Andre Norton
(właśc. Alice Mary Norton)
Świat Czarownic
Cykl: Świat Czarownic Tom 1
Przekład: Aniela Tomaszek, Ewa Witecka
Tytuł oryginalny: The Witch World
Rok pierwszego wydania: 1963
Rok pierwszego wydania polskiego: 1990
Simon Tregarth przedostaje się do należącego do innego świata Estcarpu, w której trwa właśnie wojna z najeźdźcami. W tej starożytnej krainie panuje swoisty matriarchat: najwyższą władzę sprawują czarownice - obdarzone mocą kobiety, od dzieciństwa szkolone w posługiwaniu się magią, żyjące w dziewictwie, którego strata odbiera im Moc. Moc jest bezcenna - to ona jest bronią Estcarpu w walce z atakującym go od północy Alizonem i od południa - Karstenem. Simon, przybysz z innej rzeczywistości, jest cennym sojusznikiem w walce z wrogiem, do której przystępuje głównie z powodu jednej z niedostępnych czarownic. Wkrótce jednak Estcarp staje się jego prawdziwą ojczyzną, której grozi zagłada...
- 5 -
Spis treści:
WYPRAWA DO SULKARU. 6
NIEBEZPIECZNY TRON 6
POLOWANIE NA WRZOSOWISKU 20
SIMON WSTĘPUJE NA SŁUŻBĘ 31
WEZWANIE Z SULKARU 43
WALKA DEMONÓW 56
NIESAMOWITA MGŁA 69
PRZYGODA W VERLAINE. 81
TOPÓR WESELNY 81
ROZBITKOWIE 93
UWIĘZIONA CZAROWNICA 105
SEKRETNE PRZEJŚCIA 117
WYPRAWA DO KARSTENU. 128
PIECZARA VOLTA 128
GNIAZDO SOKOŁÓW 140
CZAROWNICA W KARS. 151
NAPÓJ MIŁOSNY 162
WYROK 175
FAŁSZYWY SOKÓŁ 187
WYPRAWA NA GORM. 199
PRZERWANIE GRANICY 199
HARACZ DLA GORMU 211
SZARA ŚWIĄTYNIA 222
MIASTO UMARŁYCH 233
GRA MOCY 244
OCZYSZCZENIE GORMU 254
NOWY POCZĄTEK 266
Ukośna kurtyna deszczu okrywała zakopconą ulicę, wypłukując z murów sadzę. Jej metaliczny smak czuł na wargach wysoki szczupły mężczyzna idący szybkim krokiem wzdłuż ścian budynków, wpatrujący się intensywnie w otwory bram i prześwity bocznych uliczek.
Simon Tregarth opuścił stację kolejową dwie, a może już trzy godziny temu. Nie miał dłużej powodu, by zwracać uwagę na mijający czas. Przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie, a Simon nie zmierzał do żadnego celu. Jak ścigany, uciekinier czy może... ale nie, jednak nie ukrywał się. Wyszedł na środek chodnika, czujny, gotowy, wyprostowany, z głową uniesioną jak zwykle.
W tych pierwszych szalonych dniach, kiedy zachował jeszcze iskierkę nadziei, kiedy ze zwierzęcą wprost przebiegłością stosował każdy możliwy wykręt, kiedy zaciemniał i gmatwał własne ślady, kiedy kierował się czasem, liczył godziny i minuty, tak, wtedy uciekał. Teraz po prostu szedł, i będzie kontynuował ten marsz do chwili, gdy śmierć, zaczajona w jednej z bram, szykująca zasadzkę w którymś z zaułków, wyjdzie mu na spotkanie. Ale nawet wtedy zginie posługując się swoją bronią! Prawa ręka Simona, włożona głęboko do przemoczonej kieszeni płaszcza, pieściła tę broń - gładką powierzchnię śmiertelnie niebezpiecznego narzędzia, które pasowało do dłoni tak, jakby stanowiło integralną część wspaniale wytrenowanego ciała.
Krzykliwe czerwono-żółte światła neonów rzucały faliste wzory na śliski od wody bruk. Był tu obcy, jego znajomość tego miasta ograniczała się do jednego czy dwóch hoteli w centrum, garści restauracji i kilku sklepów, oto wszystko, co bawiący przejazdem podróżny poznał podczas dwóch wizyt, które dzieliło pół tuzina lat. Ulegając nieodpartemu impulsowi trzymał się na otwartej przestrzeni, gdyż był przekonany, że kres polowania nastąpi tej nocy lub jutro rano.
Simon uświadomił sobie, że jest zmęczony. Z braku snu, konieczności ciągłego czuwania. Zwolnił kroku przed oświetlonym wejściem, odczytał napis na wilgotnej markizie. Portier otworzył wewnętrzne drzwi i mężczyzna stojący na deszczu przyjął owo milczące zaproszenie, wkraczając w świat ciepła i zapachu jedzenia.
Zła pogoda musiała odstraszyć klientów. Może dlatego szef sali zajął się nim tak szybko. A może to krój ciągle jeszcze eleganckiego garnituru chronionego przed wilgocią przez zdjęty właśnie płaszcz, może nieznaczna, ale nieomylnie wyczuwalna arogancja w sposobie bycia - cecha człowieka, który przyzwyczajony był do wydawania rozkazów i do tego, żeby posłusznie je wypełniano - zapewniły Simonowi dobry stolik i usłużność kelnera.
Simon uśmiechnął się kwaśno przebiegając wzrokiem kartę, ale w uśmiechu tym czaił się cień autentycznego humoru. W każdym razie skazaniec zje przyzwoity posiłek. Własne odbicie wykrzywione na wygięciu wypolerowanej cukiernicy uśmiechnęło się do Simona. Pociągła, ładnie zarysowana twarz, ze zmarszczkami w kącikach oczu, głębszymi liniami wokół ust, opalona, czerstwa, ale w jakiś sposób nie zdradzająca wieku. Podobnie wyglądał mając lat dwadzieścia, tak samo będzie się prezentował koło sześćdziesiątki.
Tregarth jadł powoli, smakując każdy kąsek, pozwalając, by krzepiące ciepło pomieszczenia i starannie wybrane wino poprawiały samopoczucie, nawet jeśli nie wpływały na uspokojenie umysłu czy nerwów. Jednak ten pozorny relaks nie rodził żadnej fałszywej odwagi. To był koniec, Tregarth wiedział o tym - i już się z tym pogodził.
- Przepraszam...
Widelec z kawałkiem befsztyka nie zatrzymał się w drodze do ust. Jednak mimo absolutnego panowania nad sobą, dolna powieka Simona drgnęła niepostrzeżenie. Przełknął kęs, a potem zapytał spokojnie:
- Słucham?
Stojący przy stoliku człowiek mógł być maklerem, radcą prawnym, lekarzem. Odznaczał się właściwą dla tych zawodów pewnością i spokojem, które mają budzić zaufanie klientów. Nie był jednak tym, kogo Simon się spodziewał. Budził zbytni respekt, zachowywał się zbyt uprzejmie i poprawnie, aby mógł reprezentować śmierć! Chociaż organizacja miała swoich ludzi w najróżniejszych środowiskach!
- Czy mam przyjemność z pułkownikiem Simonem Tregarthem?
Simon rozłamał bułkę i posmarował ją masłem.
- Z Simonem Tregarthem, ale nie z pułkownikiem - skorygował i dodał z pewnością siebie: - O czym panu niewątpliwie wiadomo.
Mężczyzna w pierwszej chwili wydawał się nieco zaskoczony, potem uśmiechnął się tym swoim spokojnym, gładkim, pocieszającym, profesjonalnym uśmiechem.
- Cóż za niezręczność z mojej strony, Tregarth. Pan wybaczy. Jednak chciałbym od razu wyjaśnić: nie jestem członkiem organizacji, jestem natomiast pańskim przyjacielem, jeżeli oczywiście pan sobie tego życzy. Pozwoli pan, że się przedstawię. Doktor Jorge Petronius. Niech mi wolno będzie dodać, całkowicie do pańskich usług.
Simon zmrużył oczy. Sądził, że ta odrobina przyszłości, jaka mu jeszcze pozostała, nie kryje żadnych niespodzianek, nie liczył się jednak z takim spotkaniem. Po raz pierwszy w tych gorzkich dniach poczuł gdzieś w głębi duszy coś z lekka przypominającego nadzieję.
Nie przyszło mu nawet do głowy wątpić w tożsamość owego niskiego mężczyzny, który przyglądał mu się bacznie przez grube okulary w tak ciężkich i szerokich czarnych oprawkach z plastyku, że przywodziły mu na myśl maseczkę osiemnastowiecznego kostiumu na bal maskowy. Doktor Jorge Petronius był dobrze znany w owym półświatku, w którym Tregarth przeżył kilka gwałtownych lat. Jeżeli ktoś był w opalach, a do tego dysponował funduszami, zwracał się do Petroniusa. Tych, którzy to uczynili, nie udało się nigdy później odnaleźć ani przedstawicielom prawa, ani żądnym zemsty kompanom.
- Sammy jest w mieście - ciągnął monotonny głos z lekkim akcentem.
Simon z wyraźną przyjemnością sączył wino.
- Sammy? - zapytał równie obojętnie. - Bardzo mi to pochlebia.
- No cóż, panie Tregarth, cieszy się pan niezłą reputacją. Z pana powodu organizacja spuściła swe najlepsze psy gończe. Ale po tym, jak obszedł się pan z Kotchevem i Lampsonem, został już tylko Sammy. On jednak ulepiony jest z innej gliny niż tamci. A pan, proszę mi wybaczyć to wtrącanie się w prywatne sprawy, od pewnego czasu już ucieka. Nie wpływa to na siłę prawicy.
Simon roześmiał się. Sprawiało mu przyjemność dobre jedzenie i trunek, nawet cieniutkie złośliwości dra Jorgego Petroniusa. Ale nie przestał być czujny.
- A więc moja prawica wymaga wzmocnienia? Jakie lekarstwo pan proponuje, doktorze?
- Moje własne.
Simon odstawił kieliszek. Czerwona kropla wina spłynęła na obrus.
- Mówiono mi, że pana usługi są kosztowne, Petroniusie.
Mały człowieczek wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Ale w zamian przyrzekam udaną ucieczkę. Ci, którzy mi zaufali, nie żałują poniesionych kosztów. Nie miałem dotychczas żadnych reklamacji.
- Niestety, nie mogę sobie pozwolić na pańskie usługi.
- Czyżby ostatnie pańskie działania tak nadwerężyły zasoby gotówki? Niewątpliwie. Jednak opuścił pan San Pedro z dwudziestoma tysiącami. W tak krótkim czasie nie mógł pan całkowicie wyczerpać tej sumy. A kiedy spotka się pan z Sammym i tak wszystko, co z niej zostało, powróci do Hansona.
Simon zacisnął wargi. Przez moment wyglądał na człowieka tak niebezpiecznego, jakim był w rzeczywistości, wyglądał tak, jak zobaczyłby go Sammy, gdyby doszło do ich uczciwego spotkania twarzą w twarz.
- Dlaczego pan mnie śledzi? W jaki sposób? - zapytał.
- Dlaczego? - Petronius znów wzruszył ramionami. - To zrozumie pan później. Jestem na swój sposób naukowcem, badaczem, eksperymentatorem. A co do tego, w jaki sposób dowiedziałem się, że jest pan w mieście i że potrzebuje pan moich usług, no cóż, Tregarth, powinien pan zdawać sobie sprawę, w jaki sposób rozchodzą się wiadomości. Jest pan człowiekiem napiętnowanym. I niebezpiecznym. Pana poruszenia nie przechodzą nie zauważone. Szkoda, ze względu na pana, że jest pan taki uczciwy.
Prawa dłoń Simona zacisnęła się w pięść.
- Po moich wyczynach w ciągu ostatnich siedmiu lat używa pan takiego określenia?
Teraz roześmiał się Petronius. Był to przytłumiony chichot, zachęcający Simona do smakowania zaistniałej sytuacji.
- Ależ Tregarth, uczciwość czasami niewiele ma wspólnego z przestrzeganiem prawa. Gdyby nie był pan w gruncie rzeczy uczciwym człowiekiem, a także człowiekiem z ideałami, nie mógłby pan stawić czoła Hansonowi. Właśnie dlatego, że jest pan taki, jaki jest, wiem, że przyszedł czas na moją pomoc. Pójdziemy?
Simon zorientował się, że z niezrozumiałych powodów zapłacił rachunek i idzie za doktorem Jorgem Petroniusem. Przy krawężniku czekał samochód, doktor nie podał jednak szoferowi żadnego adresu, kiedy ruszyli w ciemność i deszcz.
- Simon Tregarth - głos Petroniusa był teraz tak bezosobowy, jakby recytował dane istotne jedynie dla niego samego. - Pochodzi z Kornwalii. Wstąpił do armii amerykańskiej 10 marca 1939. Awansował w czasie działań ze stopnia sierżanta do porucznika, doszedł do rangi podpułkownika. Służył w siłach okupacyjnych aż do chwili zdegradowania i uwięzienia za... Za co właściwie, pułkowniku? Ach tak, przyłapanie na transakcjach czarnorynkowych. Na nieszczęście dzielny pułkownik nie zdawał sobie sprawy, że wciągnięto go w kryminalne transakcje, aż do chwili, kiedy już było za późno. To właśnie postawiło pana poza prawem, prawda, Tregarth? A mając już taką etykietkę, uznał pan, że równie dobrze można na nią zasłużyć. Od czasów berlińskich uczestniczył pan w kilku wątpliwych przedsięwzięciach i wreszcie okazał się na tyle niemądry, by wejść w drogę Hansonowi. Czy w to też pana wmanewrowano? Wydaje mi się, że jest pan pechowcem, Tregarth. Miejmy nadzieję, że zmieni się to dzisiejszej nocy.
- Dokąd jedziemy? Do doków?
Znów usłyszał ten stłumiony chichot.
- Jedziemy w tamtym kierunku, ale nie do przystani. Moi klienci podróżują, ale nie morzem, powietrzem ani lądem. Co pan wie o tradycjach swojej ojczyzny, pułkowniku?
- Nigdy nie słyszałem, by miejscowość Matacham w stanie Pensylwania miała jakiekolwiek tradycje...
- Nie interesuje mnie nędzne górnicze miasteczko na tym kontynencie. Mówię o Kornwalii, która jest starsza niż czas, nasz czas.
- Moi dziadkowie pochodzili z Kornwalii. To wszystko, co wiem.
- W żyłach pańskiej rodziny płynęła czysta kornwalijska krew, a Kornwalia jest stara, bardzo, bardzo stara. Jej legendy wiążą się z Walią. Znany był tam król Artur, Rzymianie z Brytanii szukali schronienia w jej granicach, dopóki topory Saksonów nie skazały ich na zapomnienie. Przed Rzymianami było tam wielu, wielu innych, niektórzy z nich przynieśli z sobą strzępy dziwnej wiedzy. Tregarth, uczyni mnie pan bardzo szczęśliwym.
W tym momencie opowiadający uczynił pauzę, jakby oczekując komentarza, a ponieważ Simon milczał, podjął dalsze rozważania.
- Zamierzam poznać pana, pułkowniku, z jedną z pańskich rodzimych tradycji. To bardzo interesujący eksperyment. No, to jesteśmy na miejscu.
Samochód zatrzymał się przy wjeździe do ciemnej uliczki. Petronius otworzył drzwiczki.
- Widzi pan jedyny minus mojej rezydencji, pułkowniku. Ten zaułek jest zbyt wąski, by można było wjechać samochodem. Dalej musimy iść.
Simon przez moment wpatrywał się w ciemność alejki, zastanawiając się, czy doktor nie przywiózł go na jakieś umówione miejsce kaźni. Czy czekał tu Sammy? Ale Petronius zaświecił już latarkę i błyskał nią zachęcająco.
- Tylko jeden lub dwa jardy, zapewniam pana. Proszę tylko iść za mną.
Alejka rzeczywiście była krótka i po chwili znaleźli się na pustej przestrzeni między dwoma wysokimi budynkami. Zamknięty owymi gigantami przycupnął niewielki domek.
- Widzi pan tutaj całkowity anachronizm, Tregarth.
Doktor wetknął klucz do zamka.
- To farma z końca siedemnastego wieku w sercu dwudziestowiecznego miasta. Ponieważ jej prawa są tak niepewne, tkwi jak zmaterializowany duch przeszłości, nawiedzający współczesność. Proszę wejść.
Chwilę później, kiedy Simon grzał się przy kominku, trzymając w ręku napój, który zaoferował mu gospodarz, uświadomił sobie, że opis domu widma był bardzo słuszny. Dla dopełnienia iluzji, że wkroczył z jednej epoki w drugą, wystarczyłby tylko szpiczasty kapelusz z koroną na głowie doktora i szabla u boku samego Simona.
- Dokąd mam się udać? - zapytał.
Petronius przegarnął pogrzebaczem polana w kominku.
- Odejdzie pan o świcie, pułkowniku, wolny i swobodny, tak jak obiecałem. A dokąd - Petronius się uśmiechnął - to dopiero zobaczymy.
- Po cóż czekać aż do świtu?
Petronius, jak gdyby przymuszony, by powiedział więcej, niż zamierzał, odłożył pogrzebacz, wytarł ręce w chusteczkę i spojrzał na swego klienta.
- Ponieważ dopiero o świcie otworzą się drzwi, te, które są przeznaczone dla pana. Może pan się wyśmiewać z tej historii, dopóki nie przekona się pan naocznie o jej prawdziwości. Co panu wiadomo o menhirach?
Simon odczuł absurdalną radość, że może udzielić odpowiedzi, jakiej jego rozmówca najwidoczniej się nie spodziewał.
- Były to kamienie ustawione w kręgi przez ludzi prehistorycznych, jak w Stonehenge.
- Czasami ustawiane w kręgi, tak. Ale miały także inne zastosowania. - Petronius mówił teraz z nie ukrywanym zapałem, domagając się od słuchacza poważnego potraktowania. - W starych legendach wymienia się pewne kamienie obdarzone wielką mocą. Na przykład Lia Fail Tuatha De Danaan[1] w Irlandii. Kiedy wstąpił na ten kamień prawowity władca, głaz wydał głośne okrzyki na jego cześć. Był to kamień koronacyjny owej rasy, jeden z trzech jej wielkich skarbów. A czyż królowie Anglii nie czczą do dziś dnia głazu ze Scone, znajdującego się pod ich tronem? Ale w Kornwalii znajdował się inny kamień, obdarzony mocą - Niebezpieczny Tron. Mówiono, że głaz ten potrafi osądzić człowieka, ocenić jego wartość i oddać go jego przeznaczeniu. Podobno król Artur dzięki czarodziejowi Merlinowi odkrył tę moc głazu i umieścił go jako jedno z siedzeń przy Okrągłym Stole. Próbowało usiąść przy owym głazie sześciu rycerzy króla Artura i wszyscy zniknęli. A potem przyszło dwóch, którzy znali jego sekret, i ci pozostali. Byli to Percival i Galahad.
- Proszę pana - Simon był tym bardziej rozczarowany, że już niemal ośmielił się znowu żywić nadzieję. Petronius był kopnięty, mimo wszystko nie było szansy ucieczki. - Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu to bajeczka dla dzieci. Mówi pan tak, jakby...
- ...jakby była to historia prawdziwa? - przerwał mu Petronius. - Ale któż może powiedzieć, co jest historią, a co nią nie jest. Każde słowo, jakie dociera do nas z przeszłości, ubarwione jest i przekształcone przez erudycję, przesądy, a nawet samopoczucie historyka, który zapisał je dla późniejszych pokoleń. Tradycja jest matką historii, a czymże jest tradycja, jeśli nie ustnym przekazem? Jakiemu zniekształceniu mogą ulec owe przekazy w ciągu życia jednego pokolenia? Nawet pańskie życie uległo całkowitej zmianie w wyniku fałszywych zeznań. A przecież zeznania te znalazły się w aktach, stały się już historią, mimo że są nieprawdziwe. Któż może powiedzieć, że ta opowieść jest legendą, a tamta prawdą? Skąd może mieć pewność, że ma rację? Historię tworzą i zapisują istoty ludzkie, toteż jest ona pełna błędów właściwych naszemu rodzajowi. We wszystkich legendach znajduje się okruch prawdy, wiele ich jest także w przyjętej historii. Wiem o tym, ponieważ Niebezpieczny Tron istnieje! Istnieją również teorie niezgodne z konwencjonalną historią, jakiej uczymy się w dzieciństwie. Czy słyszał pan kiedyś o światach alternatywnych, które mogą się zrodzić z istotnych decyzji? Może w jednym z takich światów właśnie, pułkowniku Tregarth, nie odwrócił pan oczu tamtej nocy w Berlinie? W innym nie spotkał się pan ze mną godzinę temu, ale starał się pan stawić na spotkanie z Sammym!
Doktor kołysał się na piętach, jakby wprawiony w ruch siłą swych słów i przekonań. I trochę na przekór sobie Tregarth zaraził się częścią tego płomiennego entuzjazmu.
- Którą z tych teorii zamierza pan wykorzystać w moim przypadku?
Petronius się roześmiał, znów rozluźniony.
- Proszę wysłuchać mnie cierpliwie do końca, nie wmawiając sobie, że słucha pan szaleńca, a wszystko wytłumaczę. - Doktor spojrzał na swój ręczny zegarek i przeniósł wzrok na zegar ścienny. - Pozostaje nam jeszcze kilka godzin. A więc...
Simon posłusznie słuchał opowieści niewielkiego człowieczka, które sprawiały wrażenie kompletnych bredni. Ale Simonowi wystarczało, że może wygrzewać się w cieple, popijać alkohol i chwilę odpocząć. Może później będzie musiał wyjść, by spotkać się z Sammym, ale odsuwał w myśli tę ewentualność, starając się skoncentrować na tym, co mówił Petronius.
Łagodny kurant starego zegara trzykrotnie wybił godzinę, zanim doktor skończył mówić. Tregarth westchnął, może ów potok słów sprawił, że się poddał, ale gdyby tak, były to słowa prawdziwe... A poza tym, istniała wszak reputacja Petroniusa. Simon rozpiął koszulę i wyciągnął pas z pieniędzmi.
- Wiem, że nikt nie słyszał o Sacarsim i Wolversteinie od czasu, gdy kontaktowali się z panem - przyznał.
- Nie, ponieważ przeszli przez swoje drzwi, odnaleźli światy, których zawsze podświadomie szukali. Tak jak panu powiedziałem. Wystarczy usiąść na ...
entlik