Spis treści:
Część 1. Minisłońce
Część 2. Zabawa w chowanego
Część 3. Nigdy
Podziękowania
Dla wszystkich moich przyjaciół z hotelu
Kastens Luisenhof w Hanowerze
za autentyczną życzliwość i szlachetność
okazaną mi
podczas mojej niedawnej podróży do Niemiec.
Danke schoen!
Być człowiekiem oznacza być inżynierem.
Billy Vaughn Koen, Discussion of the Method
CZĘŚĆ 1
MINISŁOŃCE
wtorek, 20 września
1.
Pułapka była dziecinnie prosta.
I jak to w przypadku takich pułapek bywa, sprawdziła się doskonale.
Colter Shaw poruszał się bezszelestnie między zakurzonymi drewnianymi regałami, pełnymi zardzewiałych pojemników i beczek, w dawno opuszczonym warsztacie na czwartym piętrze budynku fabryki Welbourne & Synowie. Półki ciągnęły się jeszcze pięć metrów, a dalej otwierała się rozległa przestrzeń, zastawiona wiekowymi mahoniowymi stołami do pracy, porysowanymi i zaplamionymi, które w większości gniły i pleśniały.
Stali tam trzej mężczyźni w ciemnych garniturach i z ożywieniem rozmawiali, rozluźnieni, zachowując się naturalnie, jak ludzie, którzy nie mają pojęcia, że są obserwowani.
Shaw przystanął i zasłonięty rzędem regałów wyjął kamerę. Wyglądała jak pierwsze lepsze urządzenie, które można kupić na Amazonie albo Best Buy, ale różniła się od nich istotnym szczegółem: z przodu nie miała obiektywu. Jej szklane oko było zamontowane na półmetrowym elastycznym pałąku. Zgiął go pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, skierował za bok regału i dopiero wtedy wcisnął przycisk nagrywania.
Po kilku minutach, gdy mężczyźni odwrócili się do niego tyłem, wynurzył się z kryjówki i podszedł bliżej, chowając się za ostatnim rzędem regałów.
Właśnie wtedy pułapka zadziałała.
Jego but zahaczył tuż nad podłogą o drut, który wyszarpnął bolec z nogi najbliższego regału, co z kolei spowodowało lawinę pojemników, puszek i beczek. Shaw rzucił się na podłogę, by nie poturbowały go większe przedmioty, ale kilka z nich trafiło go w ramiona.
Trzej mężczyźni gwałtownie się odwrócili. Wygląd dwóch zdradzał bliskowschodnie pochodzenie – Shaw wiedział, że to Saudyjczycy. Trzeci był Anglosasem i na tle śniadych twarzy swoich towarzyszy wydawał się bardzo blady. Wyższy z Saudyjczyków – mówiono do niego Rass – trzymał pistolet, po który błyskawicznie sięgnął, gdy Shaw w tak niezgrabny sposób ujawnił swoją obecność. Stanęli obok intruza, podczas gdy ten podnosił się z szorstkiej podłogi, i przyglądali się swojej zdobyczy – wysportowanemu blondynowi po trzydziestce, w dżinsach, czarnym T–shircie i skórzanej kurtce. Shaw prawą ręką trzymał się za lewe ramię. Krzywiąc się z bólu, palcami masował sobie staw.
Rass podniósł szpiegowską kamerę, obejrzał i wyłączył. Kiedy schował ją do kieszeni, Shaw pożegnał się w duchu z tysiącem dwustoma dolarami. W tym momencie nie to było jednak najważniejsze.
– Hm... – westchnął Ahmad, drugi z Saudyjczyków.
Trzeci z mężczyzn, który nazywał się Paul LeClaire, przez chwilę wyglądał na przerażonego, zaraz jednak zrobił zbolałą minę.
Shaw z niesmakiem zerknął na przewrócony regał i odsunął się od kilku beczek, z których wyciekały chemikalia o kwaśnym zapachu.
„Dziecinnie proste...”.
– Zaraz! – LeClaire zmarszczył brwi. – Znam go! Pracuje u pana Harmona. W dziale personalnym. To znaczy tak mówił. Ale to była przykrywka! Niech to szlag! – Głos mu się załamał.
Jak gdyby zaraz miał się rozpłakać, pomyślał Shaw.
– Z policji? – spytał LeClaire’a Ahmad.
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć?
– Nie jestem gliną – odezwał się Shaw. – Pracuję prywatnie. – Zwrócił surową twarz w stronę LeClaire’a. – Wynajęto mnie, żebym znalazł judasza u Harmona.
Ahmad podszedł do okna i wyjrzał na boczny zaułek w dole.
– Ktoś jeszcze? – Pytanie było adresowane do Shawa.
– Nie.
Mężczyzna skierował się do wyjścia z warsztatu, a jego ruchy zdradzały, że elegancki popielaty garnitur kryje twarde mięśnie. Wolno otworzył drzwi, wyjrzał, po czym je zamknął. Wrócił do pozostałych.
– Ty – rzekł do LeClaire’a. – Zrewiduj go. Sprawdź, czy ma broń. I co ma w kieszeniach.
– Ja?
– Nas nie śledził – zauważył Ahmad. – To ty byłeś nieostrożny.
– Nie byłem. Naprawdę. Jestem pewien.
Ahmad uniósł dłoń: nie płacimy ci za biadolenie.
LeClaire, z każdą chwilą coraz bardziej ponury, zrobił krok naprzód. Ostrożnie obszukał intruza. Robił to byle jak i gdyby Shaw miał przy sobie pistolet, który często nosił na biodrze, prawdopodobnie by go przeoczył.
Jego niewprawne palce odnalazły natomiast i wydobyły na wierzch zawartość kieszeni Shawa. Kiedy LeClaire się odsunął, miał w rękach telefon komórkowy, gotówkę, składany nóż i portfel. Położył wszystko na zakurzonym stole.
Shaw nadal masował sobie ramię, a Rass przechylił głowę w jego stronę, w niemym ostrzeżeniu, by zważał na ruchy. Trzymał palec na kabłąku spustu pistoletu. Znał się na rzeczy. Z drugiej strony broń, której chromowana powierzchnia lśniła jak lustro, wyglądała pretensjonalnie. Tak nie wygląda sprzęt zawodowca.
„Nigdy nie przyciągaj uwagi swoją bronią...”.
LeClaire spoglądał w stronę otwartej aktówki. Wewnątrz była szara metalowa skrzynka o wymiarach trzydzieści pięć na dwadzieścia pięć na pięć centymetrów. Wystawało z niej kilka przewodów, każdy w innym kolorze.
– On wie? – zwrócił się do Shawa. – O mnie? Pan Harmon wie?
Colter Shaw rzadko odpowiadał na pytania, na które odpowiedź była jasna jak słońce.
Czasem nie odpowiada się po to, by potrzymać pytającego w niepewności. Biznesmen równocześnie potarł kciuki o palce wskazujące. Dziwnie to wyglądało. Jego cierpienie znacznie się pogłębiło.
Ahmad spojrzał na telefon.
– Hasło.
Rass uniósł pistolet.
Cóż to byłby za survivalowiec, gdyby dał się zabić z powodu kodu PIN. Shaw podał mu cztery cyfry.
Ahmad zajrzał do skrzynki z wiadomościami.
– Pisze tylko, że jedzie do fabryki zbadać trop. Wiadomość wysłana pod numer z tutejszym kierunkowym. Pozostałe też do tej samej osoby. Zna nasze nazwiska. – Spojrzał na LeClaire’a. – Nas wszystkich.
– Chryste...
– Tobą zajmuje się już od dłuższego czasu, Paul. – Ahmad przesunął palcem po ekranie, a potem rzucił telefon na blat stołu. ...
renfri73