Brandon Sanderson - Tancerka krawędzi.pdf

(809 KB) Pobierz
Brandon Sanderson
TANCERKA
KRAWĘDZI
Archiwum Burzowego Światła
tom 2,5
Przełożyła Anna Studniarek
1.
Zwinka przygotowała się do użycia wspaniałości.
Pobiegła przez puste pole w północnym Tashikku, nieco ponad tydzień drogi od
Azimiru. Okolicę porastała brązowa trawa, wysoka na stopę albo dwie. Nieliczne
drzewa były wysokie i powykręcane, ich pnie wyglądały, jakby powstały ze splecionych
pnączy, a konary raczej wznosiły się w górę, niż rozkładały na boki.
Miały jakąś oficjalną nazwę, ale wszyscy, których znała, nazywali je zdechla-
kami z powodu elastycznych korzeni. Podczas burzy padały płasko na ziemię i tak so-
bie leżały. Później znów się prostowały, jakby robiły wulgarny gest w stronę wiatrów.
Bieg Zwinki przestraszył grupkę ostrołań, które pasły się w pobliżu – smukłe
stworzenia odskoczyły na czterech nogach, przyciskając przednie szczypce do ciała.
Było z nich dobre jedzenie. Prawie nie miały pancerzy. Ale Zwinka jak rzadko nie była
w nastroju do jedzenia.
Uciekała.
– Panienko! – zawołał Wyndle, jej ulubiony Pustkowiec.
Przyjął kształt wyrastającego z ziemi pędu, który dotrzymywał Zwince kroku
mimo jej nadnaturalnej szybkości. W tej chwili nie miał twarzy, ale i tak mógł mówić.
Niestety.
– Panienko – błagał – nie możemy po prostu wrócić?
Nie ma mowy. Zwinka zrobiła się wspaniała. Sięgnęła do tego czegoś w środku,
co sprawiało, że świeciła. Pokryła podeszwy stóp Śliskością i skoczyła do przodu.
I nagle ziemia przestała się o nią ocierać. Ślizgała się po polu jak po lodzie. Za-
skoczona trawa zwijała się i znikała w skalnych kryjówkach. Wyglądało to tak, jakby
całymi rzędami kłaniała się przed Zwinką.
Pędziła przed siebie, wiatr odrzucał do tyłu jej długie czarne włosy i szarpał
luźną wierzchnią koszulę zarzuconą na bardziej obcisłą brązową spodnią koszulę,
wciśniętą w szerokie spodnie.
Ślizgała się i czuła się wolna. Tylko ona i wiatr. Zaczął za nią podążać niewielki
wiatrospren, przypominający białą wstążeczkę unoszącą się w powietrzu.
I wtedy uderzyła w kamień.
Głupi kamień trzymał się mocno – utrzymywały go niewielkie kępki mchów,
które rosły na ziemi i przyciskały się do różnych obiektów w rodzaju skał, wykorzy-
stując je jako osłonę przed wiatrem. Zwinka poczuła ukłucie bólu w nodze, przeko-
ziołkowała w powietrzu i uderzyła twarzą o ziemię.
Odruchowo sprawiła, że jej twarz stała się wspaniała – dlatego ślizgała się dalej
na policzku, aż wpadła na drzewo. Tam się w końcu zatrzymała.
Drzewo przewróciło się powoli, udając trupa. Z szelestem liści i gałęzi uderzyło
o ziemię.
Zwinka podniosła się i przetarła twarz. Rozcięła nogę, ale jej wspaniałość
szybko zasklepiła ranę. Twarz właściwie jej nie bolała. Kiedy część jej ciała była pełna
wspaniałości, nie ocierała się o to, czego dotykała, tylko jakby... się prześlizgiwała.
Zwinka i tak czuła się głupio.
– Panienko.
Wyndle podpełzł do niej. Jego pnącze wyglądało jak te, które eleganccy ludzie
hodowali na budynkach, żeby ukryć części niewyglądające ich zdaniem dość bogato.
Tyle tylko, że wzdłuż całej długości pędu wystawały kawałki kryształu. W zupełnie
niespodziewanych miejscach, jak paznokcie na twarzy.
Kiedy się poruszał, nie wił się jak węgorz. Naprawdę rósł, pozostawiając za sobą
długi ślad pędów, które wkrótce krystalizowały i rozpadały się w pył. Pustkowcy byli
dziwni.
Zwinął się w krąg, jak pętla sznura, i utworzył niedużą wieżę z pnączy. A na jej
szczycie coś wyrosło – twarz z pędów, liści i klejnotów. Jej usta się poruszały, kiedy
mówił.
– Och, panienko. Możemy przestać się tu bawić? Musimy wrócić do Azimiru!
– Wrócić? – Zwinka wstała. – Dopiero co stamtąd uciekliśmy!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin