Radosław Budkiewicz - Wśród sosnowych drzew(1).pdf

(2267 KB) Pobierz
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Opieka wydawnicza: Katarzyna Mróz-Jaskuła
Redakcja: Ewa Hoffmann-Skibińska
Korekta językowa: Dominika Surma
Projekt okładki: Agnieszka Zawadka
Skład i łamanie: Katarzyna Mróz-Jaskuła
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2023
Wydanie I
ISBN: 978-83-67691-14-7
Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień
hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje
dostępne pod adresem: kontakt@dlaczemu.pl
Jak zawsze, dla mojego taty
Rozdział 1
Nocny marazm zburzył ryk silnika pędzącego automobilu. Zielonkawy studebaker commander
z  dwudziestego ósmego roku ściął zakręt i  zjechał z  asfaltowej, ciągle lśniącej od deszczu
drogi, przyspieszając. Koła zabuksowały na błotnistej, nierówno wysypanej żwirem alejce.
Zarzuciło mocno tyłem, kierowca zaklął, walcząc z maszyną. Spieszył się i wyciskał ze starego
automobilu, ile tylko się dało, nie bacząc na niebezpieczeństwo związane z  tak dużą
prędkością.
Na szczęście szybko odzyskał panowanie nad studebakerem.
Światło padające z  re ektorów na jedną krótką chwilę omiotło starą, drewnianą tabliczkę
ostrzegającą wszystkich, że wkraczają na teren wyrębu lasu. O cjalnie wstęp był tylko dla
pracowników tartaku Daugherty & Co. Nieo cjalnie wchodzili tam wszyscy, którzy chcieli.
Ochrona i tak tego nie pilnowała. Zakład chylił się ku upadkowi, a recesja tylko pogarszała
sytuację. New Deal, tak szumnie zapowiadany przez prezydenta Roosevelta Nowy Ład, tylko
odwlekał nieuniknione. Bogacze sobie radzili, biedota dostała wsparcie, ci pomiędzy… Cóż,
kapitalizm bywa krwiożerczy. Stan tartaku doskonale o tym świadczył. Dawniej o każdej porze
dnia i nocy coś się tu działo.
Teraz… nic.
Dla kierowcy i pasażerów – no, prawie wszystkich pasażerów – nieczynny tartak i las za nim
były jednak odpowiednim miejscem. Idealnym wręcz. Odosobnionym, ale dostatecznie
bliskim. Znanym wszystkim, ale przez wszystkich unikanym.
Automobilem jechało ściśniętych pięć osób. Trzech mężczyzn, milczących i  poważnych,
ubranych w coś, co przypominało mnisie habity. Z dwóch kobiet tylko pierwsza miała na sobie
coś podobnego do stroju mnicha czy zakonnicy, jednak znacznie bardziej bogato zdobionego,
druga zaś była boso, w prostej, jasnej koszuli nocnej, z jutowym workiem na głowie, spętana
sznurem.
Jako jedyna miała ciemniejszą skórę.
Szlochała cicho, przyciskając dłonie do wydatnego, ciążowego brzucha. Przysłuchiwała się
wszystkim dźwiękom, jakie nieprzerwanie płynęły obok  – cóż innego miała do roboty?
Modlitwy zaprzestała już jakiś czas temu. Jedynie troska o  nienarodzonego jeszcze syna lub
córkę powstrzymywała ją od głośnego wybuchu płaczu i wycia w rozpaczy.
Chciała zawołać męża, ale nie potra ła się zmusić do wykrzyczenia jego imienia. Zasnęli
razem, wtuleni w siebie, ciesząc się ciepłem ciał w tę zimną noc. Czuła się dobrze, szczęśliwa
i bezpieczna w jego ramionach. Była spokojna, śpiąca, a potem… Nagle, brutalnie wszystko się
urwało.
Wiedziała, że jego też zabrali, widziała, jak jakiś przysadzisty mężczyzna z  bokobrodami
(łudząco podobny do właściciela jedynego w  miasteczku kina!) uderza go kolbą rewolweru
w  głowę, zarzuca na czerep worek i  wyciąga z  domu, ale potem ona też została tak
potraktowana. Potem była tylko ciemność. Bólu uderzenia nie zapomni nigdy.
Bała się, że tępe pulsowanie na potylicy to tylko początek. Zwłaszcza że gdy wepchnęli ją
do automobilu  – ich własnego wozu!  – usłyszała tylko głuchy, nieprzyjemny dźwięk
Zgłoś jeśli naruszono regulamin