Joanna Lamparska - Imperium małych piekieł.pdf

(1748 KB) Pobierz
ZAMIAST WSTĘPU
Pani doktor habilitowana spojrzała na mnie lodowato.
– Naukowcy nienawidzą pani książek.
– Dlaczego? – Zdziwiłam się. – Nie pozuję na naukowca.
– Właśnie! Pani pisze w taki sposób o skomplikowanych sprawach, że każdy to
potem rozumie! W badaniach nie ma miejsca na emocje!
Lata wcześniej, zanim pani doktor habilitowana mi wygarnęła, stałam obok
naskalnych fresków sprzed ośmiu tysięcy lat wraz z  dwoma światowej sławy
badaczami, profesorem X (Sorbona) i  profesorem Y (Uniwersytet Kairski).
Młodszy X orzekł: malowidła przedstawiają pływających ludzi, którzy odurzali się
ziołami i wydawało im się, że płyną. Wiekowy już Y spojrzał na X pogardliwie i ze
stoickim spokojem oświadczył: „profesorze X, jest pan idiotą”. Na tej pustyni
tysiące lat temu było morze, więc ludzie malowali to, co widzieli.
A  potem chwycili się za włosy, okulary i  wszystko, co mogło pomóc
w rozwiązaniu naukowego sporu.
Być może kogoś urazi ta książka. Piszę o sprawach ważnych i strasznych, ale
chciałam to zrobić tak, żeby wszyscy zrozumieli. Choć staniemy przed tym samym
obrazem, każdy zobaczy w nim coś innego, a pewnie będą i tacy, którzy zupełnie
niczego nie zauważą. Najwyżej to, że naukowiec zrobiłby to inaczej.
ROZDZIAŁ I
KRZYKI ZMARŁYCH
Jasiu mówi, że zmarli wołają go w nocy.
Krzyczą spod ziemi, żeby ich wyciągnąć, bo dość mają gnicia w zapomnianym
dole. W krzykach zmarłych nie ma niczego dziwnego, można nawet powiedzieć, że
dla niektórych są codziennością. Rozstrzelani i  zagłodzeni proszą, żeby odnaleźć
ich groby, pochować, zostawić krzyż lub kamień, tak żeby inni wiedzieli, gdzie
leżą. Ludzie słyszący takie głosy niechętnie o  nich opowiadają. To najczęściej
historycy lub archeolodzy, którzy nagle stają przed dziwacznym dylematem: pójść
za wołaniem zmarłych czy je zbagatelizować? Pójście może oznaczać przyznanie
się do szaleństwa. Nikt nie chce być wariatem, szczególnie naukowiec albo
szacowny obywatel miasteczka, w  którym wszyscy się znają. Jasiu należy do
drugiej grupy, ale słucha krzyków z  zaświatów, bo wie, że ich lekceważenie
również może przyprawić o  obłęd. Zmarli się nie poddają, lubią powracać
w  myślach, walczyć i  wzbudzać wyrzuty sumienia. I  tak w  końcu postawią na
swoim. Pewien eksplorator z  Opola opowiadał kiedyś, że śnią mu się nawet
esesmani żądający, żeby zlokalizował ich zwłoki. Nie wiem, ile w  tym prawdy,
mówią jednak, że chłopak ten trafił na ludzkie szkielety w  lesie, który wcześniej
mu się przyśnił.
Ale zmarli od Jasia są po drugiej stronie tej historii. To bezbronne ofiary  –
zrzucone do rowów między ruinami o sterczących kominach a placem zabaw, gdzie
dzieci bujają się na huśtawce. Jesień tego roku jest taka piękna. Słoneczna. Idealna,
żeby brodzić w  pordzewiałych liściach. Młode matki popychają więc kolorowe
wózki, czule doglądają pociech, poprawiają kocyki. Rudowłosa dziewczynka
rozrzuca łopatką piasek. Światło tworzy na jej loczkach aureolę. Zmarli ją omijają,
bo wiedzą, że jeśli taki maluch ich posłucha, narobi sobie tylko kłopotów. Szkoda
im dzieciaka.
W  tym sielskim momencie, tuż obok huśtawek, siada kobieta w  szaliku
z  jaskrawymi frędzlami. Ma mocno pomalowane usta, łapczywie zaciąga się
papierosem. Co chwilę wyrzuca z  siebie kłęby dymu, który rozprasza się, żeby
umknąć ponad budynki.
Dziwnie tu jakoś. Gdyby polecieć w  górę za dymem z  papierosa, tam, skąd
świat obserwują duchy zmarłych, łatwiej byłoby dostrzec, że miejsce zabaw zostało
wciśnięte w kompleks dawnych koszar. Część bloków jest zdewastowana, brak im
okien i  drzwi, wyglądają jak podstarzali pracownicy firmy ochroniarskiej, którzy
prędzej sami dostaną łupnia, niż znokautują przeciwnika. W  szpary dziurawych
dachów wdarła się zieleń, tynk odpada ze ścian, nieznane ręce rozbiły w pył stare
progi. Domy otaczają upstrzony samosiejkami plac. W  jego rogu stoją huśtawki.
Przy jednym z bardziej zadbanych budynków snują się mężczyźni ubrani w dresy
albo płaszcze narzucone na pasiaste piżamy. Wcale się nie uśmiechają. Są jakby
osowiali, złota jesień ich nie cieszy. Za to za szybami co chwilę pojawia się inna
twarz, ciekawe oczy wyglądają na zewnątrz i, spłoszone, cofają się szybko w głąb
pokoju.
– To nasz szpital psychiatryczny  – rzuca niedbale Jasiu, ten, który słyszy
zmarłych. – Ale powstał dopiero wiele lat po wojnie.
Szpital psychiatryczny? Od kilku godzin biegam za tym niespokojnym facetem
po labiryncie zniszczonych obiektów. Jasiu (jakby za sprawą jego charakteru,
koledzy używają jego imienia zawsze w  formie wykrzyknika) pokrzykuje
nerwowo, wyrzuca z  siebie słowa z  szybkością karabinu maszynowego, choć
nieregularnie. Co chwilę zmienia temat. I nie przestaje mówić ani przez chwilę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin