Korwin Milewski H. Siedemdziesiąt lat wspomnień (1930).txt

(1476 KB) Pobierz
HIPOLIT KORWIN-MILEWSKI
SIEDEMDZIESIĄT LAT WSPOMNIEŃ
1855—1925
POZNAŃ 1930



WSTĘP.
Długo żyłem na tym śmiecie, znacznie dłużej, niż Psalmista obiecywał zwykłym śmiertelnikom. A wskutek okoliczności, z któremi czytelnik się pozna, moje życie od wczesnego dzieciństwa aż do czasów ostatnich rozwijało się w rozmaitych krajach, wśród rozmaitych zajęć, tworząc mi stosunki z najroz-maitszemi warstwami społecznemi, od najniższych do najwyższych, robiąc mnie świadkiem lub nawet dodatkowym czynnikiem różnych ciekawych zdarzeń i szczegółów historycznych, badaczom niezawsze znanych. Ponieważ znowu okres moich, zupełnie jasnych, wspomnień rozciąga się na pełne siedemdziesiąt lat, i rozpoczęty w moim kraju rodzinnym, za czasów właściwie feodalnych, doszedł do czasów, kiedy wszystkie objawy życia narodów europejskich rozwijają się w trzeciej części naszego kontynentu pod panowaniem, a nareszcie pod groźbą i nieustannym strachem komunizmu, więc materjał dla spostrzeżeń i wspomnień złożył się dość bogaty.
Dlatego już przed wojną wszechświatową liczni moi przyjaciele zaczęli mnie namawiać, abym wziął się do spisania moich pamiętników. Nie słuchałem ich, bo czynny i pracowity człowiek, jakim byłem do późnego wieku, jest mało skłonny do zagłębiania się w swoją przeszłość, póki teraźniejszość wystarcza dla zapełnienia jego życia, czasu i myśli. — A gdy — jak u mnie prawie raptownie, w roku 1920 — nadszedł okres całkowitej bezczynności i próżni życiowej, wtedy wystąpił objaw, którego nie życzę dożyć żadnemu umysłowo sprężystemu czytelnikowi, mianowicie starcze lenistwo i zobojętnienie. Zwyciężyć je mogła tylko jakaś „iskra“.
Trysnęła ona jesienią 1925 r. w klubie myśliwskim. Zaszła między dwoma kolegami rozmowa o roku 1918; jeden z tych panów przeżył go po tej, drugi po tamtej stronie chińskiego mucu, stworzonego przez Niemców między wschodnim i zachodnim ich frontem. Gdy ostatni wspomniał o mojej polemice z zaciętym wrogiem polskiego narodu, akademikiem Fr. Masson, pierwszy zaciekawiony prosił mnie o odbitkę mojej odpowiedzi. Otrzymawszy ją, wystosował do mnie do Poznania obszerny list, zbyt pochwalny, abym go nawet częściowo cytował, w któ
V
rym silnie nalegał, abym bezwłocznie wziął się do skreślenia moich wspomnień. Uważając tego wykształconego i oczytanego pana za wyjątkowo kompetentnego doradcę, pomyślałem, że mogę jeszcze stworzyć coś użytecznego, i wziąłem się do pracy.
Zaraz na początku powstało kilka zagadnień. Przedewszyst-kiem, w jakim języku mam pisać? Dużo pisałem i przemawiałem publicznie po polsku, po rosyjsku i po francusku. Lecz moją skrzypką był zawsze język francuski, polski wiolonczelą, a rosyjski kontrabasem. Dzięki temu to, co byłoby po francusku rozrywką, po polsku staje się pracą. Zdecydowałem się jednak na polski: każdemu pisarzowi idzie przedewszystkiem o czytelników. Między cudzoziemcami nie znalazłoby się ich, a w samej Polsce liczba Polaków czytających chętnie i biegle po francusku szybko się zmniejsza.
Dlatego prawdopodobnie niejeden wybredny czytelnik natrafi na wyrazy lub zwroty trącące galicyzmem. Proszę go, by posłuchał rady prawdziwego „muzykanta" w języku polskim, p. Czesława Jankowskiego, który w kilku poświęconych mojej osobie artykułach zawsze zalecał czytelnikom lub słuchaczom, aby zwracali uwagę nie na to, jak mówi lub pisze p. Milewski, lecz na to, co mówi lub pisze.
Drugie zagadnienie: jakiego typu mają być te pamiętniki? Podług niemieckiej terminologji: „subjektywne"' czy „objek-tywne"? Opierając się na własnych wrażeniach, stanowczo przekładam ostatni typ nad pierwszym. Czytałem w różnych językach masę pamiętników. Prawie wszystkie mnie zaciekawiały więcej niż powieści, albowiem najbujniejsza wyobraźnia ludzka, i co do zdarzeń i co do charakterów, nie dorasta rzeczywistości. — Jaki Walter Scott, Hoffmann, Eugenjusz Sue, Kraszewski potrafiłby wymyśleć.... Rasputina? Owszem ci pisarze nawet najbardziej utalentowani i sławni, jak J. J. Rousseau w swoich „Spowiedziach1" lub Amiel w swoim „Journal intime"', którzy na wzór indyjskiego Budhy zagłębiają się w bezustannej obserwacji własnego pępka i wtajemniczają czytelnika w swoje odruchy serca, lub drobniutkie szczegóły swojego życia domowego, sprawiali mi zwykle nudę, niekiedy — (jak Rousseau) obrzydzenie. Nas ludzi, dwunożnych i niby myślących stworzeń, jest na świecie nie mniej niż półtora miljarda. Każdy z nich w swoim czasie marzył o migdałach niebieskich, podkochiwał się, posiadał jakieś bliższe otoczenie, każdy w swem życiu prywatnem od tego otoczenia doznał różnych niespodzianek, rozczarowania, podstępów, wyzysków i t. d. To wszystko opowiadać czytelnikom, jak to obszernie czyni Morawski co do swoich stosunków z jakimś urzędnikiem konsystorskim i wileńskimi mieszczuchami, lub niedawno uczynił o swych zatargach małżeńskich pewien znany arystokrata zachodni, równa się mniej więcej ogłoszeniu swojej księgi kuchennej.
VI
Nie będzie jednak sprzecznem z tym planem, że się na początku szczegółowiej zastanowię nad pochodzeniem samego autora pamiętników. Pobudzają mnie do tego dwa poglądy. Po pierwsze, to pozwoli mi zwrócić uwagę czytelnika na mało znane zjawisko historyczne, o którem, jakem się tu w Poznaniu przekonał w rdzennie polskiem naszem społeczeństwie, pamięć szybko się zaciera nawet w tej części naszej ojczyzny, gdzie ono się odbyło; mianowicie to kolosalne przetasowanie własności ziemskiej, pokładów socjalnych i towarzyskich oraz czynników ekonomicznych, które się odbyło na kresach, przeważnie na Litwie i Białej Rusi, w czasie między rozpoczęciem agonji Państwa Polskiego, tj. wstąpieniem na tron króla Stanisława Augusta, i tym najstraszliwszym kryzysem życiowym samego narodu, jakim był rok 1863.
Po wtóre, mam trwały zamiar czy to w sprawozdaniu dziejów, czy charakterystyce ludzi i zdarzeń, pisać prawdę, bez względu na to, czy to będzie się komu podobało, czy nie. Jednakże wiem zgóry, że tego zamiaru w całości nie dotrzymam. Dlaczego? Dlatego, że w twierdzeniach ludzkich absolutnej prawdy niema. Nie dochodząc do teorji niejednej szkoły filozoficznej, przeczącej istnieniu jakiejkolwiek rzeczywistości, którą niby zamienia przedstawienie (Yorstellung) dostarczone nam przez nasze zmysły, ciągła, codzienna rozbieżność między twierdzeniami w sprawach sądowych, równie szczerych, sumiennych i przekonanych świadków, dostatecznie dowodzi, że te twierdzenia i przekonania zależą przedewszystkiem od usposobienia i punktu widzenia indywidualnego. Otóż tu najważniejszy, niezwyciężony wpływ wywierają pochodzenie, dziedziczne tradycje i nawyczki, dziecinne wrażenia, wychowanie każdego człowieka. One to mimowoli są dla kronikarza, który sobie szczerze wyobraża, że fotografuje życie, tern, czem są dla rzeczywistego fotografa fioziom. z którego on nastawił swój aparat, strona lub światło. Podług nich każde zdjęcie inaczej wygląda.
Niechże czytelnik, patrzący na widowisko życiowe, jeden z pierwszego piętra, drugi z górnego lub parteru, przez okulary, jakie mu życie nałożyło, wie, z którego piętra i przez jakie okulary patrzył opowiadacz; chcąc przybliżyć się do rzeczywistej prawdy, wyprowadzi sobie średnią proporcjonalną.
Co do podziału tego dzieła, został mi on wskazany przez sam przebieg mego żywota. W pierwszej jego części, najdłuższej—bo sięgała do 50 roku życia—mogłem być i byłem tylko tym przechodniem, który śledzi wypadki dziejowe bez osobistego w nich udziału. Wspomnienia moje z tego perjodu (18i8—1898) mogą mieć tylko wartość albumu wizerunków i portretów, jak liczne a jednak często ciekawe pamiętniki z końca 18 wieku. Drugi perjod rozpoczął się w r. 1898 podczas niedługo trwającej pauzy.
VII
kiedy nieboszczyk cesarz Mikołaj ll wylazł z pod spódnicy matki, a jeszcze nie podpadł pod spódnicę żony, i kiedy do lochu, w którym się od 30 lat dusiło społeczeństwo polskie w zaborze rosyjskim, weszły jakieś promienie światła i powietrza; to był ten czas, w którym mi było przeznaczone rozwinąć czynność społeczną i polityczną, nie pozbawioną rozgłosu. Ostatni perjod 1914—1921 rozpoczął się właśnie wówczas, kiedy pod wpływem wieku, słabnącego zdrowia i niektórych rozczarowań, miałem zamiar postawić krzyż nad moją czynnością i podług rady Montaigna otulić się starczym szlafrokiem. Stało się inaczej; jeszcze niewypróżniona żyłka społeczna pobudziła mnie wstąpić do licznego wówczas roju much, popychających polski rydwan. Choć mało czyniłem, niemałom się napatrzył, pierwej z jednego boku, potem z drugiego. Dwóch dobrych znawców (Ksawery Orłowski i Gustaw Taube) są zdania, że ta trzecia część nie jest pozbawiona interesu; bodaj że mają słuszność, albowiem niejednokrotnie sam się przekonałem, że-bardzo dużo Polaków, którzy od początku do końca wszechświatowego dramatu ziemi rodzinnej nie opuścili, po dziś dzień są bardzo słabo uświadomieni, szczególnie od połowy r. 1915, o tern, co się działo poza żelazną obręczą niemiecką. Ponieważ ten perjod historyczny niezawodnie będzie w ciągu całych pokoleń przedmiotem licznych badań, jakim dotychczas nie przestał być okres Wielkiej Rewolucji Francuskiej, może ta praca posłużyć jako dodatkowe porównawcze źródło informacyj. Szczególnie różne zabiegi czynione przez licznych Polaków, między innymi i przeze mnie, w sprawie polskiej zagranicą były dotychczas, o ile wiem, przedmiotem nielicznych publikacyj, przeważnie natury polemicznej.
Zatem będziemy mieli, po krótkim wyżej zapowiedzianym prologu historycznym, wspomnienia: 1) z życia prywatnego 1848—1898, 2) z życia społecznego i politycznego 1898—1914, 3) z kataklizmu 1914—1921.
Jednak mając na względzie, że wziąłem się do pióra w wieku, kiedy każdy dzień przeżyty jest niespodziewanym darem Opatrzności, zacząłem od części ostatniej, która jest już gotowa ne uarietur. Przystępuję do pierwszej. Drugą może niejeden czytelnik dzisiaj pogardzi? Te wszystkie walki, które nas, ówczesnych działaczy w trzech...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin