Michael Blake
Tańczący Z Wilkami
Przełożył Wojciech Surman
(Dances With Wolves)
Data wydania oryginalnego 1988
Data wydania polskiego 1991
ROZDZIAŁ I
1
Porucznik Dunbar tak naprawdę nie był połknięty. Ale było to pierwsze słowo,
jakie
przyszło mu do głowy.
Wszystko tu było ogromne.
Wielkie bezchmurne niebo. Rozkołysany ocean traw. I nic innego, jak okiem
sięgnąć.
Żadnej drogi. Ani śladu kolein osadniczych zaprzęgów, których można by się
trzymać. Tylko
najzwyczajniejsza pusta przestrzeń.
Był zdany na łaskę losu. Na tę myśl dziwnie dotkliwie zabiło mu serce.
Kiedy tak siedział na płaskim, nie osłoniętym koźle, pozwalając ciału kołysać
się w
rytm falowania prerii, myśli jego skupiły się wokół mocno bijącego serca. Był
rozdygotany.
A przecież krew nie tętniła w nim. Krew płynęła spokojnie. Ta niespójność
sprawiała, że jego
umysł pracował cudownie. Słowa bezustannie przemykały mu przez głowę, gdy
próbował
opisać, co czuje, zaklinając to w zdania i wyrażenia. Tak trudno było to
uchwycić.
Trzeciego dnia ich wyprawy jego wewnętrzny głos wypowiedział słowa „To
religijne”
i to zdanie wydało mu się jeszcze najbliższe prawdy. Lecz porucznik Dunbar nigdy
nie był
człowiekiem religijnym, więc choć zdanie wydało mu się prawdziwe, zupełnie nie
wiedział,
co ma z nim począć. Gdyby porucznik Dunbar nie dał się tak ponieść,
prawdopodobnie
znalazłby wyjaśnienie, ale przeoczył je w swoim zauroczeniu.
Porucznik Dunbar zakochał się. Zakochał się w tym dzikim, pięknym kraju i we
wszystkim, co w nim było. Był to ten rodzaj miłości, jaki ludzie pragną odczuwać
względem
innych ludzi: bezinteresowny i pozbawiony wątpliwości, pełen czci i
niezachwiany. Jego
duch doznał natchnienia, a serce biło mu mocno. Może właśnie dlatego porucznik
kawalerii o
szorstkich, przystojnych rysach pomyślał o religii. Kątem oka zobaczył, że
Timmons
przekrzywia głowę i po raz tysięczny spluwa przez ramię w sięgającą piersi
bizonią trawę. Jak
to mu się często działo, ślina pociekła nierównym strumieniem, przez co woźnica
musiał
obcierać sobie usta rękawem. Dunbar nic nie powiedział, ale to nieustanne plucie
Timmonsa
sprawiało, że chronił się ucieczką w głąb siebie.
Był to akt zupełnie nieszkodliwy, a jednak drażnił go, podobnie jak czyjeś
wieczne
dłubanie w nosie.
Cały ranek przesiedzieli obok siebie. Ale tylko dlatego, że wiatr wiał z
właściwej
strony. Mimo że byli oddaleni od siebie zaledwie o parę stóp, silna bryza wiała
z właściwej
strony i porucznik Dunbar nie czuł zapachu Timmonsa. W ciągu swoich niecałych
trzydziestu
lat życia wielekroć czuł zapach śmierci i nie było nad to nic gorszego. Ale
śmierć zawsze
można było odciągnąć gdzieś na bok, pochować w ziemi albo ominąć z daleka, a z
Timmonsem nie dało się zrobić żadnej z tych rzeczy. Kiedy zmieniał się kierunek
wiatru,
bijący od niego smród ogarniał porucznika Dunbara niby niewidoczna, cuchnąca
chmura.
Więc kiedy powiew szedł z niewłaściwej strony, porucznik wolał ześlizgnąć się z
kozła i wdrapać na stertę zapasów żywności zwalonych na kupę na pace wozu.
Czasami
jechał w ten sposób całymi godzinami. A czasem wolał zeskoczyć w wysoką trawę,
odwiązać
Cisca i pognać milę lub dwie do przodu na zwiady.
Spojrzał teraz na Cisca, który wlókł się stępa za wozem, z pyskiem zagrzebanym w
worku z obrokiem i błyszczącą w słońcu bułaną sierścią. Dunbar uśmiechnął się na
widok
swojego konia i na krótko zapragnął, żeby konie żyły równie długo jak ludzie.
Jeśli szczęście
dopisze, mógł mieć Cisca przy sobie jeszcze przez dziesięć albo dwanaście lat.
Potem będzie
miał inne konie, ale takie zwierzę trafia się raz na całe życie. Kiedy jego
zabraknie, żadne
inne go nie zastąpi.
Gdy porucznik Dunbar przyglądał się zwierzęciu, drobny bułanek podniósł nagle
bursztynowe oczy ponad obrzeże worka z obrokiem, jakby chciał zobaczyć, gdzie
jest
porucznik, a potem, uspokojony tym jednym spojrzeniem, znów zabrał się za
przeżuwanie
ziarna.
Dunbar poprawił się na siedzeniu i wsunął rękę pod kurtkę munduru, skąd
wyciągnął
kawałek złożonego papieru. Niepokoił go ten wojskowy dokument, ponieważ na nim
spisano
dla niego rozkazy. Od kiedy wyjechał z Fort Hays, co najmniej z pół tuzina razy
przebiegł
czarnymi jak węgiel oczami po tym skrawku papieru, ale choćby nie wiem jak go
zgłębiał, nie
czuł się przez to ani odrobinę lepiej.
Dwukrotnie przekręcono jego nazwisko. Cuchnący wódką major, który podpisał
dokument, niezdarnie przejechał rękawem po atramencie, zanim przyłożył bibułę,
toteż
oficjalny podpis był paskudnie zamazany. Rozkaz nie był datowany, więc porucznik
Dunbar
sam wstawił datę, gdy tylko wyruszyli w drogę. Ale pisał ołówkiem i grafit
odstawał
wyraźnie od atramentowych bazgrołów majora i drukowanych nagłówków.
Porucznik Dunbar westchnął, patrząc na ten oficjalny dokument. Nie wyglądał jak
rozkaz wojskowy. Wyglądał jak śmieć.
Widok rozkazu przypomniał mu, jak do niego doszło, i to zaniepokoiło go jeszcze
bardziej. Owa fatalna rozmowa z cuchnącym wódką majorem.
Pragnąc niecierpliwie otrzymać przydział, prosto z obozu szkoleniowego udał się
do
sztabu. Major był pierwszą i jedyną osobą, z którą rozmawiał od chwili przybycia
momentu, kiedy tego samego popołudnia wgramolił się na wóz i siadł obok
śmierdzącego
Timmonsa.
Major długo wpatrywał się w niego przekrwionymi oczami. Kiedy w końcu
przemówił, w jego głosie pobrzmiewał nie skrywany sarkazm.
- Zabójca Indian, eee?
Porucznik Dunbar nigdy nie widział Indianina, a tym bardziej nie walczył z
żadnym.
- Na razie jeszcze nie, sir. Ale myślę, że mógłbym nim być. Mogę walczyć.
- Wojak, eee?
Porucznik Dunbar nic na to nie odpowiedział. Przypatrywali się sobie nawzajem
przez
chwilę, która wydawała się ciągnąć bardzo długo, aż wreszcie major zasiadł do
pisania. Pisał
z furią, nie zwracając uwagi na kaskady potu, które ściekały mu po skroniach.
Dunbar mógł z
daleka dostrzec oleiste krople tkwiące w równym szyku na czubku prawie całkiem
łysej
głowy. Tłuste traki resztek włosów oblepiały czaszkę majora. To był styl, który
dla
porucznika Dunbara trącił czymś niezdrowym.
Major tylko raz przerwał pisanie. Wycharczał czop flegmy i wypluł go do
stojącego
koło biurka brzydkiego cebrzyka. W owej chwili porucznik Dunbar zapragnął, żeby
to
spotkanie już się skończyło. Wszystko, co łączyło się z tym człowiekiem,
przywodziło mu na
myśl chorobę.
Porucznik Dunbar był bliższy prawdy, niż sądził, ponieważ ten major od jakiegoś
czasu kurczowo czepiał się cieniutkiej nitki łączącej go z normalnością i nitka
ta ostatecznie
pękła na dziesięć minut przed wejściem porucznika Dunbara do biura. Major
zasiadł
spokojnie za biurkiem z rękami grzecznie splecionymi przed sobą i zapomniał o
całym swoim
życiu. Było to życie bezmożne, napędzane litościwymi datkami, które spływają na
tych, co
służą potulnie i niczym się nie wyróżniają. Lecz wszystkie lata w pominięciu,
wszystkie lata
w samotnym starokawalerstwie, wszystkie lata zmagań z butelką zniknęły jak
zaczarowane.
W miejsce gorzkiego zgrzytu, jakim była egzystencja majora Fambrough, pojawiło
się rychłe
i cudowne wydarzenie. Na krótko przed kolacją zostanie ukoronowany na króla Fort
Hays.
Major skończył pisać i wręczył mu papier.
- Przydzielam pana do Fort Sedgewick; zamelduje się pan bezpośrednio u kapitana
Cargilla.
Porucznik Dunbar przyjrzał się niechlujnemu formularzowi.
- Tak jest, sir. Jak się tam dostanę, sir?
- Myśli pan, że wiem? - szorstko odrzekł major.
- Nie, sir. Absolutnie nie. Tyle że ja też nie wiem.
Major rozparł się na krześle, wytarł obie ręce o nogawki spodni i uśmiechnął się
z
samozadowoleniem.
- Jestem dziś w łaskawym nastroju i wyświadczę panu dobrodziejstwo. Niedługo
odjeżdża wóz załadowany bogactwami tego królestwa. Niech pan znajdzie wieśniaka,
który
każe wołać na siebie Timmons, i zabierze się razem z nim. Wskazał teraz palcem
na kartkę
papieru, którą porucznik Dunbar trzymał w ręce.
- Moja pieczęć zapewni panu bezpieczny przejazd przez sto pięćdziesiąt mil
pogańskiego terytorium.
Od samego początku żołnierskiej kariery porucznik Dunbar nauczył się nie
kwestionować dziwactw oficerów liniowych. Sprężyście zasalutował, powiedział
„Tak jest” i
zrobił w tył zwrot. Odszukał Timmonsa, pognał z powrotem do pociągu po Cisca i
nim
minęło pół godziny, wyjeżdżał z Fort Hays.
A teraz, kiedy po przejechaniu stu patrzył na rozkazy, pomyślał, że może jednak
wszystko skończy się dobrze.
Poczuł, że wóz zwalnia. Zatrzymali się, a Timmons przypatrywał się czemuś tuż
obok
w bizoniej trawie.
- Popatrz hen tam.
Niecałe dwadzieścia stóp od wozu leżała w trawie plama bieli i obaj mężczyźni
zleźli,
żeby ją zbadać.
Był to ludzki szkielet z kośćmi jasno wybielonymi słońcem i wpatrzoną w niebo
czaszką.
Porucznik Dunbar przyklęknął obok kości. Spomiędzy żeber wyrastała trawa. I
strzały, ze dwadzieścia albo i więcej, sterczące jak szpilki z poduszeczki.
Dunbar wyciągnął
jedną z ziemi i obracał ją w dłoniach.
Kiedy przesunął palcami po drzewcu, Timmons zagdakał mu przez ramię:
- Ktoś tam na wschodzie się zastanawia, dlaczego nie pisze.
2
Tamtego popołudnia lało jak z cebra. Ale ulewa przychodziła falami, jak to się
zwykle
dzieje z burzami letnimi, które jakimś sposobem wydają się nie aż tak mokre jak
w innych
porach roku, i obaj podróżni błogo zasnęli pod zakrytym brezentową plandeką
wozem.
Czwarty dzień minął bardzo podobnie do innych, bez wydarzeń. A także piąty i
szósty. Porucznik Dunbar był rozczarowany brakiem bizonów. Nie widział ani
jednej sztuki.
Timmons powiedział, że wielkie stada czasami zupełnie znikają. Powiedział także,
że nie ma
się czym martwić, bo kiedy się znowu pojawiają, są liczne jak szarańcza.
Nie widzieli także ani jednego Indianina i Timmons nie umiał na to znaleźć
żadnego
wytłumaczenia. Ale za to powiedział, że im wcześniej porucznik zobaczy
Indianina, tym
gorzej, i że o wiele lepiej nie być opadniętym przez sforę złodziei i żebraków.
Lecz siódmego dnia Dunbar słuchał Timmonsa już tylko jednym uchem.
W miarę jak połykali ostatnie mile drogi, coraz więcej myślał o chwili przybycia
miejsca swojej służby.
3
Kapitan Cargill obmacał palcem wnętrze ust i wbił oczy w sufit, próbując się
skupić.
Nagły przebłysk zrozumienia, szybko zastąpiony marsem na czole.
Jeszcze jeden się rusza, pomyślał. Cholera.
Zbolałym wzrokiem kapitan popatrzył najpierw po jednej, a potem po drugiej
ścianie
zawilgoconej, skleconej z darni kwatery. Nie było tam absolutnie nic do
oglądania. Była jak
cela.
Kwatera, pomyślał sarkastycznie. Sakramencka kwatera.
Od przeszło miesiąca wszyscy używali tego określenia, nawet kapitan. Używał go
bezwstydnie, stojąc twarzą w twarz ze swoimi ludźmi. A oni twarzą w twarz z nim.
Ale nie
było w tym nic z zażyłości, z niefrasobliwego żartu w gronie współtowarzyszy.
Było to
prawdziwe przekleństwo.
A czas był niedobry.
Kapitan Cargill odjął rękę od ust. Siedział samotnie w mroku swojej
sakramenckiej
kwatery i nasłuchiwał. Na zewnątrz była cisza, i ta cisza złamała Cargillowi
serce. W
normalnych okolicznościach w powietrzu na zewnątrz pełno byłoby głosów ludzi
pełniących
służbę. Ale od wielu dni nie pełniono służb. Nawet wieżyczka wartownika leżała
zwalona
koło drogi. A kapitan nie mógł nic na to poradzić. Nad tym właśnie bolał.
Wsłuchując się w okropną ciszę tego miejsca zrozumiał, że nie może dłużej
czekać.
Dzisiaj będzie musiał podjąć akcję, której od dawna się bał. Nawet jeśli
oznaczała hańbę.
Ruinę kariery. Albo i gorzej.
Odepchnął od swoich myśli to „albo i gorzej” i podniósł się ociężale. Po drodze
drzwi pogmerał chwilę przy odprutym guziku od kubraka. Guzik urwał się i odbił
od podłogi.
Nie trudził się, żeby go podnieść. I tak nie było niczego, czym można by go było
z powrotem
przyszyć.
Wychodząc na jaskrawe słońce, kapitan Cargill po raz ostatni pozwolił sobie na
marzenie, że oto za chwilę ujrzy stojący na majdanie wóz z Fort Hays.
Ale nie było żadnego wozu. Tylko to ponure miejsce, ten wrzód na ziemi, który
nie
zasługiwał na nazwę.
Fort Sedgewick.
Kapitan Cargill, stojąc w drzwiach skleconej z darni celi, wyglądał na
skacowanego.
Był bez kapelusza, mundur miał wymięty i chyba ostatni raz dokonywał przeglądu.
Nie było żadnych koni w lichej zagrodzie, która kiedyś była domem dla
pięćdziesięciu. W ciągu dwóch i pół miesiąca konie ukradziono i zastąpiono
nowymi, a te
znowu ukradziono. Komańcze uraczyli się nimi do ostatniej sztuki.
Jego wzrok spoczął na magazynie po drugiej stronie drogi. Oprócz jego własnej
sakramenckiej kwatery była to jedyna trwała budowla w Fort Sedgewick. Od samego
początku źle zrobiona. Nikt nie wiedział, jak budować z darni, więc w dwa
tygodnie od
zakończenia roboty zapadła się duża część dachu. Jedna ze ścian obsuwała się tak
paskudnie,
że wydawało się, iż w ogóle cudem jeszcze stoi. Na pewno niedługo się zawali.
Nieważne, pomyślał kapitan Cargill powstrzymując ziewanie.
Magazyn stoi pusty. Już przez większą część miesiąca stoi pusty. Żyli tym, co
zostało
z sucharów i co zdołali ustrzelić na prerii, przeważnie królikami i perliczkami.
Tak gorąco
pragnął, żeby wróciły bizony. Jeszcze teraz ciekła mu ślinka, gdy pomyślał o
steku z
bizoniego garbu. Cargill ściągnął usta i powstrzymał łzy, które napłynęły mu
nagle do oczu.
Nie było nic do jedzenia.
Przespacerował się pięćdziesiąt jardów przez otwarty, nagi teren nad urwisko, na
którym zbudowano Fort Sedgewick, i spojrzał w dół na spokojny strumień wijący
się
bezgłośnie o sto stóp niżej. Wzdłuż jego brzegów leżała warstwa odpadków i nie
trzeba było
nawet powiewu, żeby do nozdrzy kapitana doleciał obrzydliwy odór ludzkich
odchodów.
Ludzkie odchody wymieszane ze wszystkim, co tam gniło.
Kapitan omiótł spojrzeniem łagodny stok urwiska i w tej samej chwili dwoje ludzi
wynurzyło się z jednej z dwudziestu albo i więcej ziemianek wydłubanych w
skarpie jak
blizny po ospie. Powalana błotem para stanęła w jaskrawym słońcu, mrugając
oczami.
Spojrzeli posępnie na kapitana, ale nie dali znać po sobie, że go rozpoznają.
Cargill także nie.
Żołnierze zagrzebali się z powrotem w swojej dziurze, jakby widok dowódcy zmusił
ich do
powrotu, zostawiając kapitana samotnie stojącego na szczycie urwiska.
Pomyślał o małej delegacji, którą jego ludzie wysłali przed ośmioma dniami do
skleconej z darni chaty. Ich petycja była rozsądna. Tak naprawdę to nawet
nieodzowna. Ale
kapitan zdecydował się ją odrzucić. Wciąż z nadzieją czekał na wóz. Czuł, że
jego
obowiązkiem jest czekać z nadzieją na wóz.
W ciągu ośmiu dni, które upłynęły od tamtej chwili, nikt nie odezwał się do
niego ani
słowem. Wyjąwszy popołudniowe wycieczki na polowanie, ludzie trzymali się w
pobliżu
ziemianek, nie kontaktując się ze sobą i rzadko się pokazując.
Kapitan Cargill ruszył z powrotem do swojej sakramenckiej kwatery, ale zatrzymał
w połowie drogi. Stanął na środku majdanu, wpatrzony w czubki zdartych butów. Po
kilku
chwilach zastanowienia wymamrotał „Teraz” i zawrócił tą samą drogą, którą
przyszedł.
Kiedy dotarł na skraj urwiska, krok miał bardziej sprężysty.
Trzy razy wzywał kaprala Guesta, zanim przed jedną z dziur zaczął się jakiś
ruch.
Pojawiła się para kościstych ramion odzianych w kaftan bez rękawów, a potem
zasępiona
twarz spojrzała w górę skarpy. Nagły atak kaszlu sparaliżował żołnierza i
Cargill poczekał, aż
ustanie, zanim przemówił.
- Za pięć minut zbiórka wszystkich ludzi przed moją sakramencką kwaterą.
Wszyscy,
nawet niezdolni do służby.
Żołnierz tępo przytknął palce do głowy i zniknął w dziurze.
W dwadzieścia minut później załoga Fort Sedgewick, która bardziej wyglądała na
bandę odrażająco skatowanych więźniów niż na żołnierzy, zebrała się na płaskiej,
otwartej
przestrzeni przed okropną chatą Cargilla.
Było ich osiemnastu. Osiemnastu z początkowej liczby pięćdziesięciu ośmiu.
Trzydziestu trzech ludzi poszło za wzgórza, ryzykując wszystko, co mogło ich
spotkać na
prerii. Za największą grupą dezerterów Cargill wysłał siedmioosobowy konny
patrol. Może
zginęli, a może także zdezerterowali. Nigdy nie wrócili.
A teraz tylko osiemnastu nędzarzy.
Kapitan Cargill chrząknął.
- Jestem z was wszystkich dumny, że pozostaliście - zaczął.
Małe zgromadzenie żywych trupów nic nie odpowiedziało.
...
szenatorek