Niemy swiadek A5.doc

(1279 KB) Pobierz
Niemy Świadek




Nancy Myer-Czetli & Steve Czetli

Niemy Świadek

Zbiór reportaży

Parapsychiczne zdolności pomocne w wykrywaniu zbrodni

 

Przełożyła: Ewa Hauzer

Tytuł oryginalny: Silent Witness: The Story of a Psychic Detective

Rok pierwszego wydania: 1993

Rok pierwszego wydania polskiego: 1995

 

 

Spis treści:

Słowo wstępne.              3

Rozdział pierwszy - Katastrofa na morzu.              6

Rozdział drugi - Leć, ptaszku, leć.              29

Rozdział trzeci - Trudne początki.              56

Rozdział czwarty - Niemy świadek.              78

Rozdział piąty - Wynoście się z mego domu.              104

Rozdział szósty - Oczekiwanie.              132

Rozdział siódmy - Pani córka jest naprawdę niezwykła.              155

Rozdział ósmy - Wielka wygrana.              175

Rozdział dziewiąty - Shallcross Avenue 1002.              195

Rozdział dziesiąty - Kiedy pierwszy śnieg leży jeszcze na ziemi.              218

Rozdział jedenasty - Nowe początki, nowe kierunki.              237

Epilog.              260


Słowo wstępne.

Szczególne wyrazy podziękowania należą się tym odważnym, pozbawionym uprzedzeń detektywom policyjnym i pracownikom aparatu ścigania, którzy podejmując współpracę ze mną, ryzykowali własną reputację, a niekiedy i posadę. Zasługują oni zaiste na miano prawdziwych pionierów. Wówczas - a były to wczesne lata siedemdziesiąte, kiedy po raz pierwszy namówiono mnie do wykorzystania moich psychicznych możliwości w pracy detektywistycznej - oficerowie dochodzeniowi, których nazwiska wiązano z moim, nękani byli rozmaitymi docinkami i dokuczano im na wiele sposobów. Szczęściem, swoistą tarczę ochronną zapewniało im zdrowe poczucie humoru, jakie na ogół dopisuje większości dobrych w swoim zawodzie policjantów, lecz nie były to dla nich lekkie czasy. Jednym złośliwie i wytrwale nucono aluzyjne melodie z filmów fantastycznych - najczęściej motyw piosenki „Czy potrafisz odczytać moje myśli?” Z „Supermana”, innym podrzucano na biurka szklane kule lub zdechłe nietoperze. A nawet kiedy nie natrząsano się z nich otwarcie, byli stale nagabywani o wyciągnięcie ode mnie typowania na najbliższe wyścigi czy też ujawnienie, kto z kim ostatnio sypia; nierzadko stawali się ofiarami całej masy szczeniackich dowcipów.

Jednak szczytem tego szczególnego prześladowania były nagany przełożonych udzielane niektórym funkcjonariuszom za kontakty ze mną. Departamenty policji zazdrośnie strzegą swojej opinii i wcale nie pragną łączenia powagi ich urzędu z jakąś „stukniętą gospodynią domową”. Ci z policjantów, z którymi współpracowałam, organizowali nasze spotkania w ramach swego wolnego czasu, w prywatnych mieszkaniach, a wszelkie koszty musieli, z reguły, pokrywać z własnej kieszeni.

Na szczęście czasy się zmieniły i upadło wiele z dawniejszych uprzedzeń. Dobra robota wykonana wspólnie przez nas przyczyniła się do zdjęcia dużej części odium z pracy detektywistycznej, prowadzonej z wykorzystaniem zdolności parapsychicznych. Mamy nadzieję, iż wydanie tej książki pomoże w lepszym zrozumieniu i wykorzystaniu „niemego świadka”, jakim jest osoba obdarzona zdolnościami wizjonerskiego „uczestniczenia” w okolicznościach przestępstwa bądź trudnych do wyjaśnienia wydarzeniach.

Wspólnie z Nancy pragniemy wyrazić wdzięczność byłym oficerom dochodzeniowym, którzy poświęcili wiele godzin, pomagając nam w odtwarzaniu faktów dotyczących przypadków opisanych w naszej książce. Podziękowania zatem kierujemy do: Carla Williamsa, Grega Sacco, Jaya Ingrahama, Leroya Landona, Eda Heada, Irvina B. Smitha, Jacka Sinesa, Jima Moore’a, Rolfa Wysocka, Jima Forda, Teda Hawkinsona, Bana Ewinga, Pete’a Sheldona, Raya Deputy’ego, Davida Deputy’ego i państwa Mitchellów. Naszą wdzięcznością obejmujemy również Kitty Williams, która dzięki swej znakomitej pamięci służyła nam pomocą w ułożeniu wydarzeń we właściwej kolejności i podsunęła szereg szczegółów dotyczących zażyłości łączącej rodzinę Williamsów z Nancy.

Dziękujemy także Williamowi Bondsowi, Williamowi Cilimburgowi i Bonnie White za to, iż wielkodusznie zgodzili się przywołać dla nas z pamięci pewne tragiczne i bolesne epizody ze swego życia.

Odnalezienie po siedemnastu latach byłych funkcjonariuszy policji kryminalnej nie jest wcale łatwym przedsięwzięciem choćby z tego względu, że emerytowani policjanci, podobnie jak ich czynni zawodowo koledzy, zwykle zachowują zastrzeżone numery telefonów. Pani Bernice Biddle, sekretarka superintendenta policji stanu Delaware, oraz pani Lisa McNatt z działu kadr wydzwaniały ofiarnie w naszej sprawie, starając się dotrzeć telefonicznie do tych byłych oficerów śledczych, z którymi Nancy straciła kontakt.

Jesteśmy także wdzięczni Charlocie Walker, dyrektorce biblioteki czasopism News Journal Newspaper Library, oraz pracownikom tej instytucji za udostępnienie nam wycinków prasowych odnoszących się do wielu wydarzeń opisanych w niniejszej książce. Dziękujemy również Katherinie Moser, pracownicy biblioteki w Wilmington, za trud włożony w poszukiwanie danych koniecznych do opisania przypadku Aubreya MacKaya.

Specjalne podziękowania składamy też Phyllis i Jessowi Czetlim.


Rozdział pierwszy - Katastrofa na morzu.

3 lipca 1975 roku w Atlantic City w stanie New Jersey wstał ciepły i słoneczny ranek. Zaczynał się nowy dzień, taki sam jak czternaście minionych, które trójka żeglarzy spędziła na trasie, płynąc z jeziora Erie przez Barge Canal ku Intracoastal Waterway i Coral Gables na Florydzie.

Dzień ten miał być punktem zwrotnym rejsu - szczęśliwe przybycie wieczorem do brzegu oznaczać będzie, że najniebezpieczniejszą część podróży załoga zostawi za sobą. Zanim zmierzch zapadnie, żeglarze opłyną wybrzeże New Jersey, wpłyną w głąb zatoki Delaware i w górę, ku ujściu rzeki Delaware, potem kanałem dotrą do zatoki Chesapeake i dalej do Intracoastal Waterway. A wtedy zdradliwy i niebezpieczny Atlantyk zostanie już za nimi.

Frank Abel, właściciel jedenastometrowej płaskodennej łodzi mieszkalnej, którą nazwał „wesołym domem”, wstał jak zwykle pierwszy, by zaplanować trasę na cały dzień rejsu. Około siódmej zwlekli się z koi dwaj pozostali członkowie załogi: Lee Cilimburg i Bill Bonds. Pomogli spuścić łódź na wodę, a potem wgramolili się z powrotem na swoje posłania, aby złapać jeszcze parę godzin snu.

Obaj chłopcy, liczący sobie po dziewiętnaście lat, swoim zwyczajem spędzili miniony wieczór na penetrowaniu miasta. W 1975 roku Atlantic City nie było jeszcze mekką gier hazardowych wschodniego wybrzeża, ale dla młodych ludzi, pochodzących z przedmieścia Cleveland, to owiane legendą miejsce miało do zaoferowania mnóstwo atrakcji.

Wspólna żegluga nieoczekiwanie zbliżyła do siebie młodzieńców, którzy dotychczas mieli ze sobą niewiele wspólnego, choć obaj byli zapaśnikami drużyn w rywalizujących szkołach średnich, a ich rodzice należeli do tego samego jachtklubu. Lee wylądował po szkole na intratnej posadzie smarowacza na frachtowcu przewożącym rudę dla firmy Cleveland Clitts Company, a Bill poszedł na uniwersytet do Ohio i studiował ekonomię.

Lee był niespokojnym duchem. Kochał włóczęgę i swobodę. Z plecakiem przemierzał szlaki w Appalachach, na niektóre wyprawy wyruszając zimą. Gdy nadarzyła mu się okazja do rejsu, natychmiast zapałał entuzjazmem, mimo zastrzeżeń ojca.

Sięgając pamięcią wstecz, William Cilimburg, jego ojciec, zastanawiał się często, czy obiekcje wobec podróży syna, które tamtego lata uparcie mu się nasuwały, miały swoje logiczne uzasadnienie, czy też wypływały raczej z ponurego przeczucia. Najpierw martwiło go, że Lee może stracić pracę, ale syn argumentował, iż zamierza wyjechać w ramach urlopu. Później nie spodobało mu się, że propozycję wyjazdu Lee otrzymał dopiero wtedy, gdy inni, starsi członkowie jachtklubu ją odrzucili.

- Słuchaj, Lee - przekonywał chłopaka - ten facet wolał innych gości. Do ciebie przyszedł, jak mu nie wyszło. Do diabła z taką ofertą!

Ale jego niefrasobliwy syn nie zawracał sobie głowy podobnymi wątpliwościami.

Na koniec ojciec wysunął sprawę powrotu do domu - Abel oferował tylko pokrycie kosztów biletu autobusowego.

- Musisz wrócić do domu na czas i pójść do pracy. Nie masz na tyle urlopu, żeby się tłuc autobusem przez połowę kraju - podkreślał. - Jeśli faceta nie stać na samolot dla ciebie, daj sobie z tym spokój.

Ale Lee oświadczył, że różnicę ceny pokryje z własnej kieszeni i sam zorganizuje sobie powrotny przelot. Wówczas ojciec zrozumiał, ile znaczy dla syna ta żeglarska wyprawa, i ustąpił.

Życie na łodzi biegło swobodnie. Nie obowiązywał podział prac. Gdy trzeba było coś zrobić, brał się za to ten, kto miał wolną chwilę, albo się znalazł najbliżej. Jeśli kogoś znużyło sterowanie, ster przejmował następny, byle się akurat zjawił w przestronnej sterowni na górnym pokładzie. Kabina ta zresztą, dzięki swym dużym oknom i wygodnej kanapce ustawionej wzdłuż jednej ściany, była ulubionym miejscem spotkań załogi. W przedniej części tego pomieszczenia, przed oknem z widokiem na dziób, stał masywny stalowy fotel dla sternika.

Najczęściej zasiadał w nim Frank Abel. Niski i krępy, liczący sobie pięćdziesiąt pięć lat, był sympatycznym i wyrozumiałym kapitanem, niewymagającym zbyt wiele od swojej załogi. W samej rzeczy, z upływem drugiego tygodnia Bill nawet zaczął odczuwać coś na kształt winy, że obaj z Lee zostawiają Franka samego, wypuszczając się co wieczór do miasta.

Ale kapitan nie narzekał. Na razie sprawy biegły zgodnie z planem. Oprócz niewielkiego zejścia z kursu w wyniku awarii śluzy, dnia mżawki i incydentu w kanale w pobliżu Schenectady, gdzie podeszli niebezpiecznie blisko barki, reszta układała się dobrze. Wszystko wskazywało na to, że postawiony cel, czyli przetransportowanie łodzi do nowego domu Abla na Florydzie, zostanie wkrótce osiągnięty.

Teraz nawet kłopotliwy etap trasy wiodący po wodach Atlantyku wzdłuż brzegów New Jersey przebiegał bez zakłóceń. Wczesnym popołudniem łódź okrąży Cape May i skieruje się na północ w głąb zatoki Chesapeake.

Był tylko jeden kłopot. W układzie transmisyjnym napędu powstał niewielki przeciek i okresowo dawało się odczuć krótkotrwały spadek mocy, lecz dodanie paliwa powinno chwilowo zlikwidować problem. Było jeszcze wprawdzie to ostrzeżenie sztormowe złapane przez radio, ale na rafie na niebie nie widać żadnej chmurki, a wody zatoki są gładkie i spokojne. Nic nie budziło niepokoju Franka, a bezpieczny kanał Chesapeake & Delaware leżał w odległości niespełna pięćdziesięciu mil.

Około piętnastu mil na północ, w osiedlu Scottfield, położonym w pobliżu Newark w stanie Delaware, zabudowanym niedużymi, stylowymi domkami piętrowymi, młoda gospodyni, Nancy Anderson, myła naczynia przy kuchennym zlewie, czyste odkładając na suszarkę. Nakrycia potrzebne jej były do przygotowania obiadu, bo mąż, John, nauczyciel matematyki, miał za jakąś godzinę wrócić do domu.

Salwy śmiechu dochodzące z przenośnego brodzika umieszczonego strategicznie pod kuchennym oknem, a wydawane przez cztero- i pięciolatka, przeszły w znajomy płaczliwy wrzask sygnalizujący kłopoty. Nancy wyjrzała przez okno, by rzucić okiem na chłopców, i mimochodem omiotła wzrokiem horyzont. Na niebie nagle i niespodziewani pojawiły się groźne, burzowe chmury. Z jakiegoś względu te zwiastuny burzy przejęły Nancy lękiem.

Wytarła ręce, wzięła najnowszy tomik zbioru recenzji nowości wydawniczych i wyszła na betonowe schodki wiodące z kuchni na podwórko. Stąd mogła swobodnie obserwować nadejście burzy. Na progu uderzyło w nią gęste, rozprażone powietrze i oślepił blask słońca. Nad głową wisiał jeszcze jasny błękit, ale znad ujścia rzeki Delaware zbliżały się matowe, ciemne chmury, płynące na południe. Już widać było przecinające niebo i biegnące ku ziemi srebrne smugi błyskawic.

Pięcioletni Blake, pluskający się w brodziku kilka kroków dalej, zgarnął akurat większość drewnianych ludzików, mieszkańców jego ulubionej zabawki, łodzi rybackiej, i teraz wyciągał rączkę po samą łódkę. Czterolatek, Travis, kucał w płytkiej wodzie i ściskając w objęciach tę właśnie zabawkę płakał wniebogłosy.

Blake ujrzawszy matkę przejął inicjatywę i wrzasnął:

- Mamo, Travis nie da mi się bawić łódką!

Wiedząc jednak z doświadczenia, że matka, jakimś dziwnym sposobem potrafi go przejrzeć na wylot, nie czekał na wymierzenie sprawiedliwości, tylko wyskoczył z wody, złapał wąż ogrodowy i puścił zimny strumień prosto w pierś Nancy.

Ociekająca wodą książka upadła na trawę, a napadnięta znienacka ofiara puściła się w pościg za chichoczącym napastnikiem. Travis upuścił łódeczkę między inne pływające zabawki, wygramolił się z brodzika i przyłączył do gonitwy.

Dudniący odgłos gromu przerwał kaskady śmiechu i przeraził Nancy, zdumioną raptowną bliskością burzy, nadchodzącej jakby prosto nad Scottfield. Matkę i dzieci ogarnął podmuch gorącego wichru. Nancy kazała synom schronić się w domu, sama też weszła do środka, żeby zadzwonić do sąsiadki, Marty Evans, której malutką córeczkę widziała wcześniej bawiącą się na ulicy. Kiedy wróciła po brodzik, wiatr był dużo chłodniejszy i zaczął padać deszcz. W powietrzu czuło się zapach morza.

W świetle błyskawic i przy akompaniamencie niemal bezustannych grzmotów Nancy z trudem przewróciła ciężki, plastykowy pojemnik, wylewając na oślep na trawnik wraz z wodą ukochane zabawki swoich dzieci. Potem przeciągnęła ciężar przez masywne drzwi do piwnicy.

Kiedy zamykała metalową osłonę wzmacniającą drzwi i zasuwała zasuwę, wichura stawiała jej opór, a deszcz siekł po twarzy. Wbiegając na górę, by sprawdzić zamknięcie okiennic, przystanęła na moment uderzona widokiem z okna saloniku. Drzewa rosnące od frontu, o pniach grubości niemal trzydziestu centymetrów, były zgięte pod ostrym kątem, a wicher zdawał się jeszcze przyspieszać. Dął jednak w dziwny sposób, jakby zataczał kręgi; gałęzie i jakieś śmiecie toczył po trawniku. Nancy podejrzewała, że to przejście tornado.

Dwie posesje dalej piorun uderzył w basen, a towarzyszący mu huk wstrząsnął budynkiem aż po fundamenty. Bawiący się dotąd w piwnicy chłopcy wbiegli po schodach na parter. Deszcz bębnił po dachu niczym ciskane ziarna żwiru, a kiedy nad domem z hukiem rozpędzonego pociągu towarowego przetoczył się grzmot, Travis przylgnął kurczowo do matki. Nancy, w obawie, że któreś z naprężonych do granic wytrzymałości drzew może runąć na ścianę domu, uwolniła się z uścisku syna i wysłała chłopców z powrotem do piwnicy.

Kiedy burza minęła, Nancy wybiegła przed dom ocenić szkody. Trawnik zasłany był liśćmi i kawałkami gałęzi. Źdźbła trawy, jeszcze przed chwilą brunatne i suche, lśniły teraz żywą zielenią. Na pojedynczych łodygach kołysały się duże krople. Spieczona ziemia zaczynała spijać deszczową wilgoć, ale resztki wody gromadziły się w płytkich kałużach rozsianych po całym podwórku.

Okrążywszy dom, Nancy na tylnym dziedzińcu spotkała Martę, która przyszła podziękować za wcześniejsze ostrzeżenie. Opowiadała, że ledwie zdążyła przed uderzeniem burzy wybiec na ulicę i wrócić z córką do domu. Obie kobiety pozostawały wciąż pod wrażeniem nagłej siły i gwałtowności żywiołów.

Spoza drzwi do piwnicy wychodzących na tylne podwórze wysunęła się główka Blake’a. Rozejrzał się dokoła.

- Ale bajzel! - powiedział z nabożnym podziwem.

Wyszedł z piwnicy i z miejsca zaczął się taplać w kałużach. Za nim przydreptał Travis i skierował się ku miejscu, gdzie poprzednio stał brodzik. Spieszył na ratunek zabawek. Najpierw zainteresował się łódeczką, odwróconą do góry dnem i wystawiającą swój brzuszek na promienie lipcowego słońca, które ponownie objęło kontrolę nad ziemią. Potem, widząc brata szalejącego wśród kałuż, zaczął zbierać drewniane ludziki, żeby się nie zapodziały w trawie.

Bill Bonds leżał na koi, czytając gazetę, kiedy kątem oka spostrzegł na horyzoncie ciemną chmurę. Nie wyglądała groźnie, ale lekki niepokój kazał chłopcu odłożyć pismo i dołączyć do Franka stojącego za sterem.

Lee, który odpoczywał na pokładzie, znalazł się w sterówce z tego samego powodu. Łódź była pięć mil od brzegu, ale nikomu z załogi na myśl nie przyszło, żeby dobić do lądu. Tylko obawa przed naprawdę wielkim sztormem uzasadniałaby takie postępowanie, a nikt z obecnych nie sądził, by nadciągająca chmura miała zwiastować istotnie groźną burzę. Przypuszczali, że zdołają stawić jej czoło na morzu. Frank skierował kwadratowy dziób łodzi dokładnie pod wiatr.

Siedząc na kanapie, chłopcy obserwowali otoczenie. Billa zdumiała szybkość, z jaką niebo straciło jasną, rozświetloną barwę, a jego kopuła stała się matowa, niby odlana z wosku. W dali zabrzmiał grzmot, woda się wzburzyła. Łodzią zaczęło kołysać, deszcz dudnił po dachu kabiny, a widoczne przed dziobem deszczowe strugi wicher gnał i zginał niczym widmowe badyle.

Przerwę w pracy napędu odczuli od razu wszyscy trzej. Jednocześnie też doznali ściskającego serce uczucia ogromnej bezradności, kiedy bezwolna raptem łódź tańczyła biernie na falach. Jednak po chwili śruba zaczęła się znowu obracać.

Frank przekazał ster w ręce Lee, a obaj z Billem, walcząc z porywami wyjącej wichury, z trudem dotarli na rufę i dodali paliwa. Wprawdzie kłopoty z napędem zostały w ten sposób chwilowo zażegnane, ale sytuacja wciąż nie wyglądała dobrze. W tym krótkim okresie, potrzebnym na dojście na rufę i z powrotem, sztorm rozszalał się jeszcze gwałtowniej. Frank znowu stanął za sterem i starał się trzymać łódź dziobem do fali.

Wzburzone morze unosiło masywną krypę wysoko w górę i ciskało w doliny między falami, które teraz dochodziły nawet do trzech metrów. Już dziesięć minut kwadratowy dziób łodzi toczył z wodą ciężką batalię. Ludzie zastanawiali się z lękiem, jak długo kadłub może jeszcze wytrzymać.

Łódź i tak już ucierpiała: wiatr zerwał antenę, a fale zmyły sprzęt przymocowany na zewnątrz burty.

Nikt z załogi nie miał wątpliwości, że ich „wesoły dom” już długo nie zdzierży bezlitosnego naporu żywiołów. Niestety, nic nie wskazywało, żeby sztorm miał wnet przycichnąć. Fale nadal sięgały trzech metrów, a wichry wyły tak głośno, że ludzie musieli krzyczeć, aby się usłyszeć. Błyskało silnie i grzmiało bez przerwy. Wiatr, wiejąc z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, a w porywach jeszcze większą, smagał podmuchem kruchą kabinę. Wtedy podjęto ową nieszczęsną decyzję. Być może któryś z obecnych rzucił propozycję, że lepiej byłoby płynąć z wiatrem, a Frank bez namysłu zaczął ją wprowadzać w czyn. Nie pomyślał, ile czasu zabierze obrócenie jedenastometrowej łodzi o 180 stopni. Niestety, trwało to zbyt długo jak na warunki sztormowe.

Po wykonaniu zaledwie ćwierć obrotu, kiedy łódź znalazła się w położeniu najwrażliwszym, najbardziej podatnym na ataki żywiołu, nadbiegła z boku trzymetrowa fala. Z przerażającą gracją uniosła przeszkodę na grzbiecie i cisnęła w dolinę, kładąc krypę na burtę. Cisnęła z całą mocą.

Lee i Billa, którzy wówczas siedzieli na kanapie, impet uderzenia rzucił na przeciwległą ścianę kabiny. Bill głową wybił okno, przez które zaczęła się wlewać woda.

Następna fala przewróciła łódź stępką do góry. Bill raptem został uwięziony pod kanapą; Frank i Lee zniknęli mu z pola widzenia. Mógł się jedynie domyślać, że opuścili sterówkę, żeby dotrzeć na rufę i wydostać dmuchaną łódkę ratunkową, ale pewności nie miał. Na pewno wiedział tylko, że jest przyblokowany ciężkim meblem w kabinie, którą błyskawicznie wypełnia woda; zimna i słona kłębiła się wokół sięgając brody, zalewając usta, nos. Właśnie po raz ostatni zaczerpnął powietrza, gdy nagle został uwolniony spod kanapy.

Rosnący poziom wody uniósł nieco i przechylił sofę. To Billowi wystarczyło. Odbił się do góry i wypłynął tam, gdzie między niedawną podłogą a obecnie sufitem kabiny pozostała jeszcze prawie dziesięciocentymetrowa warstewka powietrza. Łapczywie złapał oddech w płuca i zanurkował w gorączkowym poszukiwaniu drzwi. Gnany strachem, który mu kazał szukać wyjścia z pomieszczenia przekształcającego się szybko w wypełnioną wodą trumnę, macał na oślep rękami.

Na drzwi jednak nie trafił.

Resztki powietrza wyparła woda, więc Bill opadł na dno sterówki. Od początku sztormu ze wszystkich sił starał się opanować popłoch. Próbował trzymać nerwy na wodzy, by nie ulec panice i przez to nie stracić szansy na przeżycie. Całej trójce udawało się zachowywać spokój - udawało, aż do wywrócenia łodzi. To był moment wyzwolenia strachu, panoszącego się odtąd w sterówce niczym nawałnica na zewnątrz. Strachu, który do tej chwili zmuszał Billa do rozpaczliwej walki o życie.

Ale teraz, pozbawiony powietrza i otoczony ciszą w zalanej kabinie, Bill odczuł niewytłumaczalny spokój. Spokój płynący z rezygnacji. Kiedy niemal w tym samym czasie dojrzał jakieś zielone światło, instynktownie ruszył w tym kierunku, powoli rozgarniając wodę rękoma. Działał jak we śnie. Światło stawało się coraz wyraźniejsze, aż nagle cisza została przerwana i wypłynął na powierzchnię. Wycie wichru znów wypełniło mu uszy, rozpylona słona mgła uderzyła w twarz.

Oszołomiony, uczepił się kurczowo przewróconej łodzi; wraz z nią wznosił się na grzbiety wałów wody i stromo zjeżdżał w wodne doliny. Trzymał się z całych sił wiedząc, iż jego życie od tego zależy. Kiedy po raz kolejny znalazł się na fali, dojrzał w dali światła brzegowe, widoczne mimo burzowego mroku. Tam był ratunek i bezpieczeństwo - niestety, poza jego zasięgiem. Przywarł do kadłuba, wypatrując gumowej łódki z Frankiem i Lee.

Niewiele później dziób zaczął się podnosić i Bill uprzytomnił sobie, że za chwilę łódź zatonie. Desperacko rzucił się do zderzaka wiszącego na burcie. Odwiązanie zderzaka dawało szansę utrzymania się na wodzie. To zadanie, wykonywane zwykle w kilka sekund, zajęło Billowi prawie dziesięć minut. Odepchnął się od burty, a po jakichś pięciu minutach „wesoły dom” pogrążył się w głębinach. W ostatniej chwili woda rozerwała dach nadbudówki i teraz jego resztki wraz z rzeczami załogi unosiły się na falach.

Płynący na zderzaku Bill był w szoku. Nie mógł myśleć o niczym innym jak tylko o tym, że musi wyłowić należące do niego rzeczy. Szczególnie ważne wydawało mu się odzyskanie żółtego śpiwora pożyczonego od kolegi.

Jeszcze pół godziny po zatonięciu łodzi okrążał miejsce katastrofy, zbierając z wody resztki dobytku załogi. Potem bezwiednie odrzucił sztukę po sztuce, zatrzymał tylko śpiwór i jął płynąć ku brzegowi.

Dopiero wtedy umysł zaczął mu się rozjaśniać. Wraz z powrotem świadomości mógł trzeźwo ocenić położenie, w jakim się znalazł. Poczuł ból. Spojrzał po sobie i zauważył strużki krwi płynące z poranionych stóp i łydek. Wyszperał z pamięci strzępy wiadomości dotyczących okoliczności ucieczki z zalanej kabiny i doszedł do wniosku, że chyba nogami wybił okno albo przeciskał się przez roztrzaskaną szybę· tydzień wcześniej oglądał film szczęki i teraz zaczęła go prześladować myśl: krwawię na środku zatoki, krwawię w słonej wodzie.

Znowu poczuł panikę, ale zdusił ją w sobie i zaczął płynąć w kierunku lądu, rytmicznie pracując rękoma. W pewnej chwili coś otarło mu się o goleń. Panika przerodziła się w trwogę: z takiej opresji wyszedł cało, a teraz rekin chce mu odgryźć nogę· z nagle zrodzoną wściekłością gwałtownie zanurzył rękę w wodzie, gotów zadławić na śmierć każdego napastującego go stwora. Zamiast tego wyciągnął linę. Dwadzieścia metrów dalej dojrzał boję - rekin okazał się siatką do połowu krabów.

Minęła chyba z górą godzina, gdy ponownie ujrzał ląd. W zmierzchu, na horyzoncie zamajaczył brzeg - wyglądał na suchą, trawiastą połać wznoszącą się nieco nad powierzchnią wody. Bill wyobraził sobie, jak wychodzi na trawę i idzie tam, gdzie czeka go spokój i bezpieczeństwo. Kiedy dopływał coraz bliżej, „trawa” wciąż rosła mu w oczach. Po dobiciu do brzegu okazało się, że wylądował na terenie podmokłym, porośniętym trzciną, której ostre jak żyletka liście sięgały mu wysoko nad głowę. Wyczerpany i zdezorientowany, kiedy zaszedł już na tyle daleko od brzegu, że znalazł skrawek ziemi, by móc się położyć, Bill wpełzł do mokrego śpiwora i natychmiast zasnął kamiennym snem. Zupełnie nie czuł ukłuć moskitów, które na jego obolałym ciele urządziły sobie ucztę.

Nancy dopiero w sobotę przeczytała w lokalnej gazecie, że burza - przypuszczalnie ta sama, która w czwartek przeszła przez Scottfield - uśmierciła rybaka w małej aluminiowej łódce i prawdopodobnie jeszcze dwie inne osoby, znajdujące się na pokładzie dużej łodzi mieszkalnej. Informacja zawierała również wzmiankę, że w piątek znaleziono dziewiętnastoletniego chłopca, niejakiego Williama C. Bondsa, wędrującego plażą w pobliżu szosy numer 9, na wschód od Odessy, po nocy spędzonej na mokradłach. Młodzieniec był cały pokryty bąblami po ukąszeniach owadów, oszołomiony, ale żywy. Los jego dwóch towarzyszy nie jest jeszcze znany.

Podana historia przyciągnęła uwagę Nancy częściowo ze względu na jej własne przeżycia związane z tą samą - jak sądziła - burzą. Nawałnica przerażała gwałtownością na lądzie; jak musiała się srożyć na morzu, Nancy mogła sobie łatwo wyobrazić. Dalszy opis tego wydarzenia, przytoczony w poniedziałek, przygnębił ją jeszcze bardziej. Dziennikarz, Charles C. Farell, opisywał szczegółowo starania Williama Cilimburga o odzyskanie syna imieniem Lee, jednego z dwóch zaginionych z pokładu nieszczęsnej łodzi. Pan Cilimburg przyleciał w sobotę samolotem z drugim synem, Royem. Oświadczyli poszukującej ekipie, że Lee to doświadczony żeglarz, z pewnością więc zdołał się uratować, trzeba go tylko znaleźć, zanim umrze z wycieńczenia.

Kiedy Nancy czytała ten artykuł, wczuwała się w sytuację nieszczęśliwego ojca. Wyobraziła sobie ogrom jego smutku i oczyma duszy ujrzała obraz borykającej się z burzą łodzi.

Była w sterówce. Widziała dwóch mężczyzn, z których jeden był wyraźnie starszy. Kiedy uderzenie fali przewróciło łódź obaj polecieli do przodu; starszego wstrząs rzucił na jakąś metalową podporę, a młodszy zniknął z kabiny. Nancy wiedziała, że wpadł do morza. Wiedziała też, z jakąś wewnętrzną pewnością, że tym młodzieńcem był Lee Cilimburg.

Starszy facet słaniał się, oszołomiony i bezradny. Nancy cofnęła się wstrząśnięta przeświadczeniem, że człowiek ten wkrótce umrze. Utopi się,

Lee Cilimburg wydostał się wprawdzie z łodzi, jednak choć Nancy wytężała umysł, nie była pewna, czy chłopiec nadal żyje. Wnikając myślą w jego osobowość, wiedziała, że ma on na tyle woli i charakteru, by walczyć o życie. Martwił ją jednak fakt, że choć koncentrowała się na jego nazwisku, skupiała na nim całą swą uwagę, nie była w stanie wyłapać wibracji typowych przy odbieraniu wizji osób żywych. Może jest tylko nieprzytomny, próbowała się pocieszać.

Z każdym dniem coraz lepiej poznawała mechanizmy działania własnego umysłu, ale nawet teraz, dwa lata po zaakceptowaniu swoich parapsychicznych zdolności, ciągle ich nie doceniała. Jednak już się przekonała, że informacje odbierane przez nią w formie obrazów, dźwięków, a niekiedy po prostu jako przeświadczenie o czymś, stawały się coraz dokładniejsze. Cieszyło ją to, ale i przerażało zarazem.

W czasie prowadzonych w ubiegłym roku w New Jersey poszukiwań zaginionej dziewczynki Nancy dokładnie określiła miejsce, gdzie później odnaleziono zwłoki dziecka. Na mapie wskazała pewien odcinek szlaku kolejowego i, zgodnie z wcześniejszym jej opisem, ofiarę zabójstwa istotnie wyłowiono z wody obok torów…

Podczas prac nad drugim przypadkiem - w pobliżu Avondale w stanie Pensylwania - zawieziono Nancy w okolice spalonego domu, którego właścicielka zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Kiedy oficer śledczy zaprowadził Nancy na zgliszcza, złapała tam coś na kształt „myślowego tropu”. Ruszyła przez podwórze i doszła aż do gęstych krzaków jeżyn rosnących na skraju trawnika. W tym miejscu zgubiła ślad, oświadczyła jednak z przekonaniem, że poszukiwana kobieta właśnie tutaj straciła życie. Faktycznie, w tych jeżynach odnaleziono zegarek ofiary, o czym Nancy wówczas nie miała pojęcia.

- Wiem, jak pani to robi - oznajmił jeden z policjantów, który cały czas ze zdumieniem przyglądał się jej postępowaniu.

Nancy spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Pani ma chyba wspaniale rozwinięty zmysł węchu. Szła pani jak po sznurku tą samą trasą, co psy gończe

- Kto wie - odparła Nancy z uśmiechem. - Może to psy posługują się tym samym, co ja.

Lecz czymże to ona się posługuje?!

Najdawniejsze wspomnienia, jakie mogła wywołać z pamięci, wiązały się z wędrówkami z kraju do kraju z ojcem, którego rządowa posada wymagała wojaży zagranicznych do takich egzotycznych miejsc, jak: Ekwador, Chile, Brazylia, Afganistan czy Bejrut. Wiele razy wówczas ocalił ją od nieszczęśliwego wypadku jakiś wewnętrzny głos, któremu nauczyła się ufać. Dla samotnej, małej dziewczynki, dorastającej na obcej ziemi, bez stałych przyjaciół i rodzimej kultury, z której dziecko mogłoby czerpać wzory zachowań, taki duchowy kompas był wygodnym środkiem zaradczym. Ale Nancy nie znała wtedy jego wartości. Uparta i nieprzejednana, nie zawsze słuchała tego głosu.

Sytuacja się zmieniła, kiedy Nancy dorosła na tyle, by móc zrozumieć, że nie każdemu był dany taki cenny system wewnętrznego sterowania. System ten nie tylko pomagał dziewczynce unikać niebezpiecznych ludzi i sytuacji, lecz niekiedy pozwalał przewidzieć, co ma się zdarzyć w przyszłości. Nie zawsze jednak z tą świadomością przyszłych wydarzeń umiała sobie poradzić. Kiedyś, na przykład, gdy miała szesnaście lat, zamartwiała się przez kilka tygodni tym, że jej ukochany pies, Samba, nie będzie mógł towarzyszyć rodzinie w podróży do Lashkar Gah w Afganistanie. Nie było żadnych logicznych podstaw uzasadniających takie przypuszczenie - zawsze dotychczas mogła zabierać ze sobą swoich ulubieńców, rodzice nie robili z tego problemu. Tuż przed wyjazdem oznajmiono im jednak, że pies musi zostać, bo tam, gdzie się udają, wykryto ogniska wścieklizny.

Niezdolna do ochraniania siebie za pomocą fałszu, Nancy, jako młoda dziewczyna, była zmuszona stawić czoło ludzkim o niej sądom, wyrażanym w przykrej formie, bez dyplomacji i taktu. Cierpiała nie wiedząc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin