Przykazanie 6.docx

(34 KB) Pobierz

Brat Tadeusz Ruciński

Dekalog.

VI.              Nie cudzołóż

 

Kiedyś mądrość i sprawiedliwość ludzie czerpali z rozważania Słowa, prawa i prawd Bożych, teraz zostało to wyparte przez wiedzę o swoich własnych prawach, bardziej - o przywilejach. Pamiętacie może, kiedy robiłem wprowadzenie do przykazań, do sensowności, zbawienności przykazań zacytowałem wtedy wiersz Małgorzaty Nawrockiej, że „człowiek coraz więcej praw ma”. I tam było też, że

„pani ma prawo do pana, pan do innej kobiety.

Mąż ma prawo zaszaleć, żona skoczyć na boki”.

              W imię czego? W imię pewnego zabobonu, który chciałbym tutaj jakoś obalić. Zabobonu, który tak się przyjął, że właściwie go nie kwestionujemy. Który jest wyrażony takim okrągłym stwierdzeniem: „każdy ma prawo do szczęścia”. Ciekawe, że to prawo zostało wpisane do Konstytucji Amerykańskiej i coraz więcej konstytucji też je sobie wpisuje, znaczy więcej narodów wpisuje do swojej konstytucji. I tam jest tak,  że człowiek ma prawo do wolności, do prawa i do indywidualnego szczęścia.

              I sądzimy, że to jest w porządku, nie zauważając pewnej absurdalności tego, że, co to znaczy szczęście? Taka ballada o szczęściu, która od razu podważa to, że

był sobie raz zielony las, a w lesie sejm burzliwy,

bo zwierząt chór prowadził spór co znaczy być szczęśliwym?

Więc bury miś, kudłaty miś pomedytował krótko

– szczęśliwym być to miodek pić i mieć porządne futro.

Pracować wciąż i piąć się wzwyż – odrzekła mała mrówka,

a ślimak rzekł: hmm, mieć własny dom z garażem i ogródkiem.

Przyleciał kos i zabrał głos, i rzekł niewiele myśląc

Szczęśliwym być to z losu drwić i gwizdać na to wszystko.

Przyleciał wiatr, obieżyświat, ot gdzieś tam, z końca świata

Szczęśliwym być to znaczy żyć, nie robić nic i latać.

Zasępił się posępny sęp i rzecze zasępiony

A czy ja wiem?, szczęśliwszy ten kto ma silniejsze szpony.

Aż nagle ktoś na pomysł wpadł wśród sporów i dociekań

A może by, a może tak zapytać też człowieka?

I właśnie tu, aż mówić wstyd, skończyła się ballada

Bo człowiek siadł, w zadumę wpadł – i nic nie odpowiada.

 

              Mądry człowiek, pewnie jeszcze nie żył wtedy kiedy były reklamy. Reklamy by mu podpowiedziały dzięki czemu może być prze-szczęśliwy. Bo teraz się tak to określa.

Szczęście zwykle jest utożsamiane z jakimś samozadowoleniem. Z dobrym samopoczuciem, z pasmem przyjemności  lub rozkoszy. Z komfortem psychicznym. Ale źródła tegoż mogą być bardzo, bardzo różne.

I właśnie, jeśli się atakuje szóste przykazanie: „nie cudzołóż” - o zwykle właśnie w imię owego, no bardzo iluzorycznego prawa do szczęścia. Indywidualnego. Wyemancypowanego. Zautonomizowanego.

I chciałbym na to tak spojrzeć, bo zwykle ci, którzy się powołują, że mają prawo sobie życie inaczej, z kimś innym urządzić, i jeszcze raz, i drugi raz, i piąty raz to tylko patrzą na siebie, właśnie na indywidualne, moje, własne, sobkowe poczucie szczęścia.

I może dzisiaj nie będę wiele się odnosił do szczegółów tego prawa Bożego, ale chciałbym się właśnie zatrzymać na tym przeżyciu od innej strony czyjegoś prawa do szczęścia. I z pozycji dziecka. Bo musimy to przeżyć, przynajmniej teraz w wyobraźni, w zaangażowaniu uczuć, żeby nie było tylko suchych zakazów, czy nakazów, ale żeby życie odezwało się tym, co jest w nim prawdziwe, a często zakłamane, zafałszowane, pominięte. I tu opowiadanka: „Rozbitek”.

              Grześ był dzisiaj bardzo grzeczny. Sam się ubrał, złożył pidżamkę i zjadł śniadanie. Nie wylał mleka na obrus, więc tatuś nie musiał krzyczeć na Grzesia. W przedszkolu Grześ też był grzeczny. Pani pochwaliła Grzesia, bo nie grymasił przy obiedzie i ładnie leżakował. Ale w domu tatuś nie był z Grzesia zadowolony. Grześ się cieszył, że przez cały dzień był grzeczny i chciał o tym powiedzieć tatusiowi i tatuś nie chciał słuchać Grzesia bo był zmęczony po pracy. Zresztą i tak niedługo kończy się pobyt Grzesia u tatusia, bo w niedzielę wieczorem mama zabiera Grzesia do siebie. Bo mama i tatuś nie mieszkają już razem. Grześ wie, że to się nazywa rozwód. Kiedyś Grześ myślał, że to jest jakieś straszne słowo, bo kiedy mama krzyczała na tatusia to tatuś mówił o rozwodzie, a mama odpowiadała, żeby jej nie straszył rozwodem. Bo jak się czymś straszy, to trzeba się bać, a wszyscy boją się złych rzeczy. Grześ o tym wie, ale widocznie rodzicom ten rozwód się z czymś pomylił, na przykład z morderstwem, bo wcale nie jest tak źle. Na przykład w niedzielę rano Grześ mieszka z tatusiem, a tego samego dnia wieczorem przeprowadza się do mamy. A w nocy, tuż przed zaśnięciem Grześ myśli sobie, że niedziela jest najlepsza, bo Grześ jest wtedy i z mamą i z tatusiem, więc to jest jakby rodzina. Ale Grześ czegoś nie rozumie, bo pani w telewizji powiedziała, że po rozwodzie rodzina jest rozbita a przecież mama ani tata po rozwodzie nie rozbijali. Grześ widział jak mama starannie pakowała wszystkie rzeczy i tatuś też ładnie wszystko pozbierał, wziął nawet tę popielniczkę z muszelek, którą mama kupiła mu na imieniny w zeszłym roku. Grzesiowi też się teraz nawet bardziej podoba, bo przedtem tatuś często krzyczał na mamę, a mama na tatusia, potem się przepraszali i wtedy w domu było cicho jak na cmentarzu. Grześ wie, że na cmentarzu jest cichutko. Pamięta, że głośno płakał bo nikt mu nie chciał powiedzieć, gdzie jest babcia, a tatuś jeszcze krzyczał na Grzesia, żeby był cicho, bo na cmentarzu musi być cicho. Więc Grześ wie, że w domu było cicho jak na cmentarzu. Ale dalej nie wie co się stało z babcią. Może też jest po rozwodzie?”

              „Rozbitek”. Dobre słowo. Bo rozbite małżeństwo to jest również rozbita rodzina i rozbity dom.  A najbardziej rozbity los dziecka, którego wtedy nikt nie pyta, a nawet jest wściekłe przeciąganie dziecka na swoją stronę albo wręcz przerzucanie sobie dziecka wzajemnie. I właśnie ten rozbity los dziecka. Kiedy pracowałem w Pogotowiu Opiekuńczym i właśnie zapytałem kiedyś takie dzieciaki już w miarę rozwinięte  czy ich rodzice, bo w większości to były rozbite rodziny - odchodząc mieli prawo do szczęścia - to określenia jakie wtedy padły są nie do cytowania. Bo oni byli właśnie tymi potłuczonymi i to ciężko rozbitymi. Bo właśnie u dziecka jest wtedy rozbita wiara w wierność. I to jest ciekawe, że właśnie dzieci z rodzin rozbitych, nawet kiedy zakładają normalne małżeństwa to z góry z jakimś takim fatalistycznym przekonaniem, że nie, nie, nie dotrwają, nie dochowają wierności, bo to jest niemożliwe, bo z domu to wynieśli. A więc rozbita wiara w wierność małżeńską ale i w wartość słów przysięgi, ślubu ale i też jest coś takiego jak rozbita wiara w Boga, bo przecież rodzice stawali przed ołtarzem i Pana Boga brali za świadka. I Pan Bóg miał być gwarantem ich szczęścia małżeńskiego. To jak to? Nie ma Go? Czy może nie pomaga? Czy sam zdradza – jak gdyby – swoje słowo? Rozbita wiara w Boga to jest już naprawdę ciężki grzech. Kto wtedy o tym myśli kiedy się szuka prawa do nowego związku, do nowego szczęścia, nowego partnera – na jak długi czas to już nikt nie określi, bo już tutaj nikt nie ślubuje dożywotnej wierności. I właśnie tutaj to „indywidualne szczęście”, zautonomizowane prawo - właśnie w tych relacjach, w tych związkach następuje tak głębokie związanie, że tu nie można sobie jak gdyby wyemancypować się. Nie.  Tu jest i silne związanie psychiczne, emocjonalne. Silne również związanie fizyczne, seksualne. Często duchowe. Z żoną, z mężem, z dzieckiem, z rodziną. I to nie jest „na próbę”, na czas romansu, jakiegoś komfortu poużywania siebie i  porzucenia. Jak zabawki. Zepsutej, przy której już nudno. Albo która musi zostać zastąpiona czymś nowej generacji. I tak – prawie że powtarzając ten motyw – ale już  z konkretnego listu chciałbym jeszcze raz właśnie dotknąć tego jak dziecko patrzy, bo zwykle właśnie o tym się zapomina. I tutaj taki list – cytuję go dosłownie:

              „Niedawno byliśmy świadkami rozstań i rozwodów ze świata celebrytów. Młodzieniaszek występujący w głupiutkim serialu dobitnie pokazał, że nie dorósł do roli ojca i partnera o czym pewnie wkrótce przekona się jego następna wybranka. Dorosły aktorzyna zostawił czwórkę własnych pociech by związać się z dwukrotną rozwódką z dwojgiem dzieci. Niektórzy związki te krytykowali, inni im kibicowali, bo w końcu „każdy ma prawo do szczęścia”. Czytałem komentarze mówiące o tym, że w Polsce nie można być szczęśliwym bo natychmiast na człowieka naskoczą, że nie ma potrzeby duszenia się w związku, który nie daje satysfakcji jednej ze stron tylko ze względu na dobro dzieci, bo dzieci nie powinny rodziców ograniczać, ale cieszyć się ich szczęściem. W życiu nie czytałem większych bzdur. Jestem dzieckiem z rozbitej rodziny. Rodzice doszli do wniosku, że będą bardziej szczęśliwi osobno. Oczywiście stało się tak z powodu pewnej zdziry, która nie zważając na obrączkę na palcu upatrzonego celu zrobiła wszystko, by małżeństwo skłócić. Rozstali się, teoretycznie, dla naszego dobra – jak utrzymywał mój tato. W końcu każde dziecko byłoby zadowolone widząc ojca całego w skowronkach u boku nowej partnerki i zapłakaną, porzuconą matkę, która zastanawiała się w jaki sposób ma utrzymać siebie i dzieci z jej zarobków. Mój ojciec bowiem zaczynając „nowe życie” doszedł do wniosku, że nie musi utrzymywać dzieci, które spłodził w życiu „starszym”, „w starym”. Ja byłem wówczas na tyle dojrzałym, bo zrozumieć co się dzieje. Wiedziałem kogo mam winić za rozpad rodziny i wieczne ciąganie po sądach. Sam oświadczyłem, że z ojcem nie zamierzam mieć kontaktu. Mój brat miał gorzej, pięciolatki nie są w stanie zrozumieć dlaczego nagle rozsypuje się ich idealny świat, dlaczego nagle zabrakło taty, a mama chodzi z kąta w kąt próbując ukryć to, że płacze. Oczywiście mój ojciec robił to, co robił dla dobra swojej nowej wielkiej miłości, bo w końcu miał pełne prawo do bycia szczęśliwym – prawda? Jeszcze pamiętam jak ta wywłoka tłumaczyła w sądzie, że poszła do łózka z żonatym, bo widziała jakim to on jest wspaniałym mężem i troskliwym ojcem a ona właśnie chce stworzyć taką rodzinę. W końcu łatwiej męża odbić niż szukać kogoś innego. Co z tego, że dla własnych, nienarodzonych dzieci musiała poświęcić dwójkę już żyjących z poprzedniego małżeństwa partnera. Co z tego, że przez nią płakała inna kobieta skoro ona była szczęśliwa. To tego oboje byli na tyle chytrzy, by połasić się na dom – własność mojej matki, bo to idealne miejsce do wychowywania dzieci. Zafundowali mojej mamie kolejne rozprawy, które na szczęście przegrali. Tym czasem coraz więcej osób zdaje się sądzić, że rodzice powinni opuszczać toksyczne związki, przy czym za toksyczne nie uważa się rodzin patologicznych gdzie się pije, bije i poniża, ale takie, gdzie po prostu jedna strona postanowiła skakać sobie w bok od czasu do czasu bo ponoć się dusiła w monogamii. Cholera mnie bierze, gdy jeden pajac za drugim opowiada, że każdy ma prawo do szczęścia gdy z kolorowych gazet uśmiecha się lafirynda, która dla własnej wygody i z pełną świadomością tego co robi flirtowała z mężczyzna zajętym i w efekcie przyczyniła się do rozpadu jego wcześniejszego związku. A ja się pytam: gdzie było moje prawo do szczęścia? Gdzie było prawo do szczęścia mojej matki i mojego brata? My nie mieliśmy prawa by żyć w pełnej rodzinie z tatą, który pokazał by nam jak się gra w piłkę, jak używać wiertarki i jak zmieniać koło w samochodzie.”

Może właśnie lepiej się poprzez taki list, taką wypowiedź tłumaczy wtedy szóste przykazanie. Szóste przykazanie, które kiedyś brzmiało tylko: „nie cudzołóż”, trochę na zasadzie własności jaką wtedy żona stanowiła dla męża. Ale Jezus poszedł od razu o wiele dalej. I zrobił to, no  w swoisty sposób. Że opuści mężczyzna swoją matkę, ojca, braci, siostry i złączy się ze swoją żoną tak iż staną się jednym ciałem. I każdy wie, że ciała nie można rozerwać. Nawet jak bliźniaki syjamskie się rodzą to zawsze z jakimiś wspólnymi narządami, czasem właśnie ze wspólnym sercem. I coś albo ktoś umiera. I dlatego właśnie kiedy samo przykazanie jest tylko postrzegane od strony że nam komplikuje życie, że każe się dusić – jak to słyszeliśmy – w toksycznym związku, to kiedy usłyszymy ten krzyk bardzo pokrzywdzonych to rozumiemy Pana Boga dlaczego tak twardo postawił tę sprawę. I dlaczego akurat w Ewangelii pozostały te twarde też słowa Pana Jezusa, twarde dlatego, że osadzające na jakimś fundamencie to co jest takie trudne a tak niezbędne do życia, do rozwoju, do wiary i dla wieczności. I nie dajmy się czasem zwieść, że już Kościół ma swoje rozwody. Owszem, mamy do czynienia z coraz większą ilością dzieciuchów wchodzących w związek, zupełnie nieświadomych w co wchodzą, co biorą na siebie, czemu powinni być wierni. Albo z zasady już warunkowo podchodząc, że dobrze, o ile będzie nam się fajnie ze sobą żyło to będziemy, a jak nie, no to zwracamy bilet. Ale nawet gdyby nie było dzieci, to coś już wrosło, szczególnie w kobietę i już nie rozejdą się tak sobie, jakby dwie lalki, dwa manekiny się spotkały. Nie. Coś już wtedy zostaje głęboko ugodzonego, głęboko zranionego i dlatego właśnie ta metafora Jezusa, że staną się jednym ciałem to nie tylko, że w pewnych chwilach bardzo intymnych następuje takie zjednoczenie, no ciał – tak, emocji i uczuć – też. Ale czy dusz? To rzadko bywa. I dlatego właśnie tu jest zadanie, żeby stwarzać jedność życia. I dlatego zacytowałem tego Tewie i Golde, którzy poznali się na swoim ślubie, którym rodzice powiedzieli: nauczycie się kochać, bo to nie magia. Anna Kamieńska mówiła, że zaczęła kochać swojego męża dopiero wtedy, kiedy przestała być w nim zakochana. Że pewne sprawy odkrywa się właśnie poprzez zawierzenie Temu, kto dalej widzi, kto głębiej rozumie, kto przewidział, że na czas różnych kryzysów, fruktuacji, uniesień, czy tak zwanych dołów musi być takie święte, żelazne prawo, które nie uczuciom daje pożywkę ale opiera się na woli i na rozumie. Bo teraz za dużo się gada o uczuciach, zapominając, że wierność to jest sprawa woli. I powiedzmy sobie, że mamy bardzo złe czasy teraz dla wierności. To jest postrzegane jako zniewolenie, jako ograniczenie, jako spętanie a nie jako warunek wrastania, zakorzeniania się. Gdybyśmy gdzieś sadzili drzewka i je wyrywali co tydzień to, jeśli to nawet będzie żywe drzewko, to owoców na pewno z tego nie będzie. I właśnie pewne rzeczy muszą wrosnąć, zakorzenić się, żeby w końcu zaczęły owocować.

Tak samo i sprawa cierpliwości. U świętego Pawła w Hymnie o miłości pierwszą cechą miłości jest cierpliwość. Tak samo sprawa wyrzeczenia się tego właśnie prawa do komfortu psychicznego, do samozadowolenia do realizowania siebie, swoich wyimaginowanych potrzeb. Nie. W miłości „ty” jest czasem ważniejsze niż „ja”. I wtedy to „ty” może się rozwijać. I dlatego również owa stałość jaka wynika z wierności też teraz jest źle postrzegana, bo wszystko musi być – można powiedzieć – wciąż względne, wciąż zmienne, wciąż nowe, a nie – stabilne. Trudno mieszkać przez całe życie, albo pół roku czy rok w przyczepie kempingowej. Łatwa do przemieszczania, na kołach, ale dom musi być zbudowany na czymś o wiele głębiej, jak fundament osadzonym. Dlatego właśnie tutaj to słowo: owocowanie. Bo to też gdzieś sens tego, albo nawet obecność w naszym języku, a język wyraża to czym żyjemy, do czego dążymy, co jest dla nas coś warte. Bo to teraz jest „samo-realizacja”. Realizowanie, zaspokajanie swoich potrzeb. Owocowanie zakłada coś innego: wyrzeczenie, ofiarowanie, poświęcenie. I to jest właśnie istota domu. I popatrzmy znów narzuca się określenie: rozbity dom. Dom musi być cały. Dom musi być bezpieczny. Dom musi być zamknięty przed intruzami. Dom musi być azylem, przystanią. Ale przede wszystkim – trzeba też spojrzeć – w tym kontekście, gdzie dom właśnie może być zagrożony zdradą, pokusą, teraz od strony, od samego środka, że domem również jest ciało kobiety. Nie: moim prywatnym brzuchem. Nie. To jest dom dla nowego istnienia, które nie jest już częścią kobiety, naroślą, intruzem. Nie. Całe piękno kobiety, nawet właśnie kształty kobiecego ciała są jak gdyby akurat wokół tego – pięknie kiedyś się mówiło – żywota, łona kobiecego, mieszkania, domu. I kiedy tam właśnie jest bezpiecznie, tam jest spokojnie, tam jest tkliwie to przez te 9 miesięcy już dziecko nabiera właśnie tych cech: oparcia, poczucia bezpieczeństwa, stałości, pewnej równowagi emocjonalnej. Już tam. Ale kiedy ma świadomość, że się poczęło przypadkiem, że jest niechciane, że jest odrzucone, że jest intruzem, fantem, to już wtedy tam jest rozedrgane i zaniepokojone, i znerwicowane. Rzadko teraz tak się patrzy, że kobiece ciało to jest dom i nie tylko dla tego poczynającego się i rozwijającego się nowego człowieka. Ale również ciepło, można powiedzieć – przytulność, pewna aura kobiety, która jest szczęśliwa i tożsama ze sobą, że ona jest „dla”, że ona tworzy wokół siebie przestrzeń domowości, przytulności, bezpieczeństwa, piękna. To właśnie to promieniuje wtedy. I do tego człowiek tęskni, do tego człowiek wraca. Za to jest potem wdzięczny. Dom to również właśnie więź małżeńska. Ja czasem tak pokazuję, że tak jak dach ma te dwie płaszczyzny i teraz jak się jedna usunie, to druga się wali. I jak dziecko widzi czułość rodziców, jak dziecko widzi, że tata przynosi kwiaty mamie, że się nie kłócą, że nie straszą rozwodem to ono ma poczucie właśnie tego, czym dom jest w istocie. Że jest przestrzenią dla rozwoju, przestrzenią do dojrzewania do miłości ale i przestrzenią dla przebywania tam Boga. Bo radością dla Boga jest taki dom gdzie rodzice są wierni sobie ale również – o czym się też rzadko mówi – są wierni swoim dzieciom. A może już potencjalnie wierni swoim wnukom i prawnukom bo to się wlecze albo dziedziczy przez pokolenia. I wtedy nawet nie trzeba uczyć wierności przykazaniom, bo pewne rzeczy są oczywiste, pewnymi rzeczami się przesiąka w tak zwanym etosie rodziny, domu.

I jeszcze raz trzeba spojrzeć właśnie na te niby oczywiste sprawy – powiedziałem, że ciało kobiety jest domem i jeszcze raz przypomnę, że ciało człowieka nie należy do niego samego. Chociaż świat sobie to wmawia i większość ludzi tak sądzi. Nie należy. I nie służy do samozaspokajania, czy zaspokajania swoich, no, bardzo różnych form przyjemności czy rozkoszy. One są potrzebne i są godne kiedy są nagrodą za trudy rodzicielstwa. Tak uczy Kościół. Bardzo mądrze, kiedy są nagrodą a nie celem samym w sobie. Tak samo ciało człowieka to jest jego godność osobowa. Dlatego tak nie można, nie ma prawa się dotykać kogoś fizycznie bez jego pozwolenia.  Owa prywatność, intymność, bo tak łatwo przez ciało zranić duszę. Przez ciało ugodzić w coś – można powiedzieć najbardziej skłonnego do zranienia. I tu jeszcze jedna wypowiedź. To też list na  którego przytaczanie jest zgoda. To jest długi list. Ja tylko fragmencik zacytuję. Też ma tytuł: „Prawo do szczęścia”.

              Zaczyna się tak, list żony od której odszedł mąż i do tego męża kierowany.

              Kochany. Codziennie przez cały tydzień rozmawiam z Tobą w mojej duszy i w sercu a dzisiaj chcę częściowo przelać to na papier. Z góry Cię proszę abyś podszedł do tego mojego listu bez jakichś uprzedzeń i złości dlatego napisałam, abyś go przeczytał kiedy już odpoczniesz po podróży. Nie mam zamiaru Cię o niczym pouczać i przekonywać. Po prostu chcę z Tobą tą drogą znów porozmawiać. Kiedyś w rozmowie ze mną powiedziałeś: nie mieszajmy w to Boga. Znasz mnie i wiesz, że daleka jestem od jakiegoś mistycyzmu, ale nie mogę w tym wypadku zgodzić się z Tobą. Przecież wszystko co otrzymaliśmy pochodzi od Boga a jak my to wykorzystamy zależy od nas. Jestem głęboko przekonana, że tragedia jaka  nas dotyka obecnie – też pochodzi od Boga. Pomyśl, czy Bóg czasem nie chce nas wystawić na próbę, jakiś egzamin, który wydaje się nam nie do pokonania. Staram się naprawdę Ciebie zrozumieć i chyba widzisz, że okazuję Ci tę wyrozumiałość, ale wierz mi, że każde Twoje spotkanie z Panią B. odczuwam jak jakieś biczowanie, jak okropną chłostę całego ciała. To co wspólnie robicie jest na pewno wyrazem waszej wielkiej miłości do siebie, ale dla mnie stanowi to nieopisane źródło cierpienia, upodlenia i upokorzenia jako dla kobiety i Twojej żony. Nie mogę pogodzić się z myślą, że kochasz psychicznie i fizycznie inną kobietę, po prostu Twój obraz wyryty we mnie przez wszystkie lata z Tobą przeżyte przez chwile złe, dobre i wspaniałe jest inny i taki pozostanie pomimo Twojej zdrady. I na to nie mam wpływu. Dlatego jeszcze bardziej cierpię, bo sączy się to we mnie jak jad, który powoli zabija. Moja wyobraźnia tego nie wytrzymuje.”

              I tutaj powiedzmy sobie jeszcze raz, że my, mężczyźni wiele rzeczy przeżywamy na zewnątrz, a więc często prawie że obojętnie. Kobieta bierze bardzo głęboko w siebie i to, że płacze, to że skarży się to jest tylko jakby roztapianie w łzach tej straszliwej goryczy, która nie jest do łatwego i szybkiego uleczenia. Dlatego tutaj tak głębokiego pietyzmu potrzeba aby patrzeć na te sprawy, ale nie przez pornograficzne skojarzenia ale poprzez to co już kiedyś tutaj nazwałem, że zwłaszcza kobieta jest ikoną Maryi. Czasem bardzo daleką, bardzo sprofanowaną, ale nadal – Ikoną.

I tutaj już bardzo krótko ale konkretnie co właśnie w ludziach i młodych, jeszcze przed związkiem, ale już i w związkach, czasem już poharatanych, rozbitych potencjalnie i realnie, pośrednio i bezpośrednio rozbija właśnie zdolność do wierności, zdolność do miłości. Rozbija więź, rozbija opanowanie właśnie tego co wykracza przeciw świętości, sakralności ciała,  małżeństwa, rodziny. I tu na pierwszym miejscu, teraz w popkulturze to jest bezwstyd. Wstyd jest dany od początku człowiekowi. Od początku, kiedy się pojawił grzech człowiek się poczuł zagrożony, zwłaszcza kobieta – łatwiejsza do zranienia i nosząca w sobie tą bezcenną wartość, wartość jaką jest przekazanie, poczęcia w sobie życia. I bezwstyd teraz jak gdyby odziera szczególnie kobiecość z tejże godności. Ale i też z tego bezpieczeństwa. Pornografia zamienia ciało kobiety w mroczny przedmiot pożądania. Przedmiot do użycia, do zaspokojenia chuci nie miłości, nie tkliwości, nie czułości. Chuci – nieopanowanej, czasem perwersyjnej. I waśnie tutaj zaczyna być to coraz większym problemem nie tylko niedojrzałych chłopców. Według badań przeciętne dziecko pierwszy kontakt z ostrą pornografią w internecie ma już w wieku dwunastu lat. Moje pokolenie, na szczęście było od tego w miarę zabezpieczone, że nawet do dwudziestu lat niektórzy nie widzieli ostrych, pornograficznych zdjęć. A teraz sobie dzieci w podstawówce przesyłają komórkami. I wtedy zdumione, czasem przerażone ale i podniecone, niezdrowo, bo jeszcze dziecięca, dopiero dojrzewająca erotyka  już jest zatruta czymś co nie ma nic wspólnego z czułością i tkliwością miłości małżeńskiej. A więc to i dotyczy dzieci, ale dotyczy coraz więcej mężczyzn, małżonków, którzy w nocy wymykają się z łoża małżeńskiego i oglądają setki tych tworów wirtualnych, bo to nawet nie są kobiety, te specjalnie, taki substytut pornograficzny do szybkiego podniecenia i szybkiego zaspokojenia. Ale jednocześnie ten bardzo niebezpieczny twór kiedy się porównuje to doskonałe ciało boginki z ciałem żony, może zmęczonym, może starzejącym się i  na pewno nie tak idealnym bo nie sztucznym, bo nie wygenerowanym, bo już oswojonym. I popatrzmy, że kiedy czytam korespondencję właśnie żon, czasem jeszcze bardzo atrakcyjnych kobiet, których mężowie spędzają z pornografią albo już poprzez seks wirtualny ileś tam godzin to one się czują naprawdę zdradzone. I tu nie można bagatelizować, że to niby jest wirtualne. Nie. Zdrada następuje rzeczywiście. I ona jest wtedy poniżona, nie tylko się czuje. Bo ona nie jest dla niego już wyłączna. On po takim seansie już nie będzie się zachwycał jak się rano jeszcze uśmiecha przez sen i że nadal jest ładna. I nadal jest w niej co kochać. Nie.  Nie. Przy tej plejadzie jaką obejrzał to już nie. A więc bezwstyd i no niestety już coraz większe uzależnienie od pornografii. Jeśli pornografia to i masturbacja, autoerotyzm. I właśnie tutaj to samo słowo „auto-erotyzm” – zamknięcie się, jakby taka dziwna, perwersyjna, można powiedzieć – samowystarczalność, że już się  nie potrzebuje drugiego. Że przy pomocy pornografii i jakichś tam technik można dojść właśnie do tego spełnienia, które możliwe byłoby tylko dzięki małżonkowi. Na które trzeba zasłużyć, które się nie należy od tak po prostu. Ale do którego człowiek dorasta. I dlatego potem ceni. I właśnie to takie zamknięcie się to jest, ja bym to nazwał – opętanie samozaspokajaniem. Bo to jest już opętanie. Uzależnienie od seksu dotyka teraz coraz więcej ludzi a czasem już jest tak samo częste jak i narkomania czy alkoholizm. Tylko, że to jest temat tabu i ci ludzie – bardzo nieszczęśliwi – bardzo się wstydzą do tego przyznać. Ale brną w to z coraz większą eskalacją perwersji, silniejszych środków i coraz większą przepaścią jak ich dzieli albo od bliskiego człowieka albo od możliwości założenia normalnego małżeństwa, normalnej miłości, normalnej rodzinności.

I popatrzcie – znów tutaj jeszcze raz, bo ostatnio wspominałem o antykoncepcji ale w innym kontekście. Również właśnie antykoncepcja czyni z kobiety dostępną w każdym momencie – pożądania mężczyzny. Miało to być wyzwoleniem kobiety a stało się jej zniewoleniem. Tylko żadna feministka tego tak nie nazywa chyba. Bo właśnie ten rytm płodności kazał mężczyźnie – mówię o mężu, bo teraz się mówi o tych partnerach i tak dalej – to kazało mężowi szukać innych środków okazania uczuć, przywiązania, wartości żony nie tylko od strony pożycia. I wtedy właśnie ta miłość była kilkupoziomowa a nie tylko właśnie fizyczna. I ta zgodność z naturą była i jest mądra, ale nie dla tego kto chce szybko, łatwo i właśnie w imię swoich potrzeb.

I żeby tylko dotknąć, tu nie będę wyliczał innych grzechów jeszcze. Pewne rzeczy tutaj zaistniały ale jeszcze raz nazwijmy po imieniu tak zwane „wolne związki”.  Albo tak zwany kulseks, że nawet nie musimy sobie imion zdradzać, niektórzy mówią wypożyczamy swoje ciała i rozchodzimy się. To jest nierząd. To jest po prostu nierząd. I nie ma „wolnych” związków. Dlaczego prostytutki tak się szybko starzeją i tak szybko brzydną? Bo nie można „wypożyczać” siebie, ze swoją emocjonalnością, kobiecością, potrzebą miłości, potrzebą wyłączności. Nie można. Bezkarnie. I to potem już nawet w fizycznym wymiarze pozostaje. I to teraz się bierze z tak zwanego kultu seksu. I rzadko też kto ujmuje w takich kategoriach, że kult seksu to jest pogańska religia. To jest idolatria, to jest, popatrzmy, że to wchodzi w tak zwana mistykę seksu teraz, obrzędowość seksualną. Jak najdalszą od małżeństwa, jak najdalszą od prokreacji, jak najdalszą od prawdziwej czułości czy tkliwości. I to jest też grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu.

Powoli już kończąc, ale  trzeba też dotknąć jeszcze jednej sprawy. Nazwałbym ją bezbożność sakramentu małżeństwa. Dlaczego bezbożność? Że wielu parom potrzeba pięknej przestrzeni, obrzędu, księdza, o, jakby jeszcze biskup był, o to dopiero. Ale potem jak gdyby: Panie Boże, Ty się nie wtrącaj! My potrafimy już, my mamy podręczniki, my mamy instruktarze. Naiwni nie jesteśmy, nie, staroświeccy też nie. I tak dalej. I wtedy właśnie Pan Bóg narzucał się nie będzie. Ale jak to mówiły dawne nasze prababcie: „bez Boga to ani do proga”. I jest taka zasada, również biblijna, że relacja małżeńska żyje tylko dzięki temu, że przysięga małżeńska jest wciąż odnawiana. Wciąż. Ja już może mówiłem, ale, w Sopocie jak mieszkałem to kiedyś tak widziałem w parku siadała taka para staruszków, trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy, zakochani. Myślałem, że kuracjusze, nie, tak pod koniec to już grzechu chyba nie będzie. Ale kiedyś siedliśmy na jednej ławce i okazało się, że oni są z tej samej parafii i 55 lat już ze sobą przeżyli. Ja tak trochę zdziwiony byłem, zwłaszcza miałem zajęcia ze studentami na temat również wierności małżeńskiej - o możliwości lub niemożliwości jak niektórzy to twierdzili – dożycia do samej śmierci. I mówię, wiecie państwo jeśli tak nadal trzymacie się za ręce i patrzycie sobie w oczy to powiedzcie jaki wy macie sekret, że do tej pory. A oni mówią: wie brat, może kiedyś nie było czasu bo siódemkę dzieci wychowaliśmy, nie.  no to tak człowiek bardziej dla dzieci żył. A teraz jak już sobie poszły no to możemy się jeszcze sobą nacieszyć. Nie?

Ja mówię – no tak, ale ja nie widziałem, żeby tak ktoś jeszcze czule do siebie się odnosił. Może ja nie jestem taki doświadczony. Ale co państwa jeszcze łączy tak na co dzień.

- No nie wiem – ta staruszka mówi nagle – może tak, wie brat to było tak. Piec lat temu mieliśmy akurat ten swój złoty jubileusz i ja rano poszłam po bułki i jak zawsze przygotowałam mężowi śniadanie, nie. I tak kroję te bułki i tak myślę, o zawsze swojemu mężowi odstępowałam tą dolną część to dzisiaj sobie ją wezmę, bo zawsze miałam apetyt. I mówi: pierwsza ją wzięłam - a mój mąż tak spojrzał, i wziął tą górną i mówi: wiesz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin