Lo Patrick - Dziewczęta z mokradeł.pdf

(1526 KB) Pobierz
Dla
Rone’a.
Do zobaczenia po drugiej stronie.
Bledsoe, Georgia
Pierwsza warstwa wody wydaje się tak gorąca jak w wannie. Jest ciężka, chociaż znajduje się na
powierzchni. Z
wodą
jest jak
z powietrzem: ciepło utrzymuje się
na
górze, a chłód na
dole. Ale na mokra-
dłach wszędzie jest płytko. I wszędzie gorąco. Jest jak w furii, pasji, gorączce.
W
wodzie pełno jest tego, co do niej wpadło, i tego, co z niej wyrasta. Dno w dotyku przypomina
stary chleb
– taki, który leżał pod cieknącym szlauchem. Wszystko tu pulsuje życiem, a żar można
dostrzec gołym okiem. Wydobywają się z
niego swoiste wibracje, jak z
bębna położonego na kuchence.
Można by gotować i grać jednocześnie. Natomiast muchy tego nie czują, mogłyby deptać po ogniu.
Stało się to
dwa razy
– odkrycie czyjegoś sekretu. Najpierw był mężczyzna i kobieta, dawno
temu. To na nich pierwszych się tu natknięto. On położył ją na mokradłach, wolno, jakby ją im przedsta-
wiał –
swój skarb. Jej włosy
opadły
na
powierzchnię
wody i
wystraszyły
owady, które
rozbiegły się
w panice w stu
różnych
kierunkach. Kiedy
skończyli,
kobieta
była
mokra od stóp do
głów.
On
także,
z tym
że
nie
miał,
jak ona,
długich włosów,
które
rozpływałyby się
na wodzie jak plama oleju. Ale to
i tak nie miało znaczenia –
bo w
Bledsoe powietrze było tak gęste od wilgoci, że nikt nie rozpoznałby,
czy człowiek jest mokry, czy tylko się spocił. Więc kto miałby zwrócić uwagę na to, że oni byli mokrzy?
Ludzie tutaj spędzają pół życia
jak ryby. Miasto w zasadzie stoi na wodzie.
Obserwowano ich. Dwie kobiety: jedna, którą to obchodziło, i druga, której było obojętne. Ta
druga wyjrzała przez okno w domu, któremu opadła szczęka – bo jego taras był na wpół zsunięty do
wody
a potem zaciągnęła
zasłony. Jeśli mieszkasz tak daleko od innych, zazwyczaj pilnujesz własnego
nosa. A jeśli nie jesteś wystarczająco ostrożny, upomną się o ciebie kłopoty. A znajdą cię z łatwością.
Jednak był tam też ktoś inny. Gdyby nie drzewa, kłoć, grube trzciny i patykowate rośliny koły-
szące się w wilgotnym powietrzu, zauważyliby ją, stojącą samotnie we mgle. Tę, którą obchodziło.
Obserwowała ich jak światło w ciemnym pokoju. Wyglądała jak czapla, z nieruchomą twarzą, skiero-
waną na mężczyznę i kobietę o długich czarnych włosach. Twarz obserwatorki nawet drgała jak u
ptaka.
A ona była mokra tylko do kolan; nikt nie położył jej w wodzie dla ochłody. Nie było tam nikogo. Gdyby
się zanurzyła, mogłaby skwierczeć z gorąca. A nawet pęknąć.
Podmuch wiatru poruszył trawami i wszystko nagle zaczęło śpiewać i tańczyć, ale zaraz powró-
ciło do bezruchu, jakby to była tylko próba przedstawienia. Wzięły w niej udział te rzeczy, które mają
korzenie, oraz gorące powietrze, prosto z
ust Boga, który potem
nagle przestał dmuchać na ziemię. Znów
wszystko ucichło, choć nie całkiem. Woda potknęła się o samą siebie i wpadała na wszystko wokół.
Ptaki
nurkowały i śpiewały, podskakiwały i dziobały, unosząc się na wodzie wraz z owadami – całe ich mnó-
stwo. Przy
nieodpowiednim świetle ktoś mógłby pomyśleć, że patrzy przez moskitierę. Bo w powietrzu
unosiło się niemal tyle samo wody, co na mokradłach; ledwo można było coś przez nią dojrzeć, nawet
jeśli mocno zmrużyło się oczy. Była jak gruby opatrunek na ranie, której jeszcze nie było czuć, ale która
już zaczynała się goić.
To było dawno temu. Teraz wirują tu inne wody, inne owady, inne ptaki, inni chłopcy i dziew-
częta, ale to samo światło świeci w ciemności – stojąca w
oddali kobieta-czapla,
która natknęła się
znów
na coś, czego nie chciała widzieć. I znów oglądała.
On jednak nie
zanurzył swojej
pani w
wodzie, jakby nakładał śmietankę na jedwab. Nie pociągnął
jej w górę, owijając sobie w pasie jej nogi, jak tamta dwójka. Kiedy włożył ją do wody, ona już się nie
ruszała. Trwała w zawieszeniu. Dryfowała na wodzie.
Rozdział
1
Byłam malutka, kiedy wprowadziliśmy się
na Hack Road. Nie
pamiętam nic
z czasu, kiedy
byłam
niemowlęciem, ani
z przeprowadzki, tylko
to, że
mieszkam tutaj od zawsze. Tata zbudował nasz dom sam
i to „bez niczyjej pomocy!”. A nie była to prawda, bo miał mnóstwo pomocy, ale mówił tak, bo to było
dokładnie w stylu Whitakerów. Także
ja
przypisywałam sobie
nieraz
czyjeś zasługi, chociaż
nie
ruszyłam
w ich kierunku nawet palcem.
Kiedyś oznajmiłam, że cięłam stal na most Walton Waterway, dzięki któ-
remu zwiększyła się gęstość zaludnienia w zatoce. A nie było mnie wtedy nawet na świecie.
Mieszkaliśmy daleko od głównej drogi, ale ponieważ w Bledsoe trudno było zdobyć adres, więc
po
prostu mówiliśmy, że mieszkamy przy niej. Wymyśliliśmy sobie nawet adres: 1234 Hack Road. Nic
nas nie ograniczało. Chociaż o wyobraźnię tutaj też było trudno.
Byliśmy daleko w tyle, ukrywaliśmy się pod dużym dębem, który mama nazywała oplątwą. Była
kruchą kobietą, którą
niezbyt
chętnie
wyprowadzano z
błędu.
Nikt nie
kwapił się, żeby powiedzieć
jej:
„To przecież dąb”. Milczeliśmy,
kiedy
się myliła, bo mogłaby rozpaść się na kawałki.
Nasza rodzina była raczej samotna. Nie było wokół nas zbyt wielu osób, które mówiłyby nam,
jakie są właściwe nazwy drzew czy inne przydatne rzeczy. Mama była najcichszą kobietą ze wszystkich,
jakie znał ojciec, ciągle o tym mówił.
Sue-Bess,
jesteś najcichszą kobietą, jaką
znam.
A
ona kiwała
w
milczeniu głową z nadzieją, że
utrzyma ten
tytuł.
Nie daje się już dzieciom takich imion jak Sue-Bess. Kiedyś było prościej, ale potem wszystko
skomplikowały myślniki i niezręczne połączenia. Teraz jesteśmy ludźmi o jednym imieniu, z wyjątkiem
mojej siostry Sarah-Anne,
która dostała dodatkowe imię z powodu swoich włosów. Blond zawsze robił
pozytywne wrażenie na mamie. A dla takich włosów jedno imię to za mało. Ja nazywam się Kay –
kolor
mysi dostał tylko trzy litery.
Moi bracia to Peter i Freddy. A
siostra, która zmarła, miała na imię Elizabeth. Miałam wtedy pra-
wie dwa lata. Sarah-Anne
prawie cztery. A Elizabeth zmarła, bo urodziła się za wcześnie. Ja urodziłam
się dokładnie w
dniu, w
którym powinnam była. Gdybym tylko wiedziała, co się stanie z
Elizabeth, gdy
wyskoczy przed swoim czasem,
kazałabym jej zostać w środku. Elizabeth była ostatnią szansą rodziców.
Whitakerowie nie mieli już więcej dzieci po tym, jak zebraliśmy się na jej pogrzebie na podwórku pod
dębem. Pod oplątwą.
Mieszkaliśmy
w Bledsoe w stanie Georgia. To
jednocześnie
miejsce i sprawca. Wiem,
że są
cztery pory roku, ale pamiętam tylko ten upał i zepsucie oraz ludzi siedzących bez celu. Wewnątrz, na
zewnątrz,
pod drzewem, na drzewie, z zimnymi napojami w szklankach, które
pociły
im
się
w
dłoniach,
z
mokrymi szmatkami na spoconych głowach, ze stopami w wiadrach z wodą i lodem (faworyt taty) albo
leżących i na wpół żywych, smażących się jak prosiak na ruszcie. Błagających Boga o chociaż jedną
chmurę.
Dorośli uwielbiają rozmawiać o
pogodzie, ale w Bledsoe
robiły to też dzieci. Przez upał nauczyli-
śmy się wielu nowych słów, których z pasją używaliśmy. Kiedy słyszałam, jak dorośli mówią, że
jest cie-
pło oraz że potrzeba deszczu albo „roztopimy się” czy „drzewa się poprzewracają”, albo „korzenie
wyschną” lub „ten pył zadusi nas na śmierć”, albo jeszcze inne takie rzeczy, czułam się w obowiązku
dołączyć do nich. Mówiłam na przykład: „O rety! Gorąco, jak diabli!”, „Cała płonę!”, „Podeszwy mi się
dziś topią jak masło!”, „Więcej potu niż rozumu!”. Raz też powiedziałam, że „jest kurewsko gorąco”, ale
dostałam
za to
w twarz. Długo
potem jeszcze
bolała
mnie
szczęka. Ale dzięki
temu
stałam się przykładna.
Przykładnie milcząca. W domu to tata zajmował się razami, a mama dawała dobry przykład.
Bieg z Hack Road do domu
zajmował
dobre
sześć
minut. Raz
zmierzyłam
sobie czas stoperem
w
zegarku, który mój najstarszy brat Peter dostał na Gwiazdkę. Przez pewien czas mierzył wtedy
wszystko
nawet ile czasu
szedł
do
łazienki
i to w obie strony, ale tata
położył
temu kres i zmiótł zegarek
mokrą szmatą. Miałam osiem lat, kiedy brat dostał ten zegarek, dziesięć, kiedy zmierzyłam sobie czas
biegu z
Hack Road do domu, a dwanaście, kiedy zmierzyłam czas z
naszego domu do innego, o którym
nawet nie
wiedziałam, że
istnieje, i co
zajęło dokładnie dziewiętnaście
minut z Hack Road
i trzynaście
z naszego domu.
– Sprawdzę,
jak daleko dam
radę
biec bez zatrzymywania!
– krzyknęłam któregoś popołudnia
do
Petera.
Jak se chcesz, tylko nie umrzyj z przegrzania.
To
było
w sierpniu. Wtedy
właśnie
robi
się
nieco
poważniej.
Normalnie da
się przetrwać
lipiec,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin