Odrobina A5 ilustr.doc

(2970 KB) Pobierz
Odrobina fałszerstwa




Marta Obuch

Odrobina fałszerstwa

 

 

Rok pierwszego wydania: 2008

 

 

W domu aukcyjnym, gdzie pracuje Jola, zaczynają się dziać rzeczy co najmniej dziwne. A wszystkie dotyczą pewnego obrazu. Niepokój zmysłowej brunetki podziela Jacek - sympatyczny młodzieniec ze sklepu z antykami, ubrany może niezbyt gustownie (czarne żołnierskie buciory plus garnitur) - ale równie ceniący sztukę. Niestety i on zaczyna zachowywać się niezrozumiale. Czy w sprawę zamieszany jest także pewien artysta malarz, mąż przyjaciółki, u której Jola chwilowo mieszka? Bohaterka musi podjąć kilka ważnych decyzji, od których zależeć będzie przyszłość. Nie waha się osiągnąć celu, ale nie poprzestaje na utartych sposobach, gdyż w takie nie wierzy. Od czego fantazja!

Czy uda się zapobiec katastrofie? Czy seksowny gorset i kajdanki okażą się skuteczną bronią w walce o dzieła sztuki? A może trzeba się posunąć do jeszcze bardziej drastycznych metod? Zostać złodziejką? Oszukiwać, grać i łajdaczyć się bez opamiętania?


Kałuża rozlewała się przed wejściem niczym ocean.

Cuchnący ocean, należy dodać, bo woń, jaką wydzielała, dotarła do Joli od razu po wejściu na plac Wolności i tak zakręciła w nosie, że Jola już wiedziała - dzień przewidziany na premierę kremowych jak waniliowa pianka pantofli wybrała tragiczny.

Zanim doszła do domu aukcyjnego, który mieścił się w olbrzymiej szarej kamienicy przy rondzie, jeszcze miała nadzieję, że nie jest tak źle, że da się jakoś to świństwo obejść, ale nie. Wylew przybrał tym razem rozmiary kataklizmu. Zasinione bajorko objęło swym zasięgiem dobre dwa metry z każdej strony wejścia i, skubane, uniemożliwiało dotarcie do środka suchą tudzież pachnącą nogą.

W magicznej rurze, która biegła w piwnicy i była przyczyną nieszczęścia, coś pękało regularnie dwa, trzy razy do roku i choć wielokrotnie ją łatano, ta nie poddawała się i wywalała arcyprzyjemną zawartość w dołek u podnóża schodów - jak łatwo przewidzieć, w najmniej oczekiwanych momentach.

Jola popatrzyła najpierw na swoje pantofle, później na kałużę.

I zmartwiała.

Brodzenie w bagienku odpadało, a musiała dostać się do środka, i to jak najszybciej! Wąs już pewnie szalał. Toczył pianę z ust, że wzięła urlop na cały ostatni tydzień, i zamierzał się teraz zrewanżować, zwalając co lepsze zajęcia na jej, bynajmniej niewypoczętą, głowę. Nie wiedział, bo skąd, że wolne dni Jola wykorzystała na rzetelną i wyjątkowo paskudną przeprowadzkę. Ze swoich prywatnych spraw nie chciała się jednak zwierzać; im rzadziej rozmawiała z szefem, który odznaczał się wrażliwością piły do cięcia metalu, tym mniej miała problemów. Zanim wyszła z domu, zadzwonił już dwa razy!

Zlecił jej wydanie katalogu do nowej aukcji i załatwienie wszelkich formalności. Parszywiec. Jola wręcz piała z radości na samą myśl, że czekają ją dziś negocjacje z drukarniami, bo z właścicielem ostatniej Wąs, jak to Wąs, pokłócił się na śmierć i życie. Właśnie w tej sprawie umówiła się w biurze na dziewiątą, a już dochodziło pięć po... Swoją drogą, jak ktokolwiek ma tu dotrzeć? Helikopterem?

Jola sierotką Marysią nie była. Absolutnie. Nie kapitulowała tak łatwo i z pewnością jakoś by sobie poradziła, nie z takich opresji się wychodziło. Już nawet widziała oczyma wyobraźni różne rozwiązania - od wezwania straży pożarnej, za co niewątpliwie zostałaby zwolniona z hukiem z firmy, po prozaiczną, acz niewykonalną, teleportację.

Nie musiała się jednak wysilać. Przeznaczenie postawiło bowiem za jej plecami osobnika płci męskiej. Osobnik zbliżył się na tyle, że całkiem wyraźnie usłyszała wyprodukowane przez niego wymowne hymknięcie, które oznaczało chyba chęć nawiązania kontaktu.

- Hmmm...

Dzwony nie zaczęły bić na alarm. Na katowickim niebie nie pojawiły się znaki, a ziemia nie zadrżała pod stopami Joli. A powinna!

Bo oto na jej życiowej ścieżce pojawił się ktoś, kto odtąd miał z nią po tej ścieżce dreptać, choć niekoniecznie tak, jak to sobie Jola wymarzyła. Ściślej rzecz biorąc, wyobrażała sobie to wspólne dreptanie całkiem, ale to całkiem inaczej. Nie przypuszczała także, że od tego dnia prawdziwe kłopoty dopiero się zaczną.

- No właśnie. Hmmm... - Wykonała lekki skręt na pięcie i stanęła oko w oko z długowłosym, niewiele od niej starszym młodzieńcem, który ciamkał ze smakiem pomidorka i z filozoficznym spokojem kontemplował bezmiar rozlewającej się u jego stóp wody.

Zmierzyła go spojrzeniem, które w pierwszej kolejności objęło tors prężący się pod koszulką z rysunkiem trupiej czaszki. MY, PIRACI! - przeczytała dumnie brzmiący napis i mimo woli zachichotała.

A ta marynarka? W pędzie za elegancją musiał ją chyba pożyczyć od młodszego brata. Co chwilę kręcił ramionami, jakby go uwierała, o przykrótkich rękawach nie wspominając. Całość wieńczyły buty, a raczej buciory: wielkie, czarne i sznurowane. O zgrozo! Właściciel wcisnął do nich nogawki eleganckich spodni i jak gdyby nigdy nic trwał na chodniku w swobodnym rozkroku. Do salonowych bywalców jednak nie należał. Co to, to nie...

- Fajne buciki - odezwał się, też zerkając na stojącą obok niego dziewczynę.

- To znaczy czyje buciki? - w pierwszym momencie nie zrozumiała, o jakim obuwiu mowa.

Znad wizerunku kościotrupa patrzyła na nią bowiem para nadspodziewanie szczerych, wesołych oczu.

Czyżby ich właściciel posiadał poczucie humoru? Jola, która przed paroma miesiącami zakończyła burzliwy związek z pewnym sportowcem i nabrała po nim przekonania, że mężczyźni to podlizna i zakała tego świata, teraz bardzo się zdziwiła. Niepojęte, ale nie miałaby nic przeciwko bliższej znajomości z tym długowłosym oryginałem!

- Twoje, oczywiście. To znaczy... pani - poprawił się kurtuazyjnie, ale Jola nie dała się długo prosić. W końcu poczucie humoru to towar niezwykle deficytowy. Wyciągnęła rękę i przedstawiła się:

- Jola jestem.

- Jaaassek. - Młodzieniec z przejęcia wpakował sobie pospiesznie do ust resztę pomidora, po czym ochoczo potrząsnął dłonią dziewczyny. Wcale nie zamierzał wypuścić jej z uścisku i chociaż Jola nie mogła opędzić się od myśli, że wkłada swoją górną kończynę do słoika z koncentratem pomidorowym, to doznała kolejnego zaskoczenia. Od dłoni właśnie poznanego chłopaka płynęło przyjemne i wcale nienarzucające skojarzeń z keczupem ciepło. Dziwne. Powinna się teraz skręcać z obrzydzenia, a tymczasem zastanawiała się, czy zna jeszcze kogoś, kto uśmiechałby się równie serdecznie.

- Ty też tam? - zapytał już składnie i wskazał głową w kierunku kamienicy.

- Też tam, tylko jeszcze nie wiem, jakim sposobem. Jasiek? Dobrze zrozumiałam?

- Nie, tylko nie Jasiek! - udał rozpacz. - Mam na imię Jacek.

- Faktycznie, Jacek brzmi lepiej - musiała się z nim zgodzić.

- To co my tu tak będziemy stali. - Amator pomidorów zakręcił się nieporadnie w miejscu i jeszcze raz ogarnął wzrokiem rozlewisko. - Skoro już się znamy, nie będziesz chyba miała nic przeciwko... - Nie dokończył, tylko przeszedł do działania. - No, to siuuup! - Zanim Jola zorientowała się w biegu wypadków, już straciła kontakt z ziemią i znalazła się w całkiem bliskiej odległości od maszkary na koszulce.

I nawet przypadło jej do gustu to sąsiedztwo!

Jacek, bardzo z czegoś zadowolony, najzwyczajniej w świecie przeniósł Jolę przez kałużę, przy każdym kroku rozciapując wodę swoimi wojskowymi bucikami. Z rozmachem otworzył drzwi, wszedł do środka i wyraźnie się ociągając, odstawił dziewczynę. Sprzątaczka, pani Hela, widząc ten romantyczny obrazek, aż cmoknęła z wrażenia. Porzuciła ręczną robótkę i wychyliła się z grajdołka, który znajdował się za ladą szatni.

- O, pan Jacek! - zawołała. - I pani Jola! A to dobre...

Jola najpierw zaczerwieniła się jak przyłapana na gorącym uczynku, ale już po chwili przywołała powtarzane ostatnio w myślach motto: Chłopy precz!, i od razu poczuła się trochę pewniej. Miły uśmiech miłym uśmiechem, ale faceci wiedzą, jakich sztuczek używać. Odrzuciła do tyłu czarny kędzior włosów i zapytała bez emocji:

- Wy się znacie?

- Pan Jacuś u nas pracuje - obwieściła radośnie sprzątaczka. Widać było, że darzy młodzieńca sympatią, gdyż nigdy nie zagadywała do kogoś, kogo nie lubiła. - Od wczoraj. W sklepie, co go pan Grzegorz rozruszał. - Skinęła głową na przeciwległą ścianę.

- Aha. - Jola już się zorientowała, o co chodzi, i starała się nie okazywać, że wiadomość o nowym pracowniku zrobiła na niej wrażenie.

Wąs uparł się, że musi na dole otworzyć sklep z antykami i, jak widać, dopiął swego. I to w tydzień? Znając tempo pracy swojego szefa, nie podejrzewała, że tak szybko zamknie sprawę, a tu proszę, już nawet zdążył znaleźć sprzedawcę!

- Będziemy razem pracować. Cieszę się - wyznał szczerze Jacek, nie zważając na obecność pani Heli, której oczy wychodziły z uciechy z orbit. Kręciła głową jak nastroszona kura i nie wiedziała, na które z nich patrzeć.

- To miło - Jola skwitowała więc nieco chłodno tę deklarację i popatrzyła przez plecy Jacka w kierunku przeszklonych drzwi, na których widniały złote litery ułożone w napis ANTYKI. Za szybą znajdowało się schludne pomieszczenie zapełnione meblami, obrazami, porcelaną i innymi cennymi przedmiotami. Nie było tego wszystkiego, kiedy wybierała się na urlop.

- Co go tak przycisnęło z tym sklepem? - Jola postanowiła koniecznie zmienić temat i skierować rozmowę na bardziej oficjalne tory.

- Pana Grzegorza? - Pani Hela od razu wiedziała, o kim mowa. - Podobno dostał jakieś dofinansowanie, tylko musiał się szybko uwinąć, żeby mu nie uciekło.

- Nieźle, nieźle. Tak sam z siebie to do Bożego Narodzenia by się w tym dziabdział.

- Oj, dziabdziałby się - przyznała pani Hela, już całkiem zapominając o amorach. - Na kogoś tam czeka, niech pani Jola idzie. O matko Boska!!! - Naraz skamieniała i aż zakryła usta ręką.

Jacek zdążył pokonać zaledwie kilka schodów, zupełnie nie zważając na packliwe chlupnięcia, jakie towarzyszyły jego krokom. Po okrzyku sprzątaczki zamarł jednak w bezruchu. Obejrzał się, pełen złych przeczuć. Maziowate ślady, a raczej miniaturowe kałuże na posadzce, prezentowały się całkiem normalnie. Zważywszy na zupę przed wejściem, trudno oczekiwać, żeby zostawiał za sobą drobinki księżycowego pyłu. Po prostu, jest przyczyna, jest i skutek. Jednak pani Hela wpatrywała się z potępieniem w buty, które tak lubił, i sprawiała wrażenie, jakby chciała się przeżegnać. Albo zemdleć.

- To ja mam tu dzisiaj przechlapane - oznajmiła w końcu martwym głosem i opadła bez sił na krzesełko.

Wąsowi, o dziwo, humor nawet dopisywał. Chodził z zadowoloną miną po biurze, głaskał się po krawacie, jak zwykle profesjonalnie dobranym do koszuli (upiornie żółte wielokąty na bordowym tle) i nucił coś pod nosem. Wejście Joli okrasił przeciągłym uśmiechem bazyliszka o wąskich ustach, jeżeli bazyliszki mają usta, a nie obślizgłą paszczę.

- Witamy urlopowiczkę! Proszę, proszę. Gotowa do pracy?

- Przygotowałeś mnie, zanim tu dotarłam - Jola pozwoliła sobie na aluzję do telefonów, jakie niedawno odebrała. - A spóźniłam się, bo rura...

- Rura, ruuraaa!!! - Wąs wykrzyknął teatralnie. - Odczepcie się od tej rury! To jest stary budynek, co chcecie. Jutro otworzę wam tylne wejście i po krzyku.

- Wszędzie dookoła stoją stare budynki. Ale rury mają nowe - zauważyła mimochodem Ania Jankowska, która wstała, żeby odłożyć na półkę opasły segregator. - À propos. Gdybyś dzisiaj otworzył tylne wejście nie tylko dla siebie, to nie musiałabym ściągać butów i brodzić w tym świństwie boso. Potem przez dziesięć minut myłam nogi.

- Trochę higieny wam nie zaszkodzi. - Wąs beztrosko zignorował żal brzmiący w głosie asystentki.

- Może by tak uwiązać na łańcuchu przed wejściem jakąś firmową parę kaloszy? - dorzuciła Jola i z trudem opanowała złośliwy uśmiech, bo prawie usłyszała, jak Wąs zgrzyta zębami. - Do kolumny na przykład...

- O, popatrz sobie na Jacka. - Ania wzięła się pod boki i spojrzeniem dała Wąsowi do zrozumienia, co sądzi o łataniu dziury w rurze, którą, jej zdaniem, wystarczyło zwyczajnie wymienić.

Wąs, czuły na punkcie biurowej elegancji, spojrzał na Jacka. Spojrzał i zamarł. Jola prawie widziała, z jaką prędkością galopują jego myśli. I w jakim kierunku.

- Panie Jacku... - Wąs rzucił wymownie. Tak wymownie, że Ania uznała za stosowne ruszyć koledze na pomoc.

- Cały przemoczony! Popatrz na jego buty! To był błąd.

Wąs z obrzydzeniem przeniósł wzrok z truposza na T-shircie, który lekko zgiął się na materiale i wyglądał, jakby naśmiewał się z dyrektora Śląskiego Domu Sprzedaży Dzieł Sztuki w Katowicach, na nogi swojego podwładnego tkwiące w rozmoczonych czarnych buciorach.

- Przecież to jest skandal... - Wytrzeszczył oczy, jakby nie wierząc w to, co widzi. - Jak pan przychodzi ubrany do pracy?! Już wczoraj panu mówiłem. Przecież pan pracuje w sklepie z antykami!!! - krzyknął na Jacka, który stał w progu, nie odzywając się przezornie ani słowem.

- Czyli jest źle? - odważył się jednak zapytać. - Mówił pan o garniturze...

Wąs prychnął i przywarł wzrokiem do Ani i Joli, jakby szukał w nich poparcia dla swojego oburzenia.

Nie znalazł.

- Każdy ma swój styl - skwitowała Ania.

Zniechęcona wróciła za biurko, doskonale wiedząc, że na jakikolwiek ratunek nie ma szans. Jeśli chodziło o strój, Wąs nie znał litości. One również, czy tego chciały, czy nie, musiały przychodzić do pracy w pełnym rynsztunku, ładnie ubrane i umalowane. Nikogo w tej kwestii nie obowiązywała taryfa ulgowa. Z wyjątkiem Cycka konserwatora, on jeden chodził po firmie w roboczym kitelku, a nawet roztaczał wokół swojski odorek potu.

- Jaki styl?! Garnitur?! To ma być garnitur? - Wąs zaczynał się nakręcać. - Z komunii panu został? Jak to w ogóle wygląda?! A te buty? Nooo, ale mogło być jeszcze gorzej. Cieszmy się, że nie założył pan adidasów!

Nie wiadomo, co wydarzyłoby się dalej. Choć Jola widziała dziś Jacka na oczy pierwszy raz w życiu, zaryzykowałaby stwierdzenie, że jej nowy kolega zaczyna się robić wściekły. Że złość gwałtownie w nim wzbiera i wzbiera, że pęcznieje, że...

- Przepraszam. - Niespodziewanie do pokoju zajrzała Monika z recepcji i buzujące w pomieszczeniu napięcie opadło. - Grzegorz, klient do ciebie - zaanonsowała drobnego facecika, który wychylił się z korytarza, taszcząc ze sobą sporych rozmiarów obraz owinięty w szary papier. Jola zerknęła dyskretnie na jego buty. Tak jak myślała, ociekały świństwem z kałuży.

- Dzień dobry, byłem umówiony z dyrektorem.

- Witam pana. - Wąs w jednej chwili przestał się zajmować Jackiem. W centrum jego uwagi znalazła się teraz pasja dużo ważniejsza niż styl i szyk: PIENIĄDZE!!! To z miłości do szeleszczących papierków, a nie do dziel sztuki, Wąs przejął po ojcu dom aukcyjny i prowadził go z takim zapamiętaniem.

Historia, czas albo fakt, że ktoś ściskał dany przedmiot w dłoniach przed kilkuset laty, znaczyły dla niego tyle, ile warte były zer.

- Miałem przynieść Pracza - chłopek wysunął obraz do przodu i zasłonił się nim jak tarczą, a Jacek poczuł, że po plecach łazi mu stado mrówek. Czy dobrze słyszał? Pracz?!

- Tak jest, oczywiście... Właśnie na pana czekałem. - Wąs puścił człowieczka przodem. Zanim jednak zamknął drzwi do gabinetu, rzucił w stronę swojego nowego pracownika:

- Pan pójdzie się do domu przebrać. Koszula i buty. Obowiązkowo... A za przebieranki potrącę panu z pensji.

Trzasnęły drzwi.

Przez chwilę trwała pełna zakłopotania cisza. Jola czuła się bardzo źle, bo stała się mimowolnym świadkiem tak nieprzyjemnej dla Jacka sceny. Chciała go jakoś pocieszyć, ale bała się, że może dodatkowo pogorszyć sytuację. Za to Ania wkroczyła do akcji bez żadnego skrępowania.

- Nasz szef dla każdego jest taki milutki. Gdybyśmy mieli rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty, na pewno zostałby prawą ręką Hitlera. Albo jeszcze lepiej Hitlerem. Nie musiałby się z nikim dzielić. Ani wpływami, ani pieniędzmi.

Ledwie Ania skończyła kwestię, drzwi do pokoju Wąsa otworzyły się gwałtownie.

- Jakimi pieniędzmi? - spytał sam zainteresowany, a nie doczekawszy się odpowiedzi, pogroził Ani palcem i kazał zawołać Cycka.

- Pojechał po farby - poinformowała.

- A Prudło w firmie, czy też się gdzieś szlaja?

- Szlaja się.

- To co ja mam teraz... - Wąs wyraźnie się zniecierpliwił i zahaczył wzrokiem o Jacka, który jeszcze nie zdążył wyjść.

- To może pan? Pan przecież pracował w muzeum we Wrocławiu. Zapraszam do siebie - nakazał głosem nieznoszącym sprzeciwu, choć niepozbawionym obrzydzenia, i po chwili Jola została z Anią sama.

Zamierzała ten czas wykorzystać, jakżeby inaczej, na przeprowadzenie krótkiego wywiadu...

Jacek wcale nie pracował w muzeum we Wrocławiu. Skłamał. Owszem, zaglądał tam często, ale w całkiem innym celu, którego nie zamierzał nikomu wyjawiać. Za to na sztuce faktycznie znał się wyśmienicie. Musiał się znać, jeśli chciał być skuteczny w tym, co robił.

Ledwie zamknął za sobą drzwi, spojrzał na oparty o ścianę obraz i stanął za progiem z rozdziawioną buzią. Na krótką chwilę. Następnie padł na kolana, żeby móc przyjrzeć się arcydziełu. Z niedowierzaniem pokręcił głową, a na jego ustach rozkwitł uśmiech.

Ale miał farta!

To był naprawdę Pracz...

Justyn Pracz! Piękni 1981!!!

I ten charakterystyczny dla malarza klimat - patrzący znajdywał się nagle w zupełnie innym świecie, niby baśniowym, pełnym złota, zieleni i pudrowych różów, ale jednocześnie w świecie bardzo rzeczywistym, polskim, w którym oprócz aksamitnego motyla na stercie cegieł widziało się też pustą butelkę po piwie i pot na koszulach pogrążonych w żywiołowej dyskusji górników. Ich wyraziste twarze przemawiały do wyobraźni tak samo jak wycelowane w nich lufy karabinów. Nieprawdopodobny zapis sytuacji i emocji tamtych dni dokonany malarskim pędzlem.

Jacek, poruszony do głębi, usiadł na krześle przy masywnym biurku, jednak nie potrafił oderwać wzroku od dzieła.

- I co to jest pańskim zdaniem? - dość obojętnym tonem zapytał Wąs, wskazując na płótno.

- To obraz znanego śląskiego malarza, Justyna Pracza, który, niestety, już nie żyje - wyjaśnił zgodnie z prawdą Jacek. - A nazywa się na cześć strajkujących górników z Wujka Piękni 1981. Wszyscy o tym obrazie słyszeli, ale do tej pory nikt nie wiedział, gdzie się znajduje.

- A nie mówiłem? - ucieszył się stojący obok Wąsa człowiek.

- Panie...

- Niezguła - podpowiedział gorliwie właściciel obrazu.

- Panie Niezguła, wie pan, ile ja tu miałem rzekomych Gierymskich? - Wąs nie okazał przejęcia.

- Raz mi nawet Picassa facet przyniósł - zarechotał i mrugnął znacząco.

- Zobaczymy po ekspertyzie... Jedno mogę panu obiecać. Jeśli to oryginał, sprzedam go za absolutnie dobre pieniądze. Na pewno pan nie pożałuje.

- A jak to wygląda z ekspertyzą? - zapytał grzecznie pan Niezguła.

- Hmmm... - Wąs rzucił Jackowi spojrzenie, które mówiło, że on, jako dyrektor, nie zajmuje się tymi wszystkimi artystycznymi bzdurami. Do tego zatrudnia ludzi: Cycka, Prudła czy choćby jego - Jacka. Wąs zaprzątał sobie głowę jedynie sprzedażą obiektów i taką organizacją firmy, by przynosiła jak największe zyski. Same konkrety, wiadomo.

- W zasadzie potwierdzeniem autentyczności obrazu jest to, że został odnotowany w katalogach albo posiada oznaczenie wystawowe... - zaczął wykład Jacek.

- Ja nic nie posiadam. - Zmartwiony chłopek rozłożył swoje małe ręce.

- Nic nie szkodzi. W takim przypadku oddaje się dzieło do znawcy tematu, jakiegoś autorytetu w danej dziedzinie. Niestety, Pracz jeszcze nie doczekał się kogoś takiego, zyskał sławę niedawno i błyskawicznie. Jeśli chce się potwierdzić autentyczność Pracza, trzeba po prostu skorzystać z pomocy jego rodziny. Zawozi się obraz do Częstochowy, bo tam pani Praczowa teraz mieszka, i czeka się.

- Ile sobie taka Praczowa życzy za usługę? - zimno przeszedł do szczegółów Wąs, który nie zwrócił uwagi na mało elegancką formę pytania.

Jacek wzruszył ramionami, starając się, żeby jego odpowiedź zabrzmiała wiarygodnie.

- Nie mam pojęcia, jakie są stawki.

Chłopek musiał wyczuć opory Wąsa, gdyż zapewnił:

- Ja pokryję koszty, nie ma problemu.

- To świetnie... Panie Jacku, pan się tą ekspertyzą zajmie - podjął błyskawicznie decyzję Wąs. - Jak najszybciej, żeby była.

Jacek nieco się zdziwił, ale nie okazał niezadowolenia. Przeciwnie, bardzo się z takiego obrotu rzeczy ucieszył. Chciał być jak najbliżej obrazu, co Wąs nieświadomie mu ułatwił.

- Sklep sklepem, ale trzeba pomóc, sam pan rozumie. A widzę, że zna się pan na rzeczy - Wąs dodał już łaskawszym tonem, starając się nie patrzeć w oczodoły trupiej czaszki. - Najwyżej Jolka trochę panu pomoże. Trzeba panu Niefule...

- Niezgule - człowieczek poprawił z zadziwiającą cierpliwością, prawie się przy tym kłaniając.

- Niezgule... wystawić kwit komisowy, żeby pan Niezguła...

- Niezguła...

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin