TYTUL: Mgła [The Mist] AUTOR: Peter Cartur TLUM.: Daroslaw J. Torun OPRACOWAL : Aleksander Szymczyszyn (reptile@iko.zakopane.top.pl) ----------------------------------------------------------------- ---------- Wysoki mężczyzna chrzšknšł niechętnie, potem powoli powiedział: - Nie mogę tego zrobić. Zwykle w sobotnie wieczory jeżdżę do miasta. A dzi jest sobota i jest wieczór. Niski mężczyzna na werandzie drżał, nachylajšc się, żeby usłyszeć słowa tamtego poprzez szczekanie psów, uganiajšcych się po ogrodzonym bocznym podwórku. Jego wšska, pełna napięcia twarz była blada, cišgnięta, oczy pełne błagania. Sprawiał wrażenie mniejszego niż powinien - jakby był skurczony. Ubranie, zbyt obszerne, wisiało na nim jak na kołku. W jego oczach czaiło się zmęczenie i jakby zagubienie. - Panie... panie Brown, proszę mnie posłuchać. Jeżeli to prawda, tym razem... nie tylko plotka... proszę! Brown powoli potrzšsnšł głowš, patrzšc czujnie. - Ale tego włanie szukałem, panie Brown. Pan to widział. Inni również. Przysięgał pan, że to prawda. - Jasne. - Brown splunšł i kiwnšł głowš. - Jasne. A my na pewno nie jestemy kłamcami. - Wiem... Panie Brown, ja jestem poszukiwaczem ponadnaturalnych fenomenów - duchów i takich rzeczy. Ja muszę dzisiaj zobaczyć to zjawisko. - Skurczony człowiek zamknšł na moment oczy, oparł się o filar. - Sobota wieczór. - Ale, panie Brown... to będzie ostatnia noc. - Może to jeszcze tu zostanie, ja tam nie wiem. - Ja wiem, panie Brown. - Mały mężczyzna rozmasował palec, na którym nosił wielki, złoty piercień. - Wiem. Jeszcze dziesięć minut, najwyżej. A ja muszę... - Umilkł, pozwalajšc swym oczom błagać za niego. - No, mylę, że faktycznie jest na co popatrzeć. - Pan... pan jest pewien, że to włanie tak wyglšda? - Wiem, co widziałem. Jest złote i wieci. Musi być ciemno, żeby to widzieć. Naprawdę ciemno. I nie rusza się. Po prostu stoi i tylko jakby trochę migocze. - To włanie to, panie Brown. Muszę to zobaczyć! - Niech pan uważa, że już zgasło. Ja jadę do miasta. Brown spojrzał w oczy małego mężczyzny, zobaczył w nich ból. - Oczywicie, jeli to jest co warte... musi być co warte, jeli mam zostać w domu w sobotę wieczór. - To zajmuje tylko minutę, dosłownie chwilę. - Muszę już się zbierać. - Oddałbym za to wszystko, panie Brown. Wszystko! - Ile? - Ja... ja nie mam pieniędzy. - Pfe! - Przez siedemset mil błagałem o podwiezienie, żeby się tu dostać. Brown potrzšsnšł głowš. - Ładny ma pan piercień... No cóż, na mnie już czas. Muszę jechać do miasta. Mały człowieczek gwałtownie opucił rękę. Potem znów jš podniósł. Również on powędrował wzrokiem ku intrygujšcemu piercieniowi, który tkwił na jego palcu. - Ja... nie mogę go panu oddać. Brown wzruszył wielkimi ramionami, zrobił krok do tyłu i wskazał na zamek w drzwiach. - Teraz muszę zamknšć i wypucić psy. Niech się pan nie włóczy w pobliżu, gdy to zrobię. - Nie... Chwileczkę, dam panu ten piercień. Brown przymknšł oczy. - No, nie wiem... - Dam go panu. Wysoki mężczyzna wzišł piercień i otworzył drzwi. Odsunšł się, żeby tamten mógł wejć do rodka. Potarł zapałkę i zapalił lampę na stole. Bardzo powoli obrócił piercień kilka razy w swych grubych palcach. Przyjrzał mu się uważnie, mrużšc oczy. Złoty, ale nie ze złota. Zbyt ciężki na złoto - albo na jakikolwiek inny metal. Znacznie za duży na palce małego mężczyzny. Brown wcisnšł go na swój najmniejszy palec, poczuł, jak piercień przylega do skóry. Mały człowieczek idšc nerwowo naprzód, dotarł do drzwi sypialni. Brown popchnšł go doć brutalnie. - No dalej. Zapłacił pan, a tam nie ma się czego bać. Ale mały człowieczek odstšpił na bok, puszczajšc go Browna przodem. To była złota plama w powietrzu, lekko migoczšca porodku sypialni. Wysoka może na osiem stóp i szeroka na około cztery. Brown zamiał się ochryple. - No i co, to wcale nie duch? Wiedziałem, że nie. Pan mylał, że płaci za ducha. Ale ja nie mówiłem, że to prawdziwy duch. Twarz małego człowieczka stwardniała. Spojrzał na Browna uważnie, trochę smutnie. Potem wzruszył ramionami . - Nie bardzo chce mi się wierzyć, że pan naprawdę przez to przechodził, Brown. - Jasne. - Wysoki mężczyzna zamiał się. - Pewnie, że przechodziłem. Niech pan patrzy. - Chwileczkę. Pójdę z panem. Niech pan poczeka! - Mały człowiek zrobił krok naprzód, potem, jakby wcišż nie był pewny, zacisnšł palce na ramieniu Browna. - Już dobrze. Ruszyli razem w stronę złotej mgły i weszli w niš. Tym razem duży mężczyzna poczuł się zupełnie inaczej. W chwili, w której zanurzyli się we mgłę po jego skórze zaczęły tańczyć ostre igiełki. Przedtem ich nie czuł, nie było niczego poza normalnym powietrzem. Chciał się cofnšć, ale został zatrzymany przez zaskakujšco silny ucisk trzymajšcej go dłoni. Został popchnięty naprzód. Ukłucia były niemal nie do zniesienia. Napływały goršcymi falami z palca, na którym tkwił piercień. Brown szarpnšł się, próbujšc wyjć z powrotem do znajomej sypialni. Nagle znaleli się poza mgłš. Ale sypialni tam nie było. Zniknšł cały dom, a wraz z nim noc. Jasny dzień. Dzień w okolicy, w której trawa miała kolor niebieski. Brown nigdy takiej nie widział, a drzewa były smukłymi, pozbawionymi gałęzi igłami, kłujšcymi pomarańczowe niebo. Niebo, na którym Brown zobaczył trzy ogromne słońca. Wysoki mężczyzna wyrwał się, zaklšł i odwrócił, żeby spojrzeć na mgłę. Mały człowiek pokręcił głowš. - Ledwo nam się udało, Brown. Mgła włanie zniknęła. Mały człowiek zmieniał się. Zdawał się rosnšć, wypełniać sobš ubranie. - Przykro mi, Brown. Mogłem przez niš przejć tylko przy pomocy piercienia. Albo kogo, noszšcego piercień... A to oznaczało, że to musisz być ty. - To jakie wariactwo. Gdzie... - Wysoki mężczyzna zamilkł, spojrzał ponownie na słońce. Potarł czoło wielkš dłoniš. - W domu. W moim domu... Znajd innš mgłę, dopóki nosisz piercień. Potem wracaj do domu... do twego domu. - Ale... mgła? - Będziesz słyszał plotki. Opowieci. Tutaj również mamy historie o duchach. Stań się poszukiwaczem. Sprawdzaj te pogłoski. - Ale... - Powodzenia, Brown. Mały człowiek odwrócił się szybko, zaczšł ić przez dziwnš, niebieskš trawę. W pewnej chwili obejrzał się, spojrzał na Browna, patrzšcego za nim bezradnie. Wahał się przez chwilę, potem poszedł dalej. Wkrótce doszedł do drzew jak igły i zniknšł Brownowi z oczu. Przełożył Darosław J. Toruń
kobazyl