Adam Przechrzta - Demony wojny cz. 2.pdf

(2019 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Z oddali dochodziły odgłosy podobne do pomruków nadciągającej burzy; przy-
słuchawszy się, można było wyróżnić kilka tonów: od basowego grzmotu ciężkich dział
po suchy łomot artylerii przeciwlotniczej. Mimo zacinającego w twarz mokrego śniegu
ulice pełne były spieszących dokądś ludzi. Tylko taka pogoda gwarantowała względne
bezpieczeństwo: przy dobrej widoczności nad miastem panowały samoloty z czerwo-
nymi gwiazdami na skrzydłach. Festung Breslau spływała krwią w żelaznych klesz-
czach najpotężniejszej armii świata.
Przeszedłem przez ulicę, skręciłem w Salzstrasse, mijając grupę zmęczonych
nastolatków – obowiązek pracy dotyczył każdego powyżej dwunastego roku życia – i
kolumnę żołnierzy na rowerach. Jak zauważyłem, kilka
truppenfahrradów
posiadało
specjalne mocowania na panzerfausty. Cóż, czego jak czego, ale broni przeciwpancer-
nej w Breslau nie brakowało. Początkowo nasi próbowali wedrzeć się do miasta, wy-
korzystując w walkach ulicznych czołgi z niewielką tylko osłoną piechoty. Zapłaciliśmy
za to wysoką cenę. Bywa, każdy popełnia błędy, grunt, żeby ich nie powtarzać...
Znienacka zawyły syreny i spod ciemnych, nawisłych chmur wyskoczyły dwa
szturmowiki. Wbiegłem w najbliższą bramę, słysząc narastający ryk silników. A jednak
kontynuują naloty mimo kiepskiej pogody, pomyślałem z satysfakcją. Obie maszyny
najwyraźniej pozbyły się już bomb i zaatakowały z lotu nurkowego, zasypując ulicę
gradem pocisków. Widać piloci po zbombardowaniu wyznaczonych celów postanowili
jeszcze zapolować. Zuchy! Tak trzymać!
Terkotowi karabinów SzKAS zawtórował krzyk przechodniów. Parę osób
schroniło się w bramach, ale większość uciekała w panice przed siebie. Nie ubiegli
daleko: nie prześcigniesz samolotu, nie ujdziesz przed kulą. Litera S w skrócie SzKAS
oznacza
skorostrielnyj.
Dziś na Salzstrasse wielu przekonało się, że słowo „szybko-
strzelny” odpowiada prawdzie. Tyle że nikomu już o tym nie opowiedzą... Beznamięt-
nie obserwowałem masakrę: przeznaczone do zwalczania opancerzonych celów poci-
ski rozrywały ludzkie ciała jak pazury niewidzialnej bestii, wyrzucając w powietrze
strzępy tkanek. Na biały niczym nutowy papier śnieg spadły ciężkie szkarłatne krople,
zapisując symfonię umierania. Stara, ubrana w liche paletko kobieta opadła na kolana
i ostatkiem sił odepchnęła od siebie wyglądającą na góra dziesięć lat dziewczynkę.
Seria z karabinu w ułamku sekundy zamieniła dziecko w okrwawiony ochłap mięsa.
Mimo jazgotu kaemów usłyszałem rozpaczliwy, nieludzki skowyt. Kobieta podniosła
się na nogi i kręciła wokół jak bąk, nie bacząc na siekące bruk pociski. Jeden ze
szturmowików odleciał, drugi nabrał wysokości i wolno, z leniwą gracją położył się na
skrzydło, zawracając, by kontynuować łowy.
Z pobliskiej kamienicy wyprysnął chłopak w mundurze Hitlerjugend, podbiegł
do staruszki. Ta wyrwała mu się i szeroko rozkładając ramiona, ruszyła naprzeciwko
pikującej śmierci. Zakląłem, rozpoznawszy dzieciaka: Horst, wnuk Zygfryda von Bre-
dowa, określanego w aktach GRU jako „Archiwista”. Cóż, trudno o lepszą okazję...
Błyskawicznie dopadłem podrostka, ogłuszyłem, po czym powlokłem bezwładne ciało
w stronę bramy. Zdążyłem tylko dlatego, że uwagę pilota przyciągnęła oszalała kobieta
– krótkie warknięcie kaemów i jej głowa rozprysła się niczym dojrzały melon. Jakimś
szóstym zmysłem wyczułem, że to już koniec, i rzeczywiście: samolot skrył się w
chmurach, wokół rozległy się jęki rannych i wołania o pomoc.
Z głuchym stęknięciem dźwignąłem chłopaka i ruszyłem w stronę Odry – tuż
przy rzece, w budynku należącym dawniej do
Arbeitsamtu,
działał szpital polowy.
Niemal natychmiast na ulicy pojawiła się grupa ratowników, zaganiając do pomocy
wszystkich ocalałych przechodniów. Mnie nikt nie zaczepiał: wyglądało, jakbym zaj-
mował się ofiarą ostrzału. A może chodziło o mundur? Major Aleksander Roth, oficer
do specjalnych poruczeń komendanta miasta, generała Hansa von Ahlfena, do usług...
Chłopak nie był specjalnie ciężki, ważył pewnie niewiele ponad sześćdziesiąt
kilogramów, ale kiedy tylko się ocknął, bez ceregieli postawiłem go na nogi. Gdyby nie
był synem Ingi von Bredow, z przyjemnością pozostawiłbym go na ulicy...
– Uderzył mnie pan, majorze! – odezwał się z pretensją w głosie. – Gdyby nie
to, uratowałbym
Frau
Willmer, ja...
– Nikogo byś nie uratował, smarkaczu – odburknąłem. – Ona chciała zginąć.
Widać było wyraźnie, że nie zamierza ustąpić, ale nieoczekiwanie zgiął się wpół,
zwymiotował.
– Śnieg – powiedziałem. – Natrzyj twarz śniegiem.
Chłopak nabrał białego puchu trzęsącymi się dłońmi, niezdarnie roztarł po
twarzy.
– Wyciągnął mnie pan spod ostrzału – wymamrotał po chwili. – Dziękuję...
Nie odpowiedziałem.
– Horst von Bredow – przedstawił się, stając na baczność.
– Znam cię – mruknąłem. – Jesteśmy sąsiadami.
– To pan wprowadził się do mieszkania Steffensenów?
Skinąłem głową. Przed zamknięciem okrążenia ewakuowano setki tysięcy cy-
wilów i wiele mieszkań stało pustych. Kiedy pojawiłem się w mieście, poprosiłem o
zakwaterowanie w kamienicy, w której żyła rodzina von Bredow. Moje życzenie speł-
niono natychmiast i nie dopytując o nic: dowództwo Festung Breslau miało ważniejsze
problemy.
Ponownie wziąłem go pod ramię.
– Idziemy! – poleciłem. – Musi obejrzeć cię jakiś lekarz.
– Nic mi nie jest – odparł bez przekonania.
– Możesz mieć wstrząs mózgu – stwierdziłem szorstko. – Lepiej, jeśli dzień lub
dwa posiedzisz w domu, a do tego konieczne jest zaświadczenie lekarza.
Odpowiedziało mi milczenie, nie było o czym gadać: za uchylanie się od walki
czy pracy groziła kara śmierci.
Szpital powitał nas smrodem środków antyseptycznych i jękami rannych, od
czasu do czasu rozlegało się zduszone, przeciągłe wycie – widać zaczynało brakować
anestetyków.
– Lekarza! – zawołałem.
Po chwili wyszła do nas niewysoka, korpulentna kobieta o ziemistej cerze i
zmęczonych oczach.
– Co się stało? – spytała.
– Atak lotniczy na Salzstrasse – wyjaśniłem krótko. – Zaraz zaczną przywozić
Zgłoś jeśli naruszono regulamin