Gregory Jill & Tintori Karen - Księga imion.doc

(1405 KB) Pobierz

KSIĘGA  IMION

 

JILL GREGORY KAREN TINTORI

 

 


Poświęcam

mojej bezcennej rodzinie -

cudownemu mężowi Larry 'emu

i niezwykłej córce Rachel -

oraz pamięci ukochanych rodziców

Z miłością, JG

Moim skarbom -

wspaniałemu mężowi Lawrence'owi,

solidnym jak skała synom, Stevenowi i Mitchelowi,

oraz promiennej Leslie,

którą zawdzięczamy Mitchowi -

KT


Podziękowania

Pomysł Księgi imion powstał piętnaście lat temu, a źródłem inspiracji był Geri Levit, który opowiedział nam legendę o lamed wownikach.

Gdy pisałyśmy książkę, wiele osób podsuwało nam róż­ne pomysły i dzieliło się swoją wiedzą. Oto ci, wobec któ­rych mamy szczególny dług wdzięczności: Rosemary Ahern, rabin Jonathan Berkun, rabin Lauren Berkun, Jean Donnelly, Myrna Dosie, Ruthe Goldstein, Larry Greenberg, Rachel Greenberg, Charlotte Hughes, Lawrence Katz, Mitchel Katz, Leslie Katz, Steven Katz, Irving Koppel, dr Pati Nakfoor, Claudia Scroggins, Rae Ann Sharfman, Haim Sidor, Safed Foundation, rabin Elimelech Silberberg, rabin dr Shlomo Sowilowsky, Jennifer Weiss, Rebecca Weiss i Mariannę Willman.

Jesteśmy głęboko wdzięczne trzem niezwykłym kobie­tom za ich wsparcie i entuzjazm: naszej fenomenalnej re­daktorce Nichole Argyres oraz pełnym poświęcenia agent­kom, Ellen Levine i Sally Wofford-Girand.


Na świecie jest co najmniej trzydziestu sześciu sprawiedliwych ludzi, którzy cieszą się błogosławieństwem Szechiny (Bożej Obecności).

Rabin Abąje, Talmud


Prolog

7 stycznia 1986 roku Sakkara, Egipt

W ciemnościach dwaj mężczyźni przerzucali piasek szpadlami. Jedynym źródłem światła była latarka stojąca obok ich plecaków. Ten kompleks grobowców, dwadzie­ścia cztery kilometry od Kairu, był prawdziwą skarbnicą starożytnych artefaktów. Sakkara, Miasto Zmarłych, przez trzy tysiące lat stanowiła miejsce pochówku królów i zwykłych ludzi. Nawet gdyby wielu archeologów poświę­ciło całe życie na jego badanie, i tak nie poznaliby wszyst­kich tajemnic. To samo można by powiedzieć o rabusiach okradających groby.

Sir Rodney Davis, nobilitowany za odkrycie świątyni Echnatona i jej olśniewających skarbów, dobrze znał to podniecenie. Byli już blisko. Wiedział. Niemal wyczuwał palcami kruchy papirus.

Księga imion. Część księgi. Może cała. Tego nie wie­dział. Wiedział tylko, że jest tutaj. Musi być.

Takie samo podniecenie czuł na wzgórzu Ketef Hinnom w Izraelu w nocy, kiedy znalazł złote berło króla Salomo­na. Berło, zakończone wyrzeźbionym w kości słoniowej owocem granatu wielkości kciuka, z hebrajskimi inskryp­cjami, było pierwszym odkrytym nieuszkodzonym przed­miotem łączącym biblijnego króla żyącego w dziesiątym


wieku przed naszą erą z niedawno odkopanymi tam for­tyfikacjami. Odnalezienie Księgi imion przyćmiłoby jed­nak wszystkie inne odkrycia. To zapewniłoby mu miejsce w historii.

Ufał swojemu instynktowi, który niczym sonda prowa­dził go do jedynego w swoim rodzaju skarbu. Tej nocy sir Rodney kopał w piasku, po którym chodzili starożytni królowie, a jego energię podsycało pragnienie dokonania odkrycia, przeżycia ekscytacji na widok czegoś, czego nie widział jeszcze nikt od czasów aniołów i rydwanów.

Pracujący obok niego Raoul rzucił na ziemię szpadel i sięgnął po manierkę z wodą. Wypił łapczywie kilka łyków.

-             Odpocznij, Raoul. Zacząłeś godzinę wcześniej niż ja.

-             To pan powinien odpocząć, sir. Jeśli te przedmioty leżą tu od tysięcy lat, to poczekają na nas jeszcze trzy lub cztery godziny.

Sir Rodney przerwał i spojrzał na Raoula, który był jego wiernym asystentem już od niemal dwunastu lat. Ile miał lat, gdy zaczynał? Szesnaście, siedemnaście? Sir Rodney nie znał równie wytrwałego pracownika jak Raoul LaDouceur. Ten pełen rezerwy i godności młody człowiek wyróżniał się śródziemnomorską oliwkową cerą i głęboko osadzonymi oczami o różnej barwie - jedno szafirowe, a drugie koloru ciemnego mahoniu jak ziarna tureckiej kawy.

-              Czekałem na to odkrycie pół życia, przyjacielu. Jakie
znaczenie ma w tej chwili jeszcze godzina pracy?

Sir Rodney nabrał na łopatę piasku z dna i odrzucił go na bok. Raoul przez chwilę patrzył w milczeniu, po czym zakręcił manierkę i podniósł szpadel.

Pracowali jeszcze ponad godzinę. Ciszę przerywały tylko ich ciężkie oddechy i głuche uderzenia szpadli wbi­janych w piach. Nagle rozległ się zgrzyt metalu. Szpadel natrafił na coś twardego. Sir Rodney znieruchomiał, po czym padł na kolana i zaczął odgarniać piasek długimi, zrogowaciałymi palcami. Raoul klęknął obok. Czuł takie samo podniecenie.

12


-              Latarka, Raoul - powiedział cicho sir Rodney.
Obejmował rękami wypukłe ściany glinianego dzbana.

Poruszył nim delikatnie na boki, żeby wydobyć go z piasku. Raoul przybliżył latarkę. W słabym świetle zobaczyli wetknięty w otwór dzbana zwój papirusu.

-              Boże, to może być to - szepnął sir Rodney.

Drżącymi rękami wyciągnął papirus. Raoul pośpie­sznie rozłożył na piasku brezentową płachtę. Cofnął się o krok i patrzył, jak jego mentor rozwija pożółkłe zwoje. Obaj rozpoznali starohebrajski alfabet i już wiedzieli, co znaleźli.

Sir Rodney pochylił się jeszcze niżej nad papirusem.
Przyglądał się drobnym literom, a serce biło mu przyśpie­
szonym rytmem. Miał w rękach największe odkrycie
w swojej karierze.              ,

-             Boże, Raoul, to może zmienić świat.

-             Rzeczywiście, sir. Z pewnością zmieni.

Raoul postawił latarkę na brzegu płachty. Cofnął się i wsunął rękę do kieszeni. Cicho wyciągnął pętlę z cien­kiego drutu. Zręcznie i pewnie zarzucił ją na szyję sir Rod-neya. Archeolog nie zdążył nawet pisnąć.

Koniec nastąpił błyskawicznie. Raoul jednym ruchem odciągnął swoją ofiarę od cennych papirusów i złamał jej kark.

Stary jak zwykle miał rację, pomyślał, gdy zbierał pa­pirusy. To odkrycie zmieni świat.

Raoul był zbyt podniecony zwycięstwem, by zauważyć leżący na dnie dzbana oszlifowany kawałek bursztynu, na którym wyryto trzy hebrajskie litery

13


7 stycznia 1986 roku

Szpital Hartford, Connecticut

Doktor Harriet Gardner wyciągnęła się na sfatygowanej sofie w szpitalnej dyżurce - nareszcie po dwunastu godzi­nach coś do jedzenia - kiedy odezwał się biper, wzywając ją z powrotem na oddział ratunkowy.

Biegła korytarzem, gryząc jabłko. Coś poważnego, po­myślała. Inaczej Ramirez sam dałby sobie radę. W biegu rzuciła niedojedzone jabłko do kosza na śmieci. Ciekawe, wypadek samochodowy czy pożar? Pchnęła metalowe drzwi i wpadła do sali.

Trzy zespoły ratunkowe uwijały się jak w ukropie. Na łóżkach na kółkach leżało troje dzieci. Jedno krzyczało. Jeszcze pięć minut temu w całym skrzydle słychać było tylko szum monitorów i rzadkie jęki pięcioletniego chłop­ca na szóstym stanowisku, który czekał na rentgen złama­nej nogi.

Teraz na oddziale było pełno sanitariuszy i policjantów. Dyżurny chirurg rezydent Ramirez wpychał rurkę intuba­cyjną do gardła nastolatki.

-              Weź chłopca na tomografię komputerową - krzyknął
do Ozziego.

Pielęgniarz popchnął zakrwawione łóżko w kierunku windy. Nastolatek leżał nieruchomo, z nogą wykrzywioną pod niezwykłym kątem. Nad prawym okiem miał ranę, a z uszu ciekła mu krew.

-             Co my tu mamy? - Harriet podbiegła do chłopca ubranego w koszulkę drużyny Celtics z numerem 18. Te­resa, stażystka, odsunęła się. Koszulka już została rozcię­ta i widać było zakrwawioną klatkę piersiową.

-             Spadli z dachu - wyjaśnił pielęgniarz z karetki. -Z drugiego piętra. Po drodze uderzyli o gzyms.

Ach te dzieciaki.

-              Dajcie tu tlen - rzuciła Harriet. - I ściągnijcie prze­
nośny aparat rentgenowski. - Pracowała na oddziale ra-

14


tunkowym już trzy lata, ale wciąż coś ściskało ją w żołąd­ku, gdy przychodziło ratować dzieci.

Czas z tym skończyć, pomyślała. Spojrzała na ekran monitora. Tętno sto trzydzieści, ciśnienie osiemdziesiąt na sześćdziesiąt.

Kiepsko z tym dzieciakiem.

-             To syn senatora Shepherda. - Doshi przyciągnęła do łóżka zbiornik z tlenem. - A chłopak, którego Ozzie zabrał na tomografię, to syn ambasadora Szwajcarii.

-             Jak ten ma na imię?

-             David - odpowiedziała Doshi, spoglądając na kartę chorego. - David Shepherd.

Harriet przyjrzała się torsowi rannego chłopca. Skrzy­wiła się.

-              Wygląda na zgniecenie klatki piersiowej, złamanie
obojczyka i uszkodzenie płuca.

Doshi zręcznym ruchem podłączyła tlen do rurki intu­bacyjnej.

-              Tamci odpływają i wracają, a ten jeszcze nie odzyskał
przytomności.

Harriet znowu spojrzała na monitor. Ciśnienie spadało jak kamień rzucony do studni. Kurwa.

Organizacja Narodów Zjednoczonych, Nowy Jork

Gdy sekretarz generalny Alberto Ortega zakończył przemówienie, w sali Zgromadzenia Ogólnego rozległy się głośne oklaski. Uśmiechnięty Ortega przeszedł wśród dyplomatów, wymieniając uściski dłoni i przyjmując gra­tulacje z okazji uchwalenia poprawki do konwencji o za­kazie niewolnictwa, podpisanej jeszcze w 1926 roku w Genewie. Spod przymkniętych powiek rozejrzał się po sali, aż wreszcie jego spojrzenie zatrzymało się na dobrze mu znanej postaci asystenta.

15


Ortega zachował kamienną twarz, gdy Ricardo, prze­cisnąwszy się przez tłum, dyskretnie podał mu zwinięty karteluszek.

Znalazłszy się w swoim gabinecie, z dala od hałasu i tłumu, Ortega zamknął na klucz dębowe drzwi i rozwi­nął żółtą karteczkę. Szybko przeczytał wiadomość.

„LaDouceur zgarnął piękną sztukę. Polowanie trwa".

Szpital Hartford, Connecticut

Nic już nie boli, pomyślał David. Leżał na szpitalnym łóżku na kółkach. Ze zdziwieniem stwierdził, że cały tors ma poplamiony krwią. Pięć... sześć... siedem... tyle osób pochylało się nad nim. Straszne zawracanie głowy... dla­czego oni nie dadzą mu spokoju?

Teraz zbliża się do niego Crispin. Dziwne, pod jego no­gami nie widać podłogi, majaczył.

Gdy Crispin podszedł do łóżka Davida, obaj rozejrzeli się dokoła. Wszyscy na oddziale ratunkowym pracowali w szaleńczym tempie.

David usłyszał, że ktoś go woła, ale w tej samej chwili Crispin wskazał zawieszone w górze jasne światło.

- Czyż nie jest niezwykłe?

Tak, pomyślał David. Rzeczywiście. Jeszcze wspanial­sze niż zorza polarna, którą widziałem ostatniego lata.

Crispin wzniósł się ku światłu. David ruszył za nim. Nagle ogarnęła ich ze wszystkich stron oślepiająca po­świata. Przesuwali się jakimś długim tunelem. Przed sobą widzieli jeszcze jaśniejsze światło. Przyśpieszyli kroku.

David czuł spokój i uniesienie. I pełnię bezpieczeństwa.

Nagle zobaczył, że w oświetlonej przestrzeni przed nim coś się poruszyło. W ciszy słychać było dziwny szmer. Cris­pin został gdzieś z tyłu, zawisł w przestrzeni, ale David zbli­żał się do światła, jakby przyciągał go wielki magnes.

Otworzył szeroko usta.

16


Szmer zmienił się w ryk, wypełniający mu głowę. Przed sobą zobaczył jakieś twarze. Rozmyte twarze ludzi, którzy o coś usilnie prosili. Setki, tysiące twarzy.

Boże, co to za ludzie?

Usłyszał głośny krzyk. Miał wrażenie, że minęło tysiąc lat, nim zdał sobie sprawę, że to on krzyczy.

-              Odjeżdża! Reanimujemy! - krzyknęła Harriet.
Doshi przyłożyła elektrody defibrylatora do piersi Da-

vida.

-              Uwaga! - ostrzegła i włączyła prąd.

-              Jeszcze raz! - Harriet pochyliła się nad ciemnowło­
sym chłopcem. Czuła na ustach pot. - David, wracaj! Po­
słuchaj! Wracaj!

Doshi czekała na kolejne polecenie. Harriet ze zmar­szczonymi brwiami patrzyła na monitor. Wciąż migotanie. Niewiele brakuje, by wykres elektrokardiografu zmienił się w linię prostą. Niech to diabli!

-              Doshi! Jeszcze raz!

Trzy godziny później doktor Harriet Gardner skończy­ła papierkową robotę. Co za dzień. Najpierw kobieta, trzy­dzieści pięć lat, z zawałem. Potem mały dzieciak z widel­cem, który wbił sobie w czoło. Na koniec tych troje, którzy omal się nie pozabijali, postanowiwszy podczas mroźnej zimy wejść na jakiś pieprzony dach.

Dziewczynie się udało, miała tylko uraz przełyku i zła­maną rękę.

Jeden chłopak złamał prawą kość udową i leżał nie­przytomny.

Drugiego ledwo wyrwała ze szponów śmierci. Cieka­we, czy widział światło.

Doktor Harriet Gardner westchnęła, rzuciła dokumen­ty na stół pielęgniarek i poszła do domu nakarmić psa.


ROZDZIAŁ 1

Ateny, Grecja. Dziewiętnaście lat później

Raoul LaDouceur otworzył bagażnik wynajętego jagu­ara. Nucił pod nosem jakąś melodię. Spod wełnianego ko­ca wyciągnął karabin i w tej chwili uświadomił sobie, że jest głodny. No, już niedługo. Po drodze, szesnaście kilo­metrów stąd, zauważył tawernę z ogródkiem. Nagle po­czuł niepohamowany apetyt na pieczony udziec barani i szklaneczkę ouzo.

Spojrzał na zegarek. Powinien zdążyć. Załatwił już dwóch strażników i zepchnął ich ciała w dół zbocza. Re­alizował plan z wyprzedzeniem i pozostało mu jeszcze pięć godzin do końca wynajmu samochodu. Później miał lecieć do Londynu i czekać na następne zlecenie.

Zdecydowanym krokiem przeszedł przez sad oliwko­wy. Czuł s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin