Zadora.txt

(190 KB) Pobierz
NR ID   : b00206
Tytuł   : Zadora
Autor   : Józef Ignacy Kraszewski


Częć I

Stary, wšsaty mężczyzna w lisiurze, typ u nas bardzo pospolity dawniej, a i dzi jeszcze po wsiach dajšcy się spotykać, siedział na kłodzie w lesie, obok młodego chłopaka.
Stary był, jakemy powiedzieli, pospolitym typem, już i przez malarzy naszych wielokrotnie powtarzanym, zdrowego szlachcica w drugiej wieku połowie, takiego, który wypija chętnie kielich wódki, zmiata bigos, może podołać pół kopie jaj na twardo, strzela doskonale i dobrze się zna na koniach. Takie przynajmniej robił wrażenie ów siedzšcy na kłodzie w lisiurze, długich butach, z borsuczš torbš na plecach, w czapce na bakier, pan Stefan Drobisz, onego czasu koniuszy i po troszę łowczy księżnej Sapieżynej, która koni mało co trzymała wówczas w Kodniu, a polowanie odbywała tylko na kapitały szlacheckie, w nieustannej będšc potrzebie pieniędzy, które trwoniła.
Gdy ich nie mogła dostać u szlachty, nalegała na króla, i pogniewawszy się formalne nań knowała spiski. Ale to nie należy do rzeczy.
Pan Stefan Drobisz był naówczas w Kodniu niby koniuszym. Sam się dodatkowo kreował łowczym, a przy niezmiernym rozgardiaszu, jaki panował w dobrach jego ksišżęcej moci, musiał pełnić w naglšcych razach mnogie inne obowišzki.
Sam jegomoć pan strażnik koronny, który tu grał pod te czasy wielkš rolę, i pan jenerał brygady wielkopolskiej, druga prawa ręka księżnej wojewodzicowej, gdy przybywali do Kodnia, pana Stefana witali, acz prostego szlachcica, bez tytułu, bez znaczenia, jak pana brata.
Ale bo też poczciwy Stefan nawet księżnie i w ogóle nikomu sobie imponować nie dawał.
Miał czyste sumienie, niczyjej łaski nie potrzebował, gdyż życie wiódł skromne i obyczaje miał surowe; więc nie lękał się nikogo, a jak on niegrzecznie powiadał sam, o nikogo nie dbał. Podpiewywał nawet czasem znanš piosenkę:

A jam sobie pan, pan...
O nikogo nie dbam, dbam.

Rym w tym starym utworze poetyckim zostawuje do życzenia nieco, ale sens moralny - daj Boże, by go każdy mógł wzišć do serca.
Był to w swoim rodzaju filozof, choć o filozofii mętne miał wyobrażenie; zasadzał mšdroć na tym, aby jak najmniej potrzebować i przez to być jak najniezależniejszym. Miał w tym Diogenesowš metodę, choć o Diogenesie nie wiedział i nie słyszał.
W rzeczach nauki i rozumu admirujšc wielce księdza infułata, gdy przy stole mawiał o monarchii asyryjskiej, o Marku Aureliuszu, o Chinach itp. (bo był mšż eruditus) - nigdy pan Stefan nie pozazdrocił mu tych wiadomoci i nie czuł ich potrzeby.
Czuł, że rozumu i wiedzy na swój użytek miał - jak się wyrażał stylem czasu - "samoprawie". Znaczyło to tyle, co "w samš miarę".
Zawsze w dobrym humorze, do wszelakiego zajęcia żwawego gotów, na posyłkę do lasu, na jarmark, po pienišdze, po sprawunki. Nie ulegajšc prawie zmianom atmosferycznym, na które zupełnie był obojętny, znosił chłód, głód, smród i brud (sš jego wyrazy) z najzupełniejszš obojętnociš.
Spojrzeć było na jego twarz rumianš, miejšcš się, na oczy niebieskie, jasne i wytrzeszczone, na postawę silnš i zręcznš, mimo pięćdziesięciu i kilku lat, aż się człowiekowi zdrowo robiło.
Kawaler, pan Stefan wolny swój stan nader wysoko cenił i kobietom, które nań od dawna różne zastawiały sidła - a na dworze księżnej było ich siła, pięknych i bystrych - wywijał się całujšc ršczki, robišc przysłużki, ale do sakramentu nie dajšc się zacišgnšć.
Potrzšsał głowš.
- Nie teraniejszych to czasów się żenić - mówił - dobrze było dawniej; dzi: a mnie na co?!
Że był wesół, zabawny, grzeczny, fraucymer księżnej lubił go, a każdej z jejmocianek się zdawało: a nuż? Żadna tego nie dokazała.
Potrzeba było obrony, pomocy, odporu, opieki - stawał; poza tym sługa uniżony!
Lubili go i szacowali wszyscy, bo był jak serca wielkiego, tak bezinteresownoci niesłychanej. Trzymał na stajni cztery konie, na które mu dawano obrok ksišżęcy; frymarczył nimi, a że się znał, zarabiał, grosiwo więc miewał, choć pensja ze skarbu, żal się miły Boże, jak dochodziła! Z tego grosza już by był mógł dojć do nieszpetnego kapitaliku, a był goły, bo co miał, to poroztykał.
Za to go też kochano, nie tylko w Kodniu, ale cała szlachta okoliczna, bogatsza i uboższa, ktokolwiek go znał.
Gdzie pan Stefan Drobisz nauczył się fajkę palić - co na owe czasy pospolitym nie było - tego nie wiem, ale palił jš.
Za Sasów u nas, przez naladowanie Augusta II, który smalił mocno, weszła ona powoli w modę. Palił turka król Stanisław Leszczyński, palił i August III. Rozkoszy tej tytuniowej nie każdy sobie mógł pozwolić, bo innego tytuniu nad turecki i grecki nie znano; ale z Konstantynopolem i prowincjami były przez Kamieniec Podolski stosunki, i tytuń przywożono, choć dosyć był drogi. Pan Stefan na to jedno nie żałował. Palił, rozumie się w domu, porzšdnie, z długiego cybucha i obchodził się z całym przyrzšdem fajkarskim bardzo oględnie.
miał się sam ze swojego nałogu, narzekał nań, ale go nie porzucił.
Włanie w tej chwili, na kłodzie siedzšc i spoczywajšc po polowaniu, dobywał redniej wielkoci cybucha z bursztynem, fajkę stambułkę i zabierał się nakładać.
Na tę ważnš operację patrzał towarzyszšcy mu młodzieniec z pewnš ciekawociš, bo pan Stefan dokonywał zadania uroczycie i z aplikacjš wielkš.
Nim koniuszy fajkę nałoży, my mamy czas przypatrzeć się jego towarzyszowi.
Był to, jeli nie piękny, to bardzo przystojny mężczyzna, samo zdrowie, młodoć i siła. Wzrostem dorównywał koniuszemu, tylko cieńszy był i zwinniejszy, bo zapewne trzydziestu lat nie miał.
Ubrany w krótki kożuszek czarny, buty myliwskie, torebkę miał siatkowš, czapeczkę sukiennš i nie odznaczał się elegancjš. Fuzyjka, która przy nim stała, także nieosobliwie wyglšdała. Twarz jednak zasługiwała na bacznoć. Ani piękna, ani brzydka, rysów niby pospolitych, które się opisać nie dajš, w całoci swej odznaczała się wyrazem rozumnym i powagš nad wiek.
Tej buty szlacheckiej, jakš naówczas piętnowały się wszystkie karmazyny, ladu w nim nie było; raczej smutek jaki i cicha pokora, która jednak w słaboć nie przechodziła. Nie wyzywał jak inni, ale widać było, że wyzwany by placu dostał.
Niewielkie oczy, osadzone dosyć głęboko, miały wyraz taki przenikajšcy, że ich wzrokowi nie każdy dotrzymał. Twarz okršgła, nie była pięknš, słońce i powietrze opaliły jš, płci nie miał wieżej, a mimo to, choć wielu od niego nierównie przystojniejszych na dworze księżnej wojewodzicowej się przesuwało, nikt takich łask nie miał u fraucymeru, jak pan Jacek Zadora. Zwali go jedni Zadorš, co jest jak wiadomo nazwiskiem herbu szlacheckiego, drudzy Zadorskim. Pozwalał się zwać, jak chciano.
Nakładanie fajki systematyczne poprzedziła wódka i wędlina. Myliwi nasi, niegłodni, odpoczywali, dopóki by reszta towarzyszów ich nie nadcišgnęła, a pan Stefan stary gawędził. Jak zawsze słowom jego towarzyszył umieszek dobroduszny, kwiat spokoju, który Drobisz miał w duszy.
- Tak, tak, Jacusiu mój - mówił - jak Bóg miły radę ci daję dobrš. Jeste niemiały. W życiu to wiele szkodzi, obcesowo się trzeba brać i do ludzi, i do losu, inaczej zawsze będziesz zepchnięty w ostatnie rzędy.
- Ja też do pierwszych nie aspiruję - odparł Jacek.
- Widzisz, że i ja się nie drapię do góry - mówił Stefan - psu na budę się nie zdały wielkoci wszystkie! Dobrze starzy mówili: "Im kto wyżej siedzi, tym mocniej się poci". Ale, ale - powtórzył - co innego jest dobijać się dudka na kociele, a co innego sobie wygodne usłać łoże, choć skromne. Ty bo oto trzeci rok u nas i zawsze przy kancelarii, na niewielkiej pensyjce, jeden konik, gratyfikacja rzadka, a strażnik ci z pisaniem nie daje wytchnšć. Czas by pomyleć o jakiej krescytywie.
Jacek oczy spucił.
- Mnie i z tym dobrze! - rzekł.
- Ano, jak ci dobrze! Że szczęliwy i, dodam, rzadki naprawdę człek! Nas pono dwóch, co nie stękamy, choćbymy wielkie prawo mieli.
Wypucił kłęb dymu z fajki pan Stefan i dodał:
- No, powiedzże mi, a o ożenku nie mylisz?
Mrugnšł jednym okiem.
Zadorski zżymnšł ramionami.
- miesznym by to było - rzekł - nie mam z czym! Pan koniuszy także nie żeniłe się i nie żałujesz tego!
- O! Jak Bóg miły, nie żałuję - rozmiał się stary. - Kto teraniejsze niewiasty poznał i napatrzył się ich, do sakramentu ochoty mu nabrać trudno! liczne one sš a słodkie, a przylepki, a wymustrowane, a elegantki! Kochać to by się chciało we wszystkich, ale one na pociechę oczów, nie dla serca stworzone. Zdrada chodzšca. Litoć bierze patrzeć, nie wiedzš nawet, co czyniš, a ot, tak: żadnej wierzyć nie można.
Pan Jacek się umiechnšł, niezupełnie potwierdzajšc to zdanie. - Żeby pan koniuszy nie miał za złe, to bym stanšł i w obronie ich - rzekł.
- W Warszawie i po pańskich dworach co ich jest, to motylice, ano po wsiach i dworach szlacheckich cale co innego.
Koniuszy pomylał trochę.
- A może to i prawda - rzekł - ale z takš niewiastš starego autoramentu trzeba też sišć w kšcie na zagonie i rzepę skrobać, Boga chwalić i z chałupy się już nie ruszać.
- Nie byłoby w tym nic złego - dodał pan Jacek.
- Hm, co komu do gustu! - odbšknšł stary.
Milczeli chwilę, aż Drobisz dodał:
- Więc asindziej gdzie na szlachecki dworek masz oczy - poczšł - przyznaj się. Nie może to być, aby młody człek w sercu do kobiety co nie czuł, prawo natury. Ja sam, jak ty mnie widzisz, szalałem, a tylko przez osobliwe miłosierdzie Boże nie ożeniłem się, gdym chciał; a potem - ho, ho, już mnie, gdym do rozumu przyszedł, niczym nie było można zwabić.
- Ja ani o dworku, ani o żadnej kobiecie nie mylę - rzekł Jacek - słowo panu daję.
- No, no, a łowczanka? - zapytał Drobisz.
Jacek się zarumienił i żywo ruszył na pniaku.
- Gdzież mnie o niej myleć?! - krzyknšł. - Gdzie?!
- Ho! A toż czemu? Że niemajętny jeste? Ta toż niezbyt wielka pani, choć rodzice zamożni, i powiadajš, że tam łaski masz, - Powiadajš! - zaprotestował jako podrażniony Zad...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin