Igor Newerly
Wzgórze Błękitnego Snu
Wydanie polskie 1986
Ostatnia powieść wybitnego pisarza, osnuta wokół niezwykłych losów Bronisława Najdarowskiego, zesłanego w 1905 roku na Syberię za próbę zamachu na cara. Po czterech latach katorgi, Najdarowski rozpoczyna tam nowe życie... Uczy się myślistwa, buduje w tajdze dom, poznaje wspaniała kobietę i - cały czas tęskni za ojczyzną. Newerly opisuje życie Polaków na Syberii, opowiadając zarazem o przyjaźni, męstwie, miłości, honorze i wielkiej, choć przymusowej przygodzie na tle wspaniałej, dzikiej przyrody.
Spis treści:
Do tajgi na wieczne osiedlenie. 3
Początki aklimatyzacji - Zamach na Stołypina. 56
Kiedy skowronek oszalał. 121
Narcyz Wojciechowski. 188
Strzały z „Paradoksu”. 256
Złoto i miłość. 304
„W duszy mej spoczywa skarb i klucz oddano tylko mnie...” 371
Pan Bóg spojrzał na nich, uśmiechnął się i zapomniał wkrótce. 441
Nota biograficzna o dalszych losach rodziny Najdarowskich. 505
Od Autora. 518
...To, zdaje się, Nercza. Jeszcze lód idzie, chociaż już koniec kwietnia. Dopływ dopływu, wpada do Szyłki, Szyłka do Amuru... Tam gdzieś nad Szyłką czy Ononem w jurcie jakiejś urodził się Czyngis-chan... Już pierwsze domki. Witaj, stolico katorżniczego kraju! Nerczyńsk... Tak wygląda miasto, które śle karawany złota z Kary i srebra z Akatuja? Rozlazłe i nieruchawe rozsiadło się w kotlinie swojej rzeczki, wszystkimi ulicami na przestrzał. Oto biała cerkiew, kilka murowanych budynków, bank, progimnazjum, kramy, sklepy, park miejski... Wszystko w morzu drewnianych domków parterowych, sadków, ogródków, płotków... Studnie uliczne, nie wszystkie ulice brukowane, kurz wzniecamy za sobą jak dymną zasłonę, chodniki drewniane... I oto koniec miasta, znów przed nami goły trakt. A gdzież ten pałac, o którym opowiadał Gawryłow, pałac z ubiegłego wieku, jakiegoś milionera Butina czy Putina? Takiego pałacu, mówił, nie powstydziłby się i Petersburg. Wspaniałe sale, rzeźby z marmuru, kandelabry z brązu, perskie dywany, stylowe meble, na galerii instrument muzyczny rozmiarów organów kościelnych... Biblioteka, oranżeria pełna palm i podzwrotnikowych roślin, muzeum syberyjskich rud i kamieni. I jeszcze lustro. Największe lustro na świecie, które Putin czy Butin kupił na Międzynarodowej wystawie w Paryżu w 1878 roku i przewiózł morzem do Nikołajewska, a później na specjalnie zbudowanym statku po Amurze i Szyłce do Nerczyńska... Gdzie to wszystko? Przegapiłem czy pałac spłonął?
Konie z ogłuszającym łomotem wzleciały na kawałek wymoszczonej jezdni przy dworcu i stanęły.
- Nu wot, wysiadka - powiedział żandarm. Wysiadł. Dwaj chłopcy, grający przy dworcu w „kozny”, spojrzeli i zastygli z wyrazem najwyższego zdumienia, ściskając w ręku świńskie kości. Pewnie nie widzieli takiego...
Żandarm wszedł po stopniach dworca do oszklonych drzwi, on za nim, i kiedy ujrzał w lustrzanej szybie swe odbicie, to mimo woli sam się zdumiał, co za elegancki pan! Spod szerokiego ronda, nie jakiejś tam szlapy, lecz oryginalnego włoskiego borsalino, spoglądały nań z wychudłej twarzy oczy obce i mroczne. Płaszcz demi-saison z najlepszego łódzkiego szewiotu w kolorze perłowym, po krawiecku mówiąc, rybiej skórki, z aksamitnym kołnierzykiem w nieco ciemniejszym odcieniu - leżał jak ulał. Widziało się jeszcze spodnie garnituru w tym samym stalowoszarym kolorze i szare lakierki... Hrabia galicyjski, pomyślał obojętnie jak o mijanym przechodniu.
W restauracyjnej poczekalni bufetowy i kelner wybałuszyli oczy, a miejscowy numerowy, posilający się przy oknie, dyskretnie schował talerz za siebie. Sala była pustawa, tylko nad szklanką herbaty siedział jeden wojskowy. Odwrócił się do nich i wtedy oni go poznali: Czybisow, Piotr Kapitonowicz, porucznik konwojnej komandy. Żandarm stuknął obcasami i wziął pod kozyriok:
- Zdrawia żełajem waszemu, błagorodiu!
- Zdarowo, Bojarszynow... Skąd i dokąd?
- Z Akatuja wiozę zwolnionego na wieczne osiedlenie.
- Tak? A czy po drodze będziesz miał jakieś miasto?
- Nikak niet, wasze blagorodie.
- To jakże ty go wieziesz w takim stanie? W takiej maskaradzie do lasu?
- A bo to chodź z nim po mieście... On trzy godziny będzie kupował, bo nic nie ma...
To on znalazł sposobność, by się wtrącić:
- Pozwolicie wyjaśnić?
Bystre oczy obrzuciły go przenikliwym spojrzeniem.
- Mów. Pamiętam ciebie. Cztery lata temu zdałem ciebie z konwojem w Czycie.
- Tak jest. A teraz wychodzę z katorgi. Mijamy Nerczyńsk, ostatnie miasto, więc proszę wachmistrza, by pozwolił mnie porobić tu zakupy, taka, zdawałoby się, uzasadniona prośba... Przecież wiezie mnie na wieczne osiedlenie!
Porucznik niespiesznie pomieszał herbatę łyżeczką, odpił.
- Wiesz co, Bojarszynow, ja bym go puścił, przecież nie ucieknie. Pociąg za cztery godziny. Masz tu kogo znajomego?
- Melduję posłusznie, tu w domku przy dworcu mieszka untier jeden, wojnę japońską przerobiliśmy razem.
- To idź do niego, nie będzie się tobie nudziło. A on tymczasem pochodzi po mieście, zakupi, co trzeba, i co najważniejsze, niech poczuje smak wolności, bo przy tobie on tego nie poczuje... Ot, i regulamin w porządku, i człowiek nie doznał poniewierki.
W tym był cały Czybisow. Nikt u niego nie uciekł, ale każdy miał co należy i nikt obity nie był przez te dwadzieścia lat, kiedy on prowadził konwoje z Moskwy do Irkucka i Czyty, posiwiał przy tym, żelazny porucznik. Za to syn jego uczy się w omskim korpusie kadetów, może już skończył, oficer...
- Nu, jak pan porucznik rozkazuje...
- Ja tobie nie rozkazuję, Bojarszynow, ja tylko tak myślę.
- W takim razie, teraz jest - żandarm wyjął swoją cebulę, otworzył - teraz jest kwadrans po dwunastej. Kwadrans po trzeciej żebyś tu był punktualniej
- Będę niezawodnie - przyrzekł i ukłonił się porucznikowi. - Dziękuję za pańską uprzejmość.
Rześkie powietrze przedwiośnia owiało go, gdy w chwilę potem stanął na stopniach dworca. Był koniec kwietnia, ale od rzeki ciągnęło chłodem, szedł jeszcze lód, ale od góry słońce przypiekało i nagrzana ziemia parowała ciepłem zbudzonych zapachów. Stał sam, nie mogąc się oswoić z myślą, że jest sam, bez konwojentów i dozorców, bez kajdan i towarzyszy. Może iść, dokąd chce, i kupować, co tylko zechce, ma na to warszawski portfel z monogramem, wypchany banknotami, dar pani Stefanii. Chłopcy wciąż stali przy nim bojąc się ruszyć, by nie spłoszyć pana z dalekiego świata, w ubraniu, jakiego nikt tu nie widział, wielkiego pana, który wszystko może...
Podszedł do powozu, konie jadły obrok.
- Wracacie teraz przez Nerczyńsk?
- Tak jest.
- To możecie mnie podwieźć? Wysiądę w Nerczyńsku.
Pojechali. Przebyli tę drogę, chyba pięć wiorst do miasta. Zauważywszy szyld trafiki, Bronisław kazał stanąć, dał woźnicy rubla i pożegnał się z nim.
Kiedy powóz ruszył, zeskoczyli chłopcy, uczepieni z tyłu.
- A wy tu po co?
- Żeby popatrzeć...
- Na co popatrzeć?
- Co pan będzie robił...
Byli jednego wzrostu i jednej twarzy, nie do odróżnienia, bliźniaki. Z oczu im patrzyła niepohamowana, dziecięca ciekawość.
- Ojciec wasz pracuje na kolei?
- Na dworcu jest kasjerem! Mieszkamy obok w rządowym mieszkaniu.
- A jak się nazywacie?
- Grisza i Misza.
- Który z was starszy?
- Obaj starsi!
- Więc macie po pół rubla i wracajcie do domu!
Dał każdemu z nich po monecie i ruszył z powrotem do sklepu, który przejechali. Nieliczni przechodnie na drewnianym chodniku zatrzymywali się i oglądali, jedna dziewczyna na jego widok stanęła jak wryta - wyminął ją, z gracją uchyliwszy borsalino, i wszedł do trafiki, rzuciwszy okiem na szyld: Piotr Gosudarew.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał właściciel w średnim wieku, łysawy, w miarę otyły.
- Chciałbym zaopatrzyć się w tytoń. Messaksudi fajkowy, proszę.
- Nie mam krymskich. Messaksudi to rzadki tytoń. Mogę polecić doński Asmołowa, moskiewski dukat albo gabaj, dobry jest fajkowy mandżurski.
- To proszę Asmołowa. Piętnaście funtów.
- Co, proszę?!
- Powtarzam, muszę zaopatrzyć się w tytoń, bo tam, dokąd jadę, nie mają tytoniu.
- Ale piętnaście funtów Asmołowa ja nie mam! Najwyżej pięć.
- To daj pan pięć funtów Asmołowa i dziesięć dukata.
- Moment! - kupiec majtnął się do magazynu za przepierzeniem i położył na ladzie pięć funtów, majtnął się drugi raz po dziesięć - ruchy miał błyskawiczne, dostał wigoru, poczuwszy klienta. - Co by jeszcze wielmożny pan sobie życzył?
- Fajkę.
- Proszę..
Otworzył gablotę. Było w niej kilkanaście przeróżnych fajek, ale jedna mu się szczególnie spodobała: nieduża fajeczka, ponętnie wygięta w dół, ustnik koloru miodowego, a drzewo nie znane, misternie rzeźbione... Taka fajeczka może być zaufana w samotności.
- Ustnik oryginalny jantar, a drzewo mandżurska aralia.
- Biorę. Pan pozwoli tego tytoniu na próbę...
Nałożył fajką. Zapalił... Mój Boże, ileż to lat? Cztery lata piąć miesięcy palił w najlepszym razie machorką, a to i korą z zielskiem, i marzył o czymś takim!
- No jak?
- I owszem... Może pan pozwoli od razu i kapciuch do niego, i dwie paczki zapałek. Pewniejsze byłoby krzesiwo z hubką.
- Święta racja! I to ja mam. Dla myśliwych, gdy idą do tajgi, i dla Mongołów.
Położył na ladzie krzemień, krzesiwo z hubką i stał wyczekująco, podany nieco naprzód, z lekko przechyloną głową. Bronisławowi zdawało się, że słyszy merdanie ogonkiem.
- Koperty, znaczki pocztowe i parę ołówków chemicznych i zwykłych... Jeszcze notes i gruby brulion. Stalówki, obsadka i atrament. To wszystko. Przydałaby się jeszcze walizka, ale pan chyba nie ma.
- Istotnie, to nie moja branża. Mam walizę, w której wożę towar, ale gdzieżbym ja śmiał taką proponować panu!
- A niech no pan pokaże.
Ten znów szurnął do magazynu i wrócił z ogromną walizą. Rzeczywiście nie była pierwszej świeżości, stareńka, ale mocna i pakowna, trupa by w niej można było przeszwarcować.
- Wezmę. A pan kupi sobie nową. Pięć rubli wystarczy?
- A co też pan, uchowaj Boże... Waliza gratis!
Gestem dłoni odpychał pokusę i ofiarowywał dar.
- Dobrze, dobrze, niech pan policzy, ile razem?
Ten usiadł, wciągnął głęboki oddech i przejaśniony przystąpił do rachunku jak do sakramentu. Bronisław tymczasem pakował nabyte rzeczy do walizy.
- Dwadzieścia osiem rubelków siedemdziesiąt pięć kopiejek.
- Czyli razem trzydzieści trzy ruble siedemdziesiąt pięć kopiejek... Proszę.
Podał mu banknot pięćdziesięciorublowy. Kupiec zrobił postną minę.
- Niestety, nie mam reszty... Będę musiał skoczyć do sąsiada, może on ma większy utarg... Pan zaczeka.
- A jaki sklep ma sąsiad?
- Towary mieszane, wszystko, co dla domu, i takie tam różności.
- A to dobrze się składa. Pójdę z panem, kupię co nieco.
- Ależ proszę bardzo, proszę...
Z lekkim wyprzedzeniem szedł przed nim kawałek ulicą - prowadził klienta, jakiego klienta! Już w progu ciemnego sklepu wołał:
- Wasyl Niłycz, masz pan kupca!
Od kantorku na powitanie ich podniosła się wysoka postać w czarnej surducinie, szczelnie opięta, schludna, z końską szczęką i rzadkim kosmykiem zaczesanym z prawa na lewo, włosy te niegdyś były ryże, ale zdążyły się wybielić.
- Dobro pożałowat' - kłaniał się kupiec i zapraszał do środka dostojnego gościa.
Bronisław rozejrzał się. Sklep był nieduży, ale zawalony towarem: na półkach stały garnki i statki kuchenne emaliowane, miedziane i z lanego żelaza, talerze, szklanki, filiżanki, dalej przeróżne noże, narzędzia wszelkie aż do brzytew.
- To pan, widzę, całą ekspedycję mógłby zaopatrzyć we wszystko... Ja potrzebuję paru rzeczy. Nieduży saganek, patelnię, imbryk i czajniczek.
Kupiec podawał, Bronisław wybierał. Poza tym wziął talerze emaliowane, płytki i głęboki.
- Jeden komplet? - zdziwił się kupiec. Rzeczywiście, pomyślał Bronisław, dlaczego jeden?
Przecież może ktoś zawitać do mnie, jakiś gość... I zdecydował:
- Dwa komplety talerzy i sztućców... Prócz tego scyzoryk i nóż.
Wybrał duży scyzoryk o dwóch nożach, z szydłem, śrubokrętem, pilnikiem i piłeczką. A nóż podobał mu się jeden - siedmiocalowy, obosieczny, w skórzanej pochwie, poręczny nóż tajgowy.
Wodząc spojrzeniem po półkach za czymś do picia, nie szklanką, nie filiżanką, ale czymś nie tłukącym się, natrafił na dwa dziwne kubki. Tkwiły wśród garnków jak egzotyczne kwiaty, jak barwne motyle.
Wziął do ręki. Ciężkie. Jak z kamienia. Zasadniczo kolor zielony, ale od góry przechodził w odcień oranżowy i bury. Na wzburzonej fali widać białą smugę i kształt jakiś... Podszedł do okna, bo w sklepie było ciemnawo. Teraz widział: rzeźbiarz pomógł naturze, jedno - dwa ciecia, z białej fali wyłania się postać mężczyzny, wyciąga ręce po ratunek...
- Jaspis - powiedział znacząco kupiec. - To kustarnik jeden, były katorżnik, włóczy się po górach, zbiera kamienie i obrabia. Amatorska rzecz.
- Nie tłukące się?
- Bez obawy, może pan rzucić o podłogę.
- To biorę.
- Niestety, jednego kubka sprzedać nie mogę. One są nierozłączne. Pan zobaczy.
Podał drugi kubek. Identyczny. Ta sama wzburzona zieleń i biała rozpryskująca się fala bije o brzeg, tylko na brzegu stoi kobieta i wyciąga ramiona po tonącego mężczyznę na pierwszym kubku.
- Ten rzeźbiarz banalną scenką popsuł piękny kamień. Ale kubek jest dobry. Nie parzy, nie tłucze się. Wezmę oba.
- Trudno - usprawiedliwiał się kupiec - on to robi dla narzeczonych, dla małżeńskiej pary. Ludzie biorą.
Bronisław wybrał jeszcze brzytwę, pędzel z borsuka, parę cylinderek mydła do golenia, lusterko i szeroki mocny pas z wiązki rzemieni wiszących w kącie.
- Ile płacę?
Kupiec policzył.
- Dwadzieścia osiem rubli pięćdziesiąt kopiejek.
- Pan wyda mi resztę z pięćdziesięciu rubli - dwadzieścia jeden rubli pięćdziesiąt kopiejek. A sąsiadowi rozmieni pan pięćdziesiąt rubli tak, żeby dla mnie było szesnaście rubli dwadzieścia pięć kopiejek.
Spakował rzeczy do walizy.
- Proszę panów, gdzie tu jest sklep z bielizną męską?
Kupiec zastanowił się.
- Takiego sklepu w naszym mieście w ogóle nie ma.
- No jakże - wtrącił się żywo łysawy właściciel trafiki - a Wałujewa?
- Prawda, Wałujewa... Jest wdowa, co z córką prowadzi pracownię bielizny damskiej i męskiej. Piękna robota, a ceny przystępne... O, tu za rogiem na prawo, trzeci dom.
Bronisław podziękował, pożegnał się z jednym i drugim i wyszedł.
Chłopcy sprzed dworca wciąż stali, ale teraz przyłączyło się do nich jeszcze trzech z tornistrami, prawdopodobnie ze szkoły.
Bronisław szybko wyminął tę gromadkę i podążył we wskazanym kierunku.
Przed parterowym domkiem, malowanym ochrą, przystanął, obejrzał oba okna wystawy i popchnął drzwi. Na dźwięk dzwoneczka sąsiedniego pokoju wyjrzała dziewczyna. Przywitał się, ona odpowiedziała i oboje zamilkli. Ona milczała z zaskoczenia - nigdy nie widziała tak wytwornego pana. A on z powodu jej bliskości, przeszło cztery lata oglądał kobiety w snach tylko, w marzeniach o nich.
- Proszę pani, czy znalazłaby pani dla mnie sześć nocnych koszul?
Skinęła głową i zaczęła podawać.
- A dzienne też by się znalazły?
- Jaki rozmiar?
- Co proszę?
- Obwód szyi proszę podać.
...
entlik