Łukjanienko Siergiej - Lord z planety Ziemia.rtf

(1442 KB) Pobierz

Siergiej Łukianienko

 

Lord z planety Ziemia

 

Przekład Ewa Skórska

 

Pamięci Witalija Iwanowicza Bugrowa

 


WARTO UMRZEĆ ZA KSIĘŻNICZKĘ

 


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

LORD

 


1. Zaręczyny

 

Można się w tobie zakochać? Nie od razu usłyszałem pytanie. Zajęty skomplikowanym procesem wstawania z ziemi tak, aby uniknąć opierania się o poranione pięści, niemal zapomniałem o dziewczynie. Bywa tak przy zawziętych bójkach – chłopcy po prostu zapominają o przyczynie kłótni.

– Można się w tobie zakochać?

Wreszcie udało mi się podnieść. Najbardziej bolały ręce. Nieźle. To dowodziło, że większość ciosów zablokowałem. Gdyby nie prosty w twarz w ostatniej sekundzie, moje zwycięstwo byłoby absolutne. I bezkrwawe.

– Można się w tobie zakochać? – Dziewczyna mówiła spokojnie, ale z uporem. Jakby to nie ją, wyrywającą się rozpaczliwie, ciągnęło przed chwilą na ławkę trzech krzepkich byczków. Jakby nie było krótkiej, bezlitosnej walki, w której przekroczyłem niewidoczną granicę – zacząłem bić, żeby zabić. Bo inaczej oni mogli zabić mnie.

Spojrzałem na siebie jakby z boku. Wysoki, muskularny, w rozerwanej koszuli, z twarzą zalaną krwią. Mieli kastet czy co? Ledwie trzymający się na nogach superman-amator, a wokół niego trzech pokonanych wrogów i uratowana dziewczyna. Czy można się w kimś takim zakochać?

Jasne... – odpowiedziałem sam sobie półgłosem, nie zagłębiając się w sens pytania. – Pewnie, że można.

I popatrzyłem na dziewczynę.

Rany boskie, dlaczego się do niej przyczepili? Taka smarkula, najwyżej czternaście lat... Ale rzeczywiście ładna.

Bardzo ładna.

Miękkie kasztanowe włosy luźno spadały na drobne ramiona. Zgrabne nogi, figura niemal idealna, klasyczne kształty greckich rzeźb. Żadnego, tak często u nastolatków, zachwiania proporcji. Wielkie ciemnoniebieskie oczy. Niepokój malujący się na twarzy tylko dodawał jej uroku. Więc jednak się przestraszyła... Tylko głos pozostał opanowany.

Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Ubrana była dziwacznie – w krótkie obcisłe szorty, bluzeczkę z purpurowego, połyskliwego materiału, wiśniowe trampki i bladoróżowe skarpetki. Delikatną szyję dwukrotnie owijał złoty łańcuch, tak masywny, że w pierwszej chwili pomyślałem, że to imitacja. Ale potem wiedziałem już, że to niemożliwe. Dziewczynka nie miała na sobie nic tandetnego. Łańcuch był prawdziwy i musiał kosztować kupę forsy.

Dziwne wobec tego, że nie napadli jej wcześniej.

– Bardzo cię boli? – spytała cicho.

Pokręciłem głową. Pewnie, że bolało, ale nie warto o tym myśleć. Ona musi jak najszybciej wrócić do domu, nie powinna włóczyć się nocą po zapuszczonym miejskim parku, pełnym napalonych szczeniaków i pijanych łobuzów.

– Zaraz przejdzie – powiedziała z przekonaniem i wyciągnęła do mnie rękę.

Ciepłe, delikatne palce musnęły moją twarz. Jakby nie widziała lepkiej krwi zaschniętej na skórze. Jakby nie bała się jej dotknąć.

Ból minął.

Poczułem, że owiewa mnie chłodny wiatr. Zacząłem jaśniej myśleć. Napiąłem mięśnie, gotów znowu skoczyć do bójki i choćby umrzeć za tę nieznajomą dziewczynkę albo zabić każdego, kto chciałby ją skrzywdzić.

– Bardzo się cieszę – powiedziała. – Jesteś ładny, ale to nieważne. Jesteś silny, ale i to nie jest najważniejsze. Jesteś też odważny.

Na sekundę zamilkła. Jej palce przesuwały się po mojej twarzy, przynosząc lekki chłód. Dziwne, przecież dłoń była ciepła...

– Najważniejsze, że można się w tobie zakochać.

Skinąłem głową, teraz już całkiem świadomie. Chciałbym, żebyś się we mnie zakochała, dziwna dziewczynko.

Bo ja już cię kocham.

Uśmiechnęła się, ogromne niebieskie oczy rozbłysły. A więc zadała pytanie, znając odpowiedź. Jakby wypełniała nudny, ale niezbędny rytuał.

– Tak... – odpowiedziałem.

– Daj mi rękę.

Coś małego i ciężkiego spoczęło w mojej dłoni. Palce zacisnęły się same, kryjąc niespodziewany podarunek.

– Noś go, dopóki się nie rozmyślisz. Dopóki nie zmęczy cię czekanie. Na mnie już pora.

Zrobiła krok do tyłu. W ciemność, w plątaninę drzew, w niewiadomą.

– Zaczekaj... – pochyliłem się do niej. – Odprowadzę cię...

Roześmiane oczy w twarzy młodej bogini.

– Odprowadzą mnie inni. To zbyt daleka droga... dla ciebie.

Cieszę się, że jesteśmy zaręczeni. Żegnaj.

Widziałem, jak odchodzi, i każda komórka mojego ciała, każdy muskuł i nerw wyrywały się za nią. Powinienem odprowadzić ją do domu...

Ale nie mogłem się ruszyć. Tylko patrzyłem. A potem rozchyliłem palce i zobaczyłem pierścionek z żółtego ciężkiego metalu.

 

Dzisiaj wieczorem była impreza na chacie u Króla. Kroi, jak można się domyślić po przezwisku, ma duże odstające uszy, wiecznie czerwone, łzawiące oczy i stale jest zajęty czymś bezsensownym. Za to jego rodzice, para geologów, wyjeżdżają w długie podróże służbowe, zostawiając Króla samego w całkiem przyzwoicie urządzonym mieszkaniu.

Na imprezę przyszedłem już nagrzany. Dziwnie się czułem – na ogół nie piję, ale jeśli już, to na maksa. Teraz już nie miałem ochoty pić.

W pokoju Króla było ciemno, na szerokim łóżku siedziało siedem osób, oglądając wideo. Ktoś głośno zawołał:

– Serge, klapnij sobie!

I ciszej, ale bardziej władczo:

– Ej, zróbcie miejsce dla Serge’a...

Machnąłem ręką, co miało być powitaniem oraz wyjaśnieniem, że nie mam zamiaru siadać.

Oparty o futrynę zerknąłem na ekran. Koszmar z ulicy Wiązów. Niezniszczalny Freddy Kruger kroił chudego chłopaka swoimi palcami-brzytwami. Krew tryskała jak z fontanny. Chudzielec z miną skazańca, jakby rozumiał bezowocność wszelkiego działania, strzelał do Freddy’ego z dwóch ogromnych rewolwerów. Strzępy pasiastej koszuli i kawałki przegniłego ciała bryzgały z Krugera efektownymi gejzerami.

Odwróciłem się i poczłapałem do łazienki. W ślad za mną biegł zachwycony nosowy głos lektora: „A teraz zajmę się wami...”

W łazience szykowała się do miłości nieznana mi para. Dziewczyna już się rozebrała, chłopak ściągał spodnie. Popatrzyli na mnie w taki sposób, że trochę wytrzeźwiałem. Zrozumiałem, o co im chodziło – drzwi były zamknięte na solidny zamek. Nawet nie zauważyłem, jak go wyłamałem.

– Ja tylko na chwileczkę – wyjaśniłem, odkręcając zimną wodę. – Muszę się umyć...

Lodowaty strumień chlusnął mi na kark, woda pociekła za kołnierz. Pokręciłem głową i aż jęknąłem z rozkoszy. Taak... Czego mi jeszcze potrzeba? Papierosa.

Dziewczyna stała spokojnie, zasłaniając się ręcznikiem. Chłopak powoli purpurowiał. Kątem oka obserwowałem go spod kranu, próbując przewidzieć dalszą reakcję. Jeśli mnie zna, to poczeka minutę, zamknie drzwi i spokojnie...

Cóż, chyba mnie nie znał. Szarpnąłem się, uchylając się przed ciosem. Chłopak walnął kantem dłoni w żeliwną wannę i zawył. Nie pozwalając mu ochłonąć, uderzyłem w ramię, niezbyt mocno, tylko po to, żeby go odwrócić... i kopnąłem w brzuch. Tym razem mogło zaboleć. Chłopak zgiął się i usiadł na podłodze.

– Jak będziesz dalej podskakiwał, uderzę niżej – powiedziałem pouczająco – i staniesz się niezdolny do pracy.

Poszukałem oczami ręcznika, nie znalazłem. Uśmiechnąłem się do dziewczyny.

– Chciałbym się wytrzeć.

Szybko podała mi ten, który trzymała przed sobą niczym parawan. Ostrożnie wziąłem włochaty ręcznik za rogi, nadal zasłaniając dziewczynę, wytarłem twarz, skinąłem głową i wyszedłem do przedpokoju.

Poszukując papierosa, dotarłem do kuchni. Gdybym chciał tylko wprowadzić do płuc nikotynę, wystarczyłoby głębiej odetchnąć. Okno było otwarte, ludzi niedużo – trzech chłopaków i całująca się parka, a mimo to powietrze wykazywało zdumiewająco małą zawartość tlenu w dymie papierosowym.

Usiadłem na parapecie obok Księcia i Dosa i nie patrząc, wyciągnąłem rękę. Książę włożył w nią napoczętą paczkę z pasącym się wielbłądem.

Ho, ho...

Wyjąłem krótkiego camela, a paczkę wsunąłem do kieszeni.

– Prezent, pasuje?

Książę skrzywił się, ale nie zaprotestował. Wyciągnął do mnie zapalniczkę, też markową, ale tym razem przewidująco nie wypuścił jej z rąk.

Zaciągnąłem się, uśmiechnąłem z przyjemnością i rozluźniony odchyliłem do tyłu. Prosto w otwarte okno.

Dziewczyna zapiszczała, nie przestając się całować. Przechyliłem się przez gzyms i zamarłem, oglądając z wysokości dziewiątego piętra Ałma-Atę w nocy. Równe, jak pod linijkę ulice, oznakowane płomykami latarni, plamy kolorowych świateł na placach. Samochody pełznące po ulicach niegdyś poświęconych Pasteurowi i Gorkiemu, a dzisiaj ludziom, których nazwiska trudno było zapamiętać. Wysoki hotel z otoczoną czerwonymi lampkami „koroną” na dachu.

Nogami zaczepiłem się za żeliwne żebra kaloryferów. Dos poklepał mnie po brzuchu – wystarczy, nie wygłupiaj się już...

Wyprostowałem się i wróciłem na parapet. Książę w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin