Mariusz Tryniszewski - Pokój 2.040.pdf

(1871 KB) Pobierz
Moim dzieciom: Kai, Kalinie, Maksiowi. Mojej żonie Beatce.
Dzieciom i ich rodzinom z Przylądka Nadziei.
Całemu personelowi kliniki Przylądek Nadziei.
WSTĘP
Nim zacznę opowiadać naszą historię, chciałbym Wam nieco przybliżyć
bohatera tej opowieści. Jest nim półtoraroczny chłopiec – Maksio. Nasz
ogromny dar, ukochany syn. Jest zupełnie wyjątkowy, o czym przekonasz
się wkrótce.
Maksymilian to piękny chłopczyk o blond włosach, wielkich, niebieskich
oczach i czarującym uśmiechu. Wiecznie radosny brzdąc, pełen werwy
i życia. Ma niespożyte pokłady energii, wszędzie go pełno i ma w sobie taką
bożą iskrę, że mógłby rozkruszyć nawet najtwardszą skałę.
O tym, że Maksio ma przyjść na świat, dowiedziałem się od mojej żony,
Beatki, kiedy oznajmiła mi, że po raz kolejny zostanę tatą. To była
nieskończona euforia, byłem szczęśliwy i dumny zarazem – no bo znów
będę tatą i do tego będę miał syna! Mamy już dwie nastoletnie córki, które
darzymy ogromną miłością. Są dla nas wiatrem pchającym statek pod
banderą Tryniszewskich. Do naszego szalonego składu miał dołączyć on –
Maksymilian, bo tak daliśmy mu na imię (nieprzypadkowo, po samym
świętym Maksymilianie, wielkim wojowniku). O tym, że niebawem pojawi
się w naszym życiu, wiedziałem od początku, ponieważ tego chcieliśmy, ale
wieść, że będzie niepełnosprawny, pojawiła się tuż po pierwszych
badaniach prenatalnych. Beti powiedziała, że nasz synek prawdopodobnie
urodzi się z zespołem Downa bądź inną wadą genetyczną. Co wtedy
mogłem sobie pomyśleć? Przecież każdy rodzic chce mieć mądre, piękne
i przede wszystkim zdrowe dziecko. A co, gdy dowiadujesz się, że tak nie
będzie, że rosnący w brzuchu maluch rozwija się nieprawidłowo? Co
wtedy? Był szok, niedowierzanie, lęk o zdrowie i życie maleństwa. Przecież
nikt nie jest na to przygotowany. Masz wtedy wrażenie, że świat –
przynajmniej chwilowo – wali ci się na głowę. Że tak po ludzku tego nie
dźwigniesz. Patrzyłem w oczy mojej żony, która była chyba bardziej
przerażona niż ja, i wiedziałem, że przed nami trudna, nieznana i ciężka
droga. Dziecko przecież może nie dożyć do porodu, co chwila były nowe
badania i kolejne złe wiadomości. Musiałem szybko uświadomić sobie, że na
pewne rzeczy, które się wydarzyły, nie mam wpływu, muszę wstać i iść do
przodu. Nie mogę zawieść reszty rodziny i przede wszystkim jego. On na
mnie liczy, ufa mi i wie, że stary da radę. Szczerze przyznam, że do końca
powtarzałem sobie, że to nie musi być prawda, że lekarze się mylą. Tak mi
było po prostu łatwiej, nadzieja umiera ostatnia. Ten lekarz się nie pomylił.
H8! Tra ony, zatopiony. Maksio jest chory i to nie jest grypa…
Maks urodził się z licznymi wadami i w dodatku z tym
ponadprogramowym, „nieszczęsnym” chromosomem 21, którego obecność
cechuje dzieci z zespołem Downa.
Jakby tego wszystkiego było mało, nasz synek przyszedł na świat o całe
pięć tygodni za wcześnie – wcześniak z zespołem Downa. Kumulacja złych
zdarzeń losowych. Po takim tąpnięciu (to mogła być górnicza siódemka
w skali Richtera) chciałem się obudzić. Myślałem, że to tylko miraż, ale
niestety, to była rzeczywistość. Maks ma zespół Downa. Oprzytomniałem
szybko. Pomyślałem sobie: „No dobra, trudno, widocznie tak właśnie miało
być. Biorę to na klatę i wciskam w kategorię nowych wyzwań. Przecież to
nie koniec świata, trzeba wziąć odpowiedzialność za to małe życie. On sam
nie da rady w tym szalonym świecie. Jestem jego tatą i muszę mu pomóc”.
W tamtym czasie przyświecała mi jedna myśl i jedno marzenie: żebyśmy
wyszli z tego szpitala z powodzeniem, przeszli operację zrośniętej
dwunastnicy i po drodze jeszcze korektę VSD (wada serca). Potem dużo
rehabilitacji i terapii, masa wizyt lekarskich. Włączyłem tryb działania –
damy radę i zaczynamy jechać z tym tematem.
Wtedy nie sądziłem, że najgorsze dopiero nadejdzie, że przyjdzie nam się
zmierzyć z czymś, czego nikt nigdy nie chce usłyszeć o swoim dziecku;
z czymś, co wywołuje ciarki na plecach. Z diagnozą, która dosłownie
paraliżuje całe ciało.
Ostra białaczka szpikowa. Jeb! Jak grom z jasnego nieba… Tra a tak
mocno, że nic, co do tej pory wydawało ci się ekstremalnym przeżyciem, nie
może się z tym równać.
Niesprawiedliwość? Dar? Ironia losu? A może tak miało być? Może on
miał do nas tra ć? Może jest nam dany po coś? Ponoć nie ma przypadków
i nic nie dzieje się bez przyczyny. Można mieć żal, pretensje, można uciec,
ale można też po prostu to przyjąć i stać się świadkiem wielu cudów,
których w przeciwnym razie nigdy bym nie doświadczył i nigdy nie
zauważył.
Leżę teraz obok niego na łóżku w klinice Przylądek Nadziei we
Wrocławiu, za dużym oknem leje deszcz, on smacznie śpi głębokim snem,
a ja patrzę na niego i czuję ogromną miłość do tej malutkiej i kruchej istoty.
Kocham go i dedykuję mu tę historię – historię, którą przeżyjemy razem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin