Cristina Sánchez-Andrade
Coco
Z hiszpańskiego przełożyła: Aleksandra Krakowska
Tytuł oryginału Coco
Wydanie oryginalne 2007
Wydanie polskie 2008
Znakomite studium psychologiczne słynnej kobiety sukcesu. 87 lat życia w ułamkach sekund przelatuje przez umysł Coco. Wspomnienia ludzi, zdarzeń, miejsc zostają przywołane przez zbliżający się pocisk. Kto strzela, dlaczego? A może to tylko kolejne urojenie...? Znana milionom, w głębi duszy zawsze samotna. Jako dziecko oddana na wychowanie siostrom zakonnym, nigdy nie nauczyła się okazywać uczuć. Cristina Sánchez-Andrade kreśli psychologiczny portret legendarnej, fascynującej po dziś dzień kreatorki mody. Za pomocą zwięzłego języka oddaje charakter ambitnej, chłodnej, żądnej sukcesu kobiety. Kobiety, której najgłębiej skrywaną i napawającą ją samą przerażeniem potrzebą, była potrzeba miłości.
Danielowi
To bowiem, czym każdy jest dla siebie,
co towarzyszy mu w chwilach samotności
i czego nikt nie może mu ani dać, ani zabrać,
jest oczywiście dla niego ważniejsze niż wszystko,
co mógłby posiadać lub czym mógłby być w oczach innych.
Arthur Schopenhauer
(przełożył Jan Garewicz)
Stara kobieta śpi w apartamencie paryskiego hotelu Ritz. Ma maleńką, jakby zabalsamowaną twarzyczkę. Jest krucha jak wyschły liść. Nazywa się Coco. O wpół do siódmej czuje w okolicach ucha zimną pieszczotę kuli. Otwiera nagle oczy, a w jej mózgu wybucha myśl: dziś umrę.
Bywa, że nachodzi nas niejasne przeczucie. Niespodziewanie, któregoś pięknego dnia. Od tej pory towarzyszy nam jak cień. Nie zna głodu, chłodu ani zmęczenia. Czujne jak leopard i zawzięte jak byk. Nie jest inteligentne, jest sprytne. Zdolne siłować się z rozumem do skutku. W tym przypadku chętnie obudziłoby prezydenta, ponieważ boi się tak samo jak Coco. Ale Coco ma inne plany. Aby poczuć się bezpieczniej, od lat zajmuje w najlepszym paryskim hotelu królewski apartament z łóżkiem king size. Ma przy sobie to, co najważniejsze: pakiet listów z historią swego życia oraz osobistą pokojówkę, która jeszcze nie wie, że jest tam po to, by zadzwonić na recepcję, kiedy znajdzie swoją chlebodawczynię na podeście schodów, zabitą strzałem w głowę.
Bywa, że nosimy w sobie coś, co nas ostrzega, a żywi się drobiazgami: kwaśnym zapachem cytryn albo środków odkażających; niteczką śliny, która wsiąka w pościel z monogramem H.R. Paris; paleniem w trzewiach albo zimną pieszczotą muskającej ucho kuli. Wszystkim. W ciągu paru minut słaby embrion przeczucia pęcznieje. Rośnie jak śnieżna kula, nabiera gorzkiej wyrazistości, aż w końcu zmienia się w panikę.
Coco, naga i wspaniała, siada na łóżku. Mimo wieku, z włosami jak końska grzywa, wciąż jest efektowną kobietą - taki byczek z Camargue: czarne dzikie oczy, rozedrgane nozdrza, odęte wargi, wybitna inteligencja. Próbuje się uspokoić. Po ciemku szarpie za zwisającą obok taśmę i Céline, pokojówka, zjawia się w następnej sekundzie.
- Czemu tak długo? – beszta ją.
Podczas gdy jej stopy badają podłogę w poszukiwaniu kapci, palce rąk zsuwają się na nocny stolik, aby sprawdzić, czy listy leżą na swoim miejscu. Z pomocą Céline wkłada satynową koszulę, szeroką i luźną. Ciało wydziela jeszcze niemiły nocny zapaszek.
- Otwórz sejf i wyjmij naszyjnik. Dziś jest szczególny dzień - mówi Coco.
I to nie tylko z powodu Nowego Roku, jak sądzi pokojówka. Ostatecznie ktoś, kto skończył siedemdziesiąt pięć lat, miał go już okazję witać ładnych parę razy. Céline bierze ją pod rękę i wlecze jej kościste ciało do łazienki. Nieliczne meble, a właściwie ich brak, stosunek kształtu do pustki, dekoracyjna, otwarcie prowokacyjna nagość, wolna od wybrzuszeń i wypustek, gołe ściany, białe jak w mniszej celi - wszystko to mówi o pogardzie dla uczuć i światowych potrzeb. Gdyby nie sedes z kararyjskiego marmuru, na którym przysiada teraz stara bogaczka (malutka, oszołomiona, uśmiechająca się w zamyśleniu do kwiatków na wykładzinie), nikt by nie pomyślał, że to królewski apartament w Ritzu.
Jest sama. Sama i zagubiona, z zapowiedzią czegoś nieodwracalnego zapisaną w dygocącym ciele. Chcąc uciec przed samotnością i potwornym strachem, chętnie zadzwoniłaby do dzieci i obsypała kosztownymi upominkami wnuki. Gdyby je miała. Ale nie ma ani dzieci, ani wnuków, ani męża, ani kochanków, ani prawdziwych przyjaciół, którzy dotrzymaliby jej towarzystwa. Sama, z tymi wstrętnymi kwiatkami na wykładzinie - myśli. Sama wypije szampana, otworzy prezenty, pośmieje się, zje dobry obiad i podziękuje za niego Panu, sama powita nadchodzący rok, sama uściśnie nikogo i sama umrze. Gryzie paznokcie, pielęgnowane co dzień przez manikiurzystkę, i znów układa wargi do uśmiechu. Mechanicznie otwiera usta.
- Céliiiine! - krzyczy. - Nie zamierzam zdechnąć na tym przeklętym sedesie!
Céline, która zajęła się tymczasem myciem okna, rzuca wszystko i pędzi do łazienki.
- Czego pani sobie życzy, mademoiselle! - pyta, zaglądając do środka.
- Czego sobie życzę... - mówi z namysłem Coco. - Zrozumieć, czego sobie naprawdę życzymy, nie jest wcale tak łatwo, jak się niektórym wydaje... - I posyłając pokojówce posępne spojrzenie, wybucha: - Wiesz, czego sobie życzę, idiotko? Mieć jakieś życzenia! Tego sobie życzę!
Za uchylonym oknem stado wróbli skupionych wokół latarni. Bezbarwna, zimna mgła pełznie po ścianach otaczających hotelowy dziedziniec. Na ulicy Cambon jest cicho. W królewskim apartamencie - jeszcze ciszej. Na zewnątrz szeleszczą przynajmniej poruszane wiatrem magnolie. Coco bierze listy ze stolika i siada przed toaletką. Przewiązuje pakiecik i każe pokojówce schować go do sejfu. I wyjąć płaszcz z kołnierzem z króliczych ogonów. Bo zamierza dziś pracować. (Ale dziś jest Nowy Rok, mademoiselle). Przewiązuje listy czerwoną satynową wstążeczką: drżącymi dłońmi poprawia kokardkę, coraz silniej zaciskając węzeł. Listy spadają na podłogę, podnosi je, strzepuje i ponownie okręca tasiemką. (Nic mnie to nie obchodzi).
Nienawidzi świąt, wyludnionych hotelowych korytarzy, bożonarodzeniowych światełek mrugających w półmroku jadalni, tych nieznośnych kolęd wygrywanych o każdej porze dnia, udawanego przez wszystkich dookoła szczęścia i głupiego optymizmu. Stara kobieta, przesycona bogactwem i sukcesem, ma tylko jedno pragnienie (i nadzieję): nie umrzeć z nudów. Tłumaczy to pokojówce, gdy ta przynosi jej płaszcz. (Nie, może inny, ten śmierdzi starością).
- Przez całe życie, Céline, projektowałam ubrania. Mogłam robić cokolwiek, na przykład hodować świnie, co zresztą w moich stronach bardzo się opłaca. Ubrania same w sobie nie bardzo mnie interesowały - ciągnie. - Zresztą świnie też nie. Fascynował mnie akt tworzenia. Przez całe życie zajmowałam się tworzeniem, tak jak świnia zajmuje się ryciem. Właściwie to jedno i to samo. A wiesz, dlaczego i ja, i świnia zajmujemy się ryciem? Dlatego, że to grzebanie w gównie pomaga nam pogodzić się z własnym istnieniem. Nie mogę znieść pustki wolnych dni. Nie. Nie mogę.
Jedyny problem z królewskim apartamentem jest taki, że czy ktoś w nim jest, czy nikogo nie ma, co dwie-trzy godziny przychodzi hotelowa pokojówka, żeby zmienić ręczniki, dorzucić cukierków do miseczki na stoliku i sprawdzić, czy pojemniczki z szamponem są pełne. Czasem zagląda też boy z pełną tacą: dobrze schłodzone piwo, słupki zielonych szparagów w winegrecie, tosty melba na bielusieńkiej serwetce, purée z młodych ziemniaczków i groszek, a na deser gorgonzola lub gruyère i dobra kawa. Tak czy owak nic, co przypominałoby żeńską szkołę z internatem, w której matka zostawiła ją wraz z siostrą, gdy ona, Coco, miała siedem lat. Tam nie jadało się gorgonzoli i nie zmieniało ręczników - ani jedno, ani drugie po prostu nie istniało.
Była dzieckiem samowolnym i pyskatym. Ojciec sprzedawał kapelusze, guziki, pokrowce i fartuchy. Matka suchotnica pokonała kiedyś pięćdziesiąt kilometrów przez góry, z brzuchem jak bęben, żeby wyciągnąć narzeczonego z knajpy i uświadomić mu w dobitnych słowach, że jej ciąża dotyczy ich obojga. „Albo wracasz i się ze mną żenisz, albo urodzę tu, na miejscu” - powiedziała.
Ślub niczego nie zmienił. On znikał na długie tygodnie, żeby handlować guzikami. Mieszkali w Saint-Croix, miasteczku położonym w głębokiej, pachnącej dolinie, gdzie były tylko dwie pory roku: lato i zima. Po rdzawym pyle i lepkim upale nadchodziły przymrozki. Powietrze robiło się wilgotne i ostre. Spadał pierwszy śnieg, twarze czerwieniały, kobiety zawijały się w czarne szale. Coco i jej bosonogie rodzeństwo przestawali bawić się na cmentarzu.
Matka, która od rana do nocy krzątała się po domu i rodziła jedno dziecko po drugim, umarła w 1900 roku, dokładnie tego samego dnia, gdy wypuszczono w przestworza pierwszy z niemieckich sterowców, znanych później jako zeppeliny. Miała trzydzieści dwa lata i bezzębne usta. Podobno zabiło ją zapalenie płuc.
Opuściła ten padół nieświadoma udogodnień i wynalazków nowego stulecia. Nie poznała upajającej radości jazdy automobilem, nie musiała się bać widzianych po raz pierwszy ruchomych obrazów. Nie został jej objawiony cud elektryczności, by w środku nocy, wzywana płaczem jednego z dzieci, mogła zapalić światło jednym ruchem dłoni. Nigdy nie jechała windą i nie słuchała muzyki z gramofonu. Nie było jej dane zadzwonić do przyjaciółki z wyjaśnieniem, że to wcale nie zapalenie płuc, tylko niedożywienie, ciągłe trudy, kolejne ciąże (donosiła ich w sumie siedem) i wyczerpująca konieczność ciągłego karmienia piersią.
Saint-Croix, miasteczko targowe nad brzegami Loary, bogate w świnie i winorośl, miało jeszcze długo pozostać tym, czym zawsze było: obojętną na bieg historii, zabitą dechami, nędzną wiochą.
Równie nędzna była szkoła, gdzie Coco rosła pod czujnym okiem zakonnic ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Marii Panny, wybitnie cielesnych siostrzyczek, które nadały dziewczynce ciągnące się za nią potem do końca życia przezwisko Chudzina i zasłużyły się, ucząc ją subtelnej sztuki władania igłą, haftowania obrusików i robienia obrąbków. Tam zostawiła ją matka tuż przed czwartym porodem i tam chowały się wraz z siostrą do czasu, gdy Coco, ukończywszy trzynaście lat, postanowiła, że uciekną i zostaną szansonistkami w Paryżu. Pieniądze na podróż zebrały, zastępując handlarza sprzedającego halki i wstążki na niedzielnym jarmarku. Pomogły mu w zamian za prowizję od sprzedanych artykułów i tak się postarały, że jeszcze tego samego dnia mogły sobie kupić bilet na pociąg do stolicy. Wszystko, byle uniknąć losu matki albo siostrzyczek od Najświętszego Serca.
Zakonnice nauczyły Coco umiaru, którym szczyciła się przez całe życie, wpoiły jej upodobanie do prostoty, nagich ścian, szarego mydła i ługu. Świat wszakże nie ograniczał się do szkolnych murów, choćby i najczystszych, a Coco była zwolenniczką poszerzania horyzontów.
Na dziewczynce, która nigdy wcześniej nie opuszczała Saint-Croix, Paryż wywarł ogromne wrażenie: te kobiety manifestujące na ulicach, ponieważ parlament (a był rok 1906) ponownie odmówił im prawa głosu w wyborach; teatry, gdzie wystawiano wodewile, operetki i variétés, a artystki występowały w wydekoltowanych i porozcinanych sukniach z cekinów; całe aleje eleganckich butików, sklepów z kapeluszami, perfumerii i drogerii; lśniące od szkła i metalu stacje metra, oświetlane latarniami wykwitającymi na żelaznych łodygach jak kwiaty; pierwsze mercedesy i rolls-royce'y, jeszcze dość niezgrabne i hałaśliwe, o wiecznie wysychających chłodnicach. Bo Paryż to było właśnie to: stal i rewolucja, błysk i grom, szach mat.
Obserwując mijane kobiety, Coco odkryła, że parciane worki, nazywane przez siostrzyczki ubraniem, niewiele miały wspólnego z wymogami mody. A jednak paryżanki nie wyglądały na zadowolone ze swoich strojów: talia wąska jak u osy, mocno wyeksponowane biodra i pośladki, kręgosłup - również moralny - wykrzywiony od gorsetu, monstrualne, chybotliwe kapelusze przystrojone gąszczem zieleni, włosy upięte wysoko, w formie niezliczonych loczków i warkoczyków, podtrzymywane szpilkami, spinkami i grzebykami, od których ciężaru uginała się biedna szyja.
Moda damska nabrała rozpędu, gdy angielski krawiec Charles Frederick Worth ze słynnego londyńskiego magazynu Edgar & Swan postanowił, że zamiast, jak dotąd, dostarczać tkaniny cesarzowej Eugenii, sam przeniesie się do Paryża i zajmie projektowaniem jedwabnych sukien. Po kilku latach doszedł do wniosku, że opłaca się połączyć dwa w jednym i samemu produkować materiały na własny użytek. Właśnie wtedy wpadł na pomysł, by na wzór malarzy firmować poszczególne kreacje swoim nazwiskiem, stwarzając w ten sposób pojęcie marki i zapoczątkowując historię haute couture.
Następnie pojawiła się konfekcja, system wytwarzania odzieży znany potem jako prêt-à-porter, jeszcze później - poliestry, sukienki koktajlowe, szale, zapięcia bez haczyków, za to z metalowymi, zaczepiającymi się o siebie ząbkami (coś w rodzaju suwaków), trykoty oraz swetry wzorowane na topornych ubraniach rybaków z północy; w końcu - cudowny wynalazek w postaci poprawiających figurę pasów z lycry, moda hippisowska, topy halter z miniszortami ze srebrzystego lureksu, staromodne koronkowe bluzki noszone do mieniących się dżinsów, krokodylki na T-shirtach i obcisłe do granic wytrzymałości legginsy z poliuretanu.
O tym właśnie rozmyśla, gdy znów nawiedza ją złe przeczucie: tak, teraz jest pewna, dziś, 1 stycznia 1971 roku, ktoś zechce ją zabić. Ale kto? Przypomina sobie ludzi, z którymi los zetknął ją w ciągu całego życia. Długa Meg? Nie. A jeśli? Pani albo pan Desboutin? Tak, pani Desboutin może by i miała powody, ale... Oni muszą być już przecież bardzo starzy, kto wie, czy w ogóle jeszcze żyją. Lucienne Rebaté, jej wierna ekspedientka? Po tym wszystkim, co zaszło, mogłaby chować do niej urazę, ale... Nie. Misia! Misia najlepiej nadawałaby się na morderczynię... Chociaż nie, co za głupstwo, niemożliwe! Marie, oddana służąca z lat dwudziestych...?
Pojawia się pokojówka ze strzykawką.
- Lekarstwo - mówi i szykuje się do nakłucia nogi Coco.
- Dziś nie - protestuje Coco i przegania ją energicznym machnięciem dłoni.
Céline przynosi inny płaszcz.
- Jest pani pewna, że chce dziś pracować? - pyta.
- Oczywiście, że jestem pewna - odpowiada Coco, zakładając naszyjnik. - Pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Aż padnę. Jeśli zostanę tutaj, w tym łóżku śmierdzącym starością, zamienię się w ślimaka.
Ślimaka, który ma perły, ale nie ma miłości.
- Ślimak, ślimak, pokaż rogi... - nuci.
Otwiera drzwi i wychodzi na korytarz siódmego piętra. Obrzuca go podejrzliwym spojrzeniem. Przez okno w głębi zagląda świt, mgła wspina się po mansardowych dachach domów. Jest pusto, cisza aż dzwoni w uszach. A jednak Coco odnosi wrażenie, że ktoś z jakiegoś miejsca uważnie jej się przygląda (kto mógłby jej do tego stopnia nienawidzić?).
- Mademoiselle - mówi znacząco Céline, stając w otwartych drzwiach, i lekko się uśmiecha. - Przecież... przecież jest pani w koszuli nocnej.
Coco rozchyla płaszcz.
- Cóż - mówi. - Wygląda prawie jak suknia.
Nie ma co się denerwować, to bardzo nieprzyjemne. Wraca do apartamentu.
Czuje się upokorzona swoim starczym roztargnieniem, ale za nic nie pozwoliłaby się teraz rozebrać do naga. Zwiędła skóra opinająca kości, piersi zwisające do pasa. Aż nieprawdopodobne, że kiedyś była piękna. W wieku dwudziestu trzech lat spotkała miłość swojego życia: Erny'ego Capela, przystojnego, inteligentnego, wykształconego Anglika, który grał w polo, jeździł konno, był dwadzieścia lat od niej starszy, miał zawsze otwarty dla gości dom w Londynie i eleganckie mieszkanie przy Avenue Gabriel. Lubiła zapach Erny'ego, zapach potu, konia i świeżo wyczyszczonych siodeł. Już ubrana, idzie do sejfu i ponownie sięga po listy. Przytrzymując je drżącymi dłońmi, podchodzi do toaletki, siada i rozplątuje supełek tasiemki. Liczy:
- Jeden, dwa, rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty ósmy, trzeci maja tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego, drugi września tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego, dziewięć, jedenaście. - Nagle wydaje żałosny jęk. - Jednego brak! - krzyczy. Piorunuje wzrokiem pokojówkę, która znów zabrała się do mycia okna. W tej samej chwili dostrzega list na podłodze. Zgarnia wszystkie razem, układa je w stosik, przewiązuje tasiemką i wsuwa paczuszkę za stanik. Wychodzi na korytarz, zamierzając wreszcie odejść, ale coś w rodzaju bezdennego smutku każe jej zawrócić. - Céline! - Brzmi to jak skrzek ptaka. - Przytul mnie, na miłość boską, Céline, przytul, nie chcę umierać sama!
Pokojówka zbliża się powoli, niepewna, czy dobrze słyszała, z kubełkiem w dłoni. Widząc, że pani stoi na środku pokoju, pojękując i dygocąc niczym chore zwierzątko, rzuca wszystko i obejmuje ją łagodnie, z zaskakującą, macierzyńską czułością, jak osłaniałaby własną córkę. Chudzina ciężko dyszy, uczepiona swojej zbawczyni jak topielec gałęzi. Céline wykorzystuje ten moment, podnosi z tyłu jej sukienkę i robi zastrzyk.
- Zabijasz mnie - syczy Coco.
Odpycha pomocne ramiona: dość tego. Wyciera łzy wierzchem dłoni i znowu wychodzi na korytarz. Wzywa windę. Kto mógłby nienawidzić jej, aż tak, by pragnąć jej śmierci?
Znowu czuje tamto spojrzenie, ślizgające się po futrzanym płaszczu, wzdłuż jej ciała. Myśli, że nienawiść - cały trud nienawiści - sprowadza się do nienawidzenia samej siebie. Nienawidzić znaczy nienawidzić siebie. Czeka już dobrą chwilę, z mocno bijącym sercem, kiedy dociera do niej kolejna fala kwaśnego (a może raczej gorzkiego?) zapachu. Słyszy odgłos ruszającej z dołu windy i w ciągu kilku sekund oblewa się zimnym, lepkim potem. Na wyświetlaczu pojawiają się cyferki: 1,2, 3,4... To bardzo powolna winda, tryby zgrzytają w rytm rozbrzmiewającej z głośników kolędy. Coco wpatruje się w wyświetlacz: piętro siódme. Drzwi rozsuwają się powoli, a ona ma wrażenie, że serce nabrzmiewa jej, jak nabrzmiewają w podnieceniu genitalia.
Z windy wychodzi sympatyczna pokojówka, którą Coco zna z widzenia. Kłania się z szacunkiem. (Dzień dobry, mademoiselle, idę zmienić pani ręczniki). Nozdrza Coco rozdymają się niebezpiecznie. Precz stąd, kretynko! W królewskim apartamencie trzaska myte przez Céline okno.
Wściekła przemierza korytarz. Po drodze strąca na podłogę kilka popielniczek i donic z kwiatami, poły płaszcza powiewają za nią od szybkiego ruchu. Nic jej nie powstrzyma. Ma zamiar pracować. Wtedy słyszy dźwięk odwodzonego kurka pistoletu. Jej wątła pierś unosi się i opada. Ona, Coco, strzęp kobiety, spróchniały szkielet, dostrzega kogoś, kogo w pierwszej chwili nie rozpoznaje. Napina się w odruchu ćwiczonym setki razy. Zdaje się jej, że widzi błysk i obłoczek dymu.
Widzi kulę. Dwa metry przed sobą.
Ta sama zimna kula, która musnęła jej ucho bladym świtem, nadlatuje z wielką szybkością.
Ta sama, która groziła jej od zawsze.
Teraz jest tuż-tuż. A wraz z nią - wspomnienia.
Ten obraz, obraz nadlatującej z wielką szybkością kuli, jest jej dobrze znany (a nawet wydaje się z jakiegoś powodu pokrzepiający, jak pomyślne zakończenie bajki). Ile minut, godzin, dni, lat zmieści się na odcinku dwóch metrów?
Prawdę mówiąc, już wcześniej, wielokrotnie i na rozmaite sposoby, nachodziło ją przeczucie, że ktoś chce ją zabić. Pierwszy raz stało się to wkrótce po tym, jak Jeanne, jej matka, załomotała pięścią w drzwi prowadzonej przez zakonnice szkoły. Dlatego widząc, że kula (a wraz z nią wspomnienia) jest tuż-tuż, myśli najpierw o niej: o matce, walącej pięścią w drzwi. Głuchy stukot, chwila oczekiwania, szybkie, stłumione kroki i zakatarzony kobiecy głos: „Kto tam?”.
Jeanne była chuda i wybladła. Ostatecznie przez całe dorosłe życie nic tylko rodziła dzieci i chorowała.
„To ja” - rzekła. „Co za ja?” - spytała tamta. „Ja - powtórzyła Jeanne miękkim głosem, charakterystycznym dla ludzi pozbawionych zębów. - Przyprowadziłam córki. Chciałabym porozmawiać z dyrektorką”. „Nie ma żadnej dyrektorki”. Prychnięcie z tamtej strony. „To w takim razie z przełożoną, proszę otworzyć”. „Przełożonej też u nas nie ma”. Drzwi uchyliły się, przepuszczając intensywny zapach środków odkażających. W mroku przez chwilę nic nie było widać. Potem zarysował się jakiś ciemny kształt, wysoka postać, od której biła niewyraźna, krowia woń. „Kim pani jest?” - spytała Jeanne. Brak odpowiedzi, tylko błysk źrenic i bielejąca w ciemności twarz. „Nikim” - usłyszały.
Zaległa cisza, przerywana przez dochodzący skądś plusk i szuranie wielu stóp sunących po posadzce z wyślizganego kamienia. Dziesiątki cieni, konturów, oczu, twarzy, ciał.
Widząc tego „nikogo” - dwadzieścia lub więcej ubranych w wykrochmalone welony zakonnic, uśmiechniętych, trzymających się za ręce, przysłaniających sobą wnętrze budynku -Coco zadrżała. Matka przyprowadziła je tu - Coco i Antoinette, swoje dwie najstarsze córki - ponieważ nie mogła ich wykarmić. Przy piersi trzymała kolejne, nowo narodzone dziecko. Zima 1889 roku była wyjątkowo ciężka. Wprowadzone przez Trzecią Republikę środki ostrożności - filtry do wody, ulepszony system ścieków, nakaz sprzątania ulic - zahamowały rozprzestrzenianie się cholery, ale pojawiło się nowe, równie poważne zagrożenie: czarna ospa, która zabiła już w miasteczku ponad pięćdziesięcioro dzieci. Jeanne była przerażona. Dziewczyna z sąsiedztwa opowiedziała jej o Lidze Matek, które doradzały kobietom z klasy robotniczej: pomagały rodzić w domu i zapewniały wsparcie przez kilka następnych miesięcy. „Rodzić w domu! - wykrzyknęła Jeanne. - Przecież chodzi o to, żebym nie musiała już tego robić, ani w domu, ani nigdzie indziej!”.
Szkoła mieściła się w przykościelnym klasztorze, dawniej cysterskim, położonym na jałowej, kamienistej, porośniętej jedynie krzakami równinie, dwadzieścia kilometrów od Saint-Croix. Pewien szesnastowieczny mnich zapaleniec wzniósł cały kompleks z pomocą garstki włóczęgów, których skusił obietnicą zbawienia oraz szklanką wina i kawałkiem chleba z serem co wieczór. Po zakończeniu robót zamknął klasztorną bramę i ustanowił ścisłą regułę, odrzucającą wszelkie ziemskie zbytki: koronki i futra, tiule i szyfony, kapuzy i pludry, czepeczki i woalki, piernaty, amory, wykwintne posiłki w refektarzu, mięso i wszelkie tłustości. Kilka stuleci później budynek zajęły zakonnice, by po jakimś czasie urządzić w nim szkołę dla dziewcząt. W 1889 roku przechowywano tam jeszcze kilka relikwii: kosmyki włosów w szklanych szkatułkach, flakoniki ze łzami i krwią świętych. Klasztor zamieszkiwało dwadzieścia mniszek, ale surowe zasady założyciela dawały się we znaki głównie wychowankom, które na każdą okazję nosiły białe bawełniane bluzki, czarne spódniczki i były poddawane ostrej dyscyplinie.
Jeanne zjawiła się tam z mocnym postanowieniem oddania córek pod opiekę zakonnic, choć powitanie i ją przejęło niemiłym chłodem. „Przyprowadziłam te dwie” - rzuciła pospiesznie, skrobiąc porośniętą mchem ścianę, żeby nie patrzeć na mniszkę. Jednocześnie nie przestawała popychać dziewczynek w stronę mrocznego wnętrza.
Nieco dalej nisko nad ziemią fruwały kruki, czarne i bezkształtne jak parasole bez drutów. Gdzieś zakasłało dziecko. „Ludzie mówili, że będzie im tu dobrze, że się wiele nauczą” - dodała. Ludzie mówili wprawdzie zupełnie co innego (zwłaszcza dziewczyna z Ligi Matek), ale nie miała wyboru, zresztą kto mógł wiedzieć, jak jest naprawdę? Poza tym znowu była w ciąży, a mąż nie dawał znaku życia.
Za liszajowatymi murami klasztoru ziała przepaść. Wysoka, nieco przygarbiona zakonnica (zwana Długą Meg, o czym Coco dowiedziała się wkrótce potem) postąpiła krok naprzód. Miała oliwkową cerę, dużą głowę, błędny wzrok i usposobienie płochliwej gazeli. Pachniała ługiem. Ogarnęła spojrzeniem sześcio- i siedmiolatkę, które stały spokojnie, nie wypuszczając z rąk skórzanych walizeczek. „Chciałybyśmy porozmawiać z dyrektorką albo przełożoną- powtórzyła cichutko Jeanne. - Ludzie mówili, że...” Zakonnica nie pozwoliła jej skończyć. Wydobyła dłoń z fałdów habitu i wskazała dziewczynki palcem. „Piętnaście franków miesięcznie” - powiedziała. Podeszła jeszcze bliżej, tak że poczuły w nozdrzach niewyraźną krowią woń, i szepnęła: „Są brudne”.
Coco i Antoinette przekroczyły próg klasztoru, nie pożegnawszy się z matką, która natychmiast odwróciła się na pięcie i odeszła z dzieckiem u piersi.
Chudzina dobrze zapamiętała wyraz jej oczu: w matowych źrenicach obok najczystszej macierzyńskiej miłości był też głęboki smutek, rezygnacja, zniechęcenie i odrobina pogardy.
Dziewczynki podążyły za przewodniczką nagim, wybielonym korytarzem, który wił się i zdawał nie mieć końca, aż dotarły do wielkiej wspólnej łazienki. Pomieszczenie było naprawdę ogromne, pachniało mydłem i środkami odkażającymi. Na kamiennej posadzce stał rząd miednic, służących wychowankom zarówno do prania, jak i do mycia się. Coco i Antoinette, otoczone przez kilkanaście zakonnic, zostały rozebrane do bielizny i brutalnie wyszorowane. Ostre szczotki zdrapywały z nich nie tylko brud, ale także całą radość życia. Jak im wytłumaczono, chodziło o to, by pozbyły się osadu przeszłości. Jedna z mniszek, wyjątkowo niska, podeszła do stojącej w rogu wielkiej dębowej szafy, wróciła z dwoma białymi stosikami ubrań i kazała dziewczynkom zdjąć mokre halki. Szczękając z zimna zębami, wykonały polecenie. Następnie zaprowadzono je do jadalni, gdzie trwała kolacja. Usadzone przy oddzielnym stole, zjadły nieprzebraną soczewicę i - na spółkę - jedno jabłko. Na koniec znalazły się w swoim pokoju: ciemnym, z jedną szafą, stołem i dwoma małymi niewygodnymi łóżkami.
„Muszę mieć osobną, dużą i jasną sypialnię” - oznajmiła Coco zakonnicom zaraz następnego dnia. „Hotelu się zachciewa, co, złotko?” - zaśmiały się z ironią. „Właśnie” - przytaknęła Chudzina, nie bardzo wiedząc, co to słowo znaczy.
Życie w internacie bardzo się różniło od półdzikiej egzystencji u boku rodziców. Zakonnice przygotowywały je do roli kur domowych, wdrażając do oszczędzania, i trzymały z dala od grzesznej wiedzy o tym, że gdzieś na świecie istnieje rozkosz i piękno, wino, które upaja i zamracza, oraz przyjemności takie jak sikanie gorącym moczem do lodowatego morza.
A jednak to właśnie musiało być prawdziwe życie i gdy wyobrażały je sobie w samotności, policzki płonęły im jak podczas jedzenia czekolady albo ssania plasterków cytryny. Wciąż słyszały o rezygnacji. Ale z czego?
...
entlik