtedy zauważyłam tego dziwnego faceta w szarościach. Nie mógł być
klakierem, gdyż nie wymykałby się ze studia podczas nagrania (listę obecności sprawdzano
wyjątkowo dokładnie z zapisem na taśmach), a wszystkich członków ekipy po trzydziestu
pięciu odcinkach zdążyliśmy już poznać. Szary kolor nierzucającego się w oczy stroju mógł
sugerować kogoś naprawdę znaczącego.
Gość szybko zniknął za drzwiami toalety, a potem
światła
uderzyły mnie
po
źrenicach;
na
środek
zaś sceny zaczął zjeżdżać po linie przebrany za anioła prowadzący
ten program Max de Blanc.
***
Tak naprawdę nazywał się Maciek „Bielmo” Makśmiuk. Ksywę otrzymał podczas
drugiej odsiadki w poprawczaku w Grudziądzu za kradzieże lusterek w beemkach, kiedy
to jedna z zakochanych w nim koleżanek po fachu – i po tym samym ośrodku
resocjalizacyjnym – rzekomo odkryła bielmo w jego lewym
ślepiu.
Ubodła tym do
żywego
miłość własną Makśmiuka, przekonanego dotychczas o swym pięknie absolutnym, a taka
obelga nie mogła ujść ani płazem, ani
żadnym
innym kręgowcem. Nadmiernie
spostrzegawcza dziewczyna zakończyła więc grudziądzką resocjalizację uboższa o dwa
przednie zęby i bogatsza o wielkiej wagi doświadczenie
życiowe,
zgodnie z którym pewne
prawdy należy zachować dla siebie.
Jeśli nawet coś z tym Maćkowym spojrzeniem było wówczas nie tak, w HIIIPER-
TIWI nie miało to znaczenia, bo już dawno temu nauczono się retuszować komputerowo tę
wadę i to tak skutecznie,
że
obecnie za cechę rozpoznawczą Maksa de Blanca uważano
powszechnie jego przecudnej urody oczy. I nawet ja, mimo
że
sceptycznie podchodziłam
do wszystkiego, co związane z telewizją, musiałam przyznać rację tym, którzy tak twierdzili.
Oczy Maksa na wizji wydawały się ogromne; po zabiegach makijażystek zajmowały mu pół
twarzy, ale widziałam je jeszcze przed tymi zabiegami i - uwierzcie mi – w naturze nie były
o wiele mniejsze. Przyznaję,
że
głębię spojrzenia mógł wspomagać chemicznie tuż
przed każdym występem – sama widziałam go połykającego dziwne fioletowe tabletki (tak,
to TE FIOLETOWE TABLETKI o których myślicie) – ale któż ich nie brał w telewizji.
2
Zresztą one tylko wzmagały to niesamowite wrażenie. Dragi muszą mieć mimo wszystko
jakikolwiek podkład emocjonalny, by dać efekt spojrzenia, od którego wszystkim
z osiemdziesięciu siedmiu procent widzów (bo taka była największa oglądalność odcinków,
w których występowaliśmy) przechodziły ciarki od uszu po podeszwy. Nie wierzycie?
Przekonajcie się sami.
Jako rasowy, choć niedoszły psycholog czułam się najbardziej uprawniona do snucia
tez na temat istnienia w
ślepiach
Makśmiuka podstaw do takiego niedościgłego ideału
spojrzenia. Mało oryginalnie, przyznaję, doszłam do wniosku, iż w tym przypadku ważna
była jego przeszłość, niby pospolita: dorastanie na slumsowatych podwórkach Kępy Od Sasa
Do Lasa, kolejne odsiadki za drobne kradzieże i bójki, jakieś popełnione za młodu dziecko,
na które teraz pewnie płacił wysokie alimenty. Jednak Maciek jako jedyny spośród jego
praskich kolegów umiał wykorzystać szansę daną mu przez naiwne społeczeństwo i kolejny
głupawy program społeczny „Resocjalizacja poprzez media”.
Kiedy ruszyła ta inicjatywa, dwudziestoczteroletni zawodowy mechanik Maciek
„Bielmo” Makśmiuk, odsiadujący wyrok tym razem już w normalnym więzieniu, od razu
wyczuł szansę. Wyprosił u kierownictwa zakładu przepustkę, na której dał się schwytać jako
prowodyr rytualnego zabójstwa trzech kogutów oraz zbiorowego gwałtu na czternastolatce,
dokonanego na ołtarzu pomazanym krwią zwierząt. Temat był chwytliwy. Trąbiły o nim
przez dwa tygodnie wszystkie dzienniki. Maciek bynajmniej nie działał rozmyślnie – nie był
zbyt głupi, raczej zwyczajnie nie przywykł jeszcze wówczas do używania zwojów
pod czaszką. Umiał za to podświadomie sterować emocjami innych, ujawniając coraz
to nowsze okoliczności popełnienia tego, pożal się Boże, przestępstwa. Po pierwszej fali
ogólnego wzburzenia Makśmiuk ujawnił, iż zgwałcona dziewczyna miała nie czternaście,
a siedemnaście lat, trzy skrobanki na koncie oraz dwa promile alkoholu we krwi tamtego
wieczora. Wszystkie te liczebniki zrobiły odpowiednie wrażenie na opinii publicznej, ale to
był dopiero początek. Okazało się,
że
ofiara dwa dni przed tragicznym zdarzeniem
deklarowała się jako dziewczyna kolegi Maćka, współuczestnika gwałtu. Kolejne rewelacje
przyszły potem: koguty zostały rzeczywiście zamordowane, ale przez miejscowego rzeźnika,
który zeznał także, iż sprzedał młodzieńcom litr kaczej krwi „luzem, na czerninę”. Badania
laboratoryjne potwierdziły prawdziwość jego zeznań.
Makśmiukowi trafił się wtedy wyjątkowo niezły obrońca z urzędu – a w zasadzie jego
substytut, bo jedynie aplikant adwokacki, który wyczuł medialność sprawy i chciał się
wykazać. Zasugerował klientowi przybranie artystycznego pseudonimu, skontaktował się,
celem zasięgnięcia informacji, z lokalną kolonią bezdomnych
ćpunów-grafficiarzy,
i podrzucił prasie określenie „performance”, uporczywie nazywając tak ów rytualny gwałt.
Maciek „Bielmo” Makśmiuk, a od tamtej chwili Max de Blanc, powoli zaczynał się wcielać
w rolę gwiazdy. Szerokim gestem wręczył nawet swojemu papudze pięćdziesiąt zeta
na przekupienie domniemanej ofiary jego seksualnych ekscesów. Pieniądze oczywiście
zostały spożytkowane w bardziej racjonalny sposób; trzeba przyznać,
że
przyszły sługa
palestry był niezłym psychologiem i wiedział, iż wystarczy dziewczynę trochę postraszyć,
aby wycofała wniosek. Prokuraturze nie pozostawało nic innego, jak umorzyć postępowanie.
3
Po powrocie do pokoju z drucianą firanką Maciek vel Max był już „gościem na topie”.
Program „Resocjalizacja poprzez media” adresowano do jemu właśnie podobnych. Więzienie
dostało jakiś grant akcesyjny (wtedy jeszcze istniała Unia Europejska), z którego musiało się
rozliczyć, istniały zatem szanse na to, by po opłaceniu zwykłych haraczy dla dyrekcji
stworzyć cykliczny program dla więźniów. „Zza krat, zza marzeń” zaczęło swą emisję co
prawda w telewizji regionalnej, ale szybko zwrócono uwagę na medialne talenty Maksa. Już
przy pierwszym kontakcie z kamerą realizator zauważył bowiem to niecodzienne spojrzenie
nowego prezentera, którym ów dotychczas jedynie mroził przeciwników w bójkach albo dla
odmiany rozgrzewał kobiety w łóżku. (Co ja zresztą piszę!? Poziom patosu poprzedniego
zdania przewyższył tysiąckrotnie jakość nudnawego
życia
tego
żulika).
W każdym razie
postanowiono zmienić obiekt ataku tęczówki Makśmiuka: z ludzi będących w jego
bezpośrednim zasięgu na abonentów siedzących po drugiej stronie telewizyjnego odbiornika.
Program przeniesiono do pasma ogólnokrajowego, gdzie otrzymał lepszy czas antenowy.
(Wtedy Maćko po raz pierwszy sypnął wyrafinowanym dowcipem, przygotowanym mu przez
jego nowego, całkiem łebskiego asystenta, komentując jak najbardziej á propos, iż w słowie
„antenowy” jest wewnętrzna sprzeczność, bo i „ante”, czyli stary, i „nowy”). Wybrany po raz
dziesiąty na kolejną kadencję prezes nie szukał akurat poparcia społecznego, ale dla odmiany
postanowił po roku emisji „Zza krat, zza marzeń” okazać ludzką twarz wzorowo
zresocjalizowanego więźnia. Nakazał swoim prawnikom wystarać się o przedterminowe
zwolnienie dla Makśmiuka. Należycie posmarowany sąd penitencjarny przyklepał wszystko,
co mu podsunęły prawnicze przedłużacze prezesa.
De Blanc wyszedł z więzienia w dobrej chwili, bo akurat w prasie dogorywał temat
misji, którą winna realizować telewizja, w związku z czym prezes, uwolniony
od ideologicznego ciężaru, mógł zaproponować pupilowi stworzenie całkowicie nowego
show – teleturnieju, będącego esencją czystej rozrywki, w którym nie istnieją w zasadzie
żadne
reguły z wyjątkiem jednej: uzyskanie i utrzymanie największej oglądalności. No,
oprócz tego obowiązywał oczywiście zakaz krytykowania prezesa telewizji.
***
Teoretycznie teleturniej miał nawet swój regulamin. Jak przez dwudziestowieczną,
rasowo wyspiarską mgłę pamiętam,
że
dostaliśmy ten papier tuż przed pierwszym nagraniem,
aczkolwiek z naszej trójki w całości przeczytał go jedynie Syndor, było nie było syn
notariusza, w dodatku podobno w zamierzchłej przeszłości sam zamierzający zostać
prawnikiem. Jednak to nie nasz czaruś odkrył najważniejsze postanowienie regulaminu.
Biedak zagłębił się w lekturze szczegółowych postanowień, wszczął bezowocne dyskusje
z pozostałymi chłopcami, gdy tymczasem ja, na maksa już znudzona, przypadkowo
odczytałam ostatni akapit tuż nad miejscem na podpis uczestnika programu. Po dobrych paru
tygodniach ostrego imprezowania nadpalone styki w
środku
czaszki znowu mi się połączyły,
co okazało się całkiem przyjemnym uczuciem.
– Ha! – westchnęłam głośno. – Koledzy z czatu mieli rację. Słynna klauzula
wizyjności znajduje się na samym końcu regulaminu.
4
Cała trójca w jednej chwili pochyliła się nad moją kartką, jakby
żaden
z nich nie miał
identycznej przed sobą. Nie rozumieli jeszcze do końca, o co chodzi.
Pierwszy zorientował się Metaksa, który z założenia miał być naszym umysłem
ścisłym.
Świnie
– wymamrotał, spluwając na posadzkę hallu w studiu nagrań.
Synd, z założenia czołowy humanista drużyny, był drugi w refleksie. Postanowił
wykorzystać przewagę:
– Widzicie, mówiłem,
że
ona się może przydać – powiedział do kumpli.
Puściłam to mimo uszu.
Bart, jako rasowy karateka, z cudzego założenia potrafił się jedynie wydostać. I to
w dodatku tylko z tego opasującego mu ciało w najczystszy z fizycznych sposób. Razem
wytłumaczyliśmy mu zatem, o co chodzi.
***
W teleturnieju walczyły zawsze dwie czteroosobowe drużyny. Jedna z nich,
Superchampioni, zwycięzcy poprzedniego programu, mierzyła się w każdym odcinku
z nowym teamem, który usiłował ich zdetronizować. Dopóki Superchampioni zwyciężali,
dopóty klatka była ich. Oraz dodatkowe wygrane z każdego odcinka.
Teleturniej składał się z paru części. Z ilu dokładnie, zależało od czasu trwania
każdego z pojedynków. W czasie programu odbywały się potyczki zarówno siłowe, jak
i umysłowe, z wyraźną przewagą tych pierwszych. Starano się przeplatać obie konkurencje,
ale bez nadmiernej pieczołowitości.
W obydwu typach walk braliśmy udział i pojedynczo, i jako drużyna, jednak
po dwudziestym trzecim odcinku, kiedy to zdemolowaliśmy podczas zbiorowej bijatyki całe
studio HIIIPER-TIWI, producenci wyraźnie zaczęli ograniczać nasze grupowe wyczyny.
Godzili się na nie tylko wtedy, gdy widzieli,
że
nasi przeciwnicy są bardzo słabi w starciach
bezpośrednich i poddadzą się nam bez wyrządzania większych szkód w wystroju.
Za każdą z potyczek dostawało się określone punkty, zamieniane potem na pieniądze.
Dodatkowo drużyna wygrywająca konkurencję siłową otrzymywała zestaw pytań
teoretycznych i mogła na nie obstawiać zarobioną dotychczas kasę, a przez to ją pomnażać,
o ile oczywiście dobrze odpowiadała. Wygrywali ci, którzy pod koniec programu zgromadzili
na koncie więcej punktopieniędzy.
Zasady teoretycznie były dosyć proste. Problem polegał na tym, iż ostatni, nomen
omen dwudziesty drugi, paragraf regulaminu przekreślał je wszystkie. Była to klauzula
wizyjności, stanowiąca, iż dozwolone jest wszystko, nawet to, co sprzeczne z wymienionymi
regułami, o ile nie zaprotestują producenci teleturnieju. A oni nigdy się nie sprzeciwiali,
dopóki widzieli szansę na większą oglądalność programu.
***
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin