Selma van de Perre - Mam na imię Selma.pdf

(4282 KB) Pobierz
Prolog
6 września 1944 – do Greet Brinkhuis
Kochana Gretchen,
siedzę tutaj, w Vught, w wagonie bydlęcym z dwunastoma osobami. Za
chwilę odjeżdżamy do Sachsenhausen albo Ravensbrück. Nie trać nadziei.
Ja też jej nie tracę. Choć chciałabym, żeby to już się skończyło. Wyrzucam
kopertę z wiadomością z pociągu przez szparę w deskach. Żegnajcie, moje
Skarby.
Całuję
Marga
Kazali nam zabrać szczoteczki do zębów i swoje rzeczy i czekać na zewnątrz.
Było jasne, że przeniosą nas w inne miejsce, ale dokąd? Tego nie wiedziałyśmy.
Pomyślałam, że bezpieczniej będzie zostać w obozie Vught, zamiast jechać
w nieznane, dlatego postanowiłam ukryć się pod materacem. Przepuściłam inne
kobiety i zostałam ostatnia w baraku, ale nie byłam wystarczająco szybka. Zanim
zdążyłam się całkiem schować, przyszła
Aufseherin.
Kazała mi się pośpieszyć.
Wyciągnęła mnie za ramię z baraku i wepchnęła do ostatniego wagonu. To
niewielkie opóźnienie zadziałało na moją korzyść. Na końcu pociągu nie było
zbyt wielu osób. Pozostałe wagony wypchano do granic możliwości i biedne
kobiety, a wśród nich moje przyjaciółki z obozu, podróżowały trzy dni
w okropnych warunkach. W moim było około dwunastu kobiet. Żadnej z nich nie
znałam. Okazało się, że są to w większości prostytutki przetrzymywane w obozie,
by leczyć je z chorób wenerycznych. Przydzielono je do pracy w kuchni i dzięki
temu udało im się przemycić sporą skrzynię chleba i kiełbasy oraz kociołek gęstej
zupy. Uznałam to za łut szczęścia; wiedziałam, że kobiety w innych wagonach
nie miały takiego prowiantu. Moje współpasażerki widocznie nie doceniały tego,
co miały, gdyż zaczęły się kłócić o jedzenie. Przyjęłam, że rozsądnie będzie je
racjonować, bo nie wiedziałyśmy, ile potrwa nasza podróż. Zakładałyśmy, że
jesteśmy w drodze do Niemiec, ale nie wiadomo było dokładnie dokąd. Ostrożnie
podsunęłam kobietom swój pomysł i na szczęście mnie posłuchały.
Zaproponowały, żebym to ja rozdzielała żywność. Odebrałam to jako przywilej;
nalewałam zupę, kroiłam chleb i kiełbasę, a towarzyszki podróży przekonały się,
że dokładam starań, żeby wszystkie dostawały po równo.
Dla każdej z nas wystarczyło miejsca na podłodze wagonu, część kobiet
opierała się o ściany. Udało mi się zdobyć kawałek papieru toaletowego.
Napisałam na nim szybko list do mojej przyjaciółki Greet Brinkhuis
z Amsterdamu, by ją zawiadomić, że jestem w pociągu jadącym prawdopodobnie
do Niemiec. Kiedy zatrzymałyśmy się na pierwszej stacji, wypchnęłam list przez
szparę w deskach. Choć było mało prawdopodobne, żeby Greet go kiedykolwiek
dostała, postanowiłam wykorzystać tę szansę.
Podróż była męcząca. Nawet nam z uprzywilejowanego wagonu wydawało się,
że nigdy się nie skończy. 8 września, po trzech dniach i dwóch nocach
w zamknięciu, dotarłyśmy do celu. Otworzyły się rozsuwane drzwi, a my po raz
pierwszy ujrzałyśmy to, co później okaże się obozem w Ravensbrück. Zakrawa
na ironię, że to straszne miejsce położone jest w pięknej okolicy nad dużym
jeziorem Schwedtsee. Ale tego wszystkiego nie mogłyśmy wtedy zobaczyć.
Strażniczki kazały nam wysiąść. Wokół chodzili esesmani z batami w ręku
i wielkimi psami przy nodze. Psy szczekały, a mężczyźni krzyczeli: „Schnell,
schnell, schnell! Heraus, heraus, heraus!
[1]
”.
Wszystkie byłyśmy śmiertelnie wystraszone.
Artysta i modystka – moja rodzina
W swoim zacisznym domu w Londynie oglądam zdjęcie, które zostało wykonane
w 1940 roku: mama, młodsza siostra i ja siedzimy w ogrodzie ciotki
w Amsterdamie – w tamtym czasie było to jeszcze spokojne miejsce. Matka,
którą nazywałyśmy czule
mams,
ma na fotografii pięćdziesiąt jeden lat, moja
siostra Clara – dwanaście, a ja – osiemnaście. To zwyczajne rodzinne zdjęcie
zwykłych ludzi: spędzamy wspólnie miłe popołudnie, ciesząc się swoim
towarzystwem. Tak jak być powinno: w otoczeniu darzących nas ciepłymi
uczuciami bliskich, bezpiecznie, przyjemnie i przewidywalnie. Wyraz naszych
twarzy niczym nie zdradza tego, co się wydarzy w ciągu kolejnych trzech lat:
śmierć ojca, matki i Clary, babki, ciotki Sary, jej męża Ariego i ich dwojga dzieci
oraz wielu innych członków rodziny nie z przyczyn naturalnych czy na skutek
wypadku, tylko z powodu okropności, które w chwili, kiedy robiono tę fotografię,
stawały się już powszechne w pozostałych częściach Europy i wkrótce
przeniknęły też do Holandii. Zanim do tego doszło, nie zdawaliśmy sobie sprawy,
jakim przywilejem jest anonimowe życie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że ludzie,
którzy powinni zostać niezauważeni, trafili na pomniki upamiętniające ich jako
ofiary najbardziej metodycznego masowego mordu w historii świata.
Tak jak większość, urodziłam się w przeciętnej rodzinie, w której przeżycia jej
członków wydawały się wyjątkowe jedynie osobom bezpośrednio w nie
zaangażowanym. Mój dziadek ze strony ojca, Levi Velleman, był handlarzem
antyków w Schagen. Tam i w Haarlemie miał sklep, ale nigdy się nie wzbogacił.
Babcia ze strony ojca, Saartje Slagter, była – jak większość kobiet w tamtym
okresie – gospodynią domową, choć nie odpowiadała w pełni stereotypowi, bo
niezbyt dobrze radziła sobie z prowadzeniem domu. Była beznadziejną kucharką
i nie umiała sprzątać. Jej najstarsza córka, ciotka Greta, opowiadała, że u nich
w domu zawsze panował bałagan: ubrania chowano, gdzie popadnie, przez co
nikt nie mógł niczego znaleźć. Mieszkała u nich wprawdzie pomoc domowa,
która wykonywała najcięższe prace, ale z wiekiem Greta przyjęła na siebie
większość obowiązków i opiekowała się młodszym rodzeństwem.
Mój ojciec, Barend Levi Velleman, pierworodny syn Leviego i Saartje, urodził
się 10 kwietnia 1889 roku. Pomyślny przebieg porodu musiał sprawić ulgę
mojemu dziadkowi. Jego pierwsza żona umarła w połogu, a cztery dni po niej ich
synek, który także nosił imię Barend. Vellemanowie nazywali pierworodnych
synów w każdym pokoleniu na przemian Barend Levi albo Levi Barend. Dziadek
Velleman prawdopodobnie bardzo chciał mieć potomstwo, bo 20 czerwca 1888
roku, zaledwie cztery miesiące po śmierci pierwszej żony, ponownie się ożenił –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin