Gostyński Mateusz - (Nie)słusznie skazany.pdf

(2510 KB) Pobierz
Prolog
Jorge
Tego dnia siedziałem w swojej celi z innym nastawieniem niż zwykle.
Raczony obecnością współwięźnia, czułem podekscytowanie zbliżającym
się końcem mojego wyroku.
Dwadzieścia lat temu skazano mnie za morderstwo, którego nie pope‐
łniłem. Choć byłem wtedy nieletni, sąd potraktował mnie jak osobę doro‐
słą. Zadałem się z nieodpowiednimi ludźmi i płaciłem za to przez długie
lata.
Po wyjściu w końcu będę mógł rozliczyć się ze wszystkimi, którzy przy‐
czynili się do moich cierpień.
– Jesteś gotowy? – zapytał Miguel, którego poznałem w trakcie odsiadki
w zakładzie karnym. Był ode mnie starszy. Nigdy tak naprawdę nie zdra‐
dził, ile ma lat, ale sądząc po wyglądzie, miał około sześćdziesiątki. Wyrok
odsiadywał, jak ja, za zabójstwo, jednak w jego przypadku nie było mowy
o tym, że kiedykolwiek wyjdzie z więzienia. Dzięki Miguelowi znalazłem
cel i siłę do tego, żeby przetrwać nieskończenie długie dni i noce w tym
okropnym miejscu. Okazało się również, że mamy wspólnego wroga.
– Jestem gotowy od dwudziestu lat – odpowiedziałem.
– Pamiętaj o wszystkim, czego cię nauczyłem. Będę do ciebie dzwonił,
gdy tylko będę mógł.
Rozmowę przerwał nam gad, który pukał do metalowych drzwi – mojej
bramy do wolności.
– García, wychodzisz!
W więzieniu czułem, jakby nazwisko do mnie przywarło. Rzadko kto‐
kolwiek używał mojego imienia. Miałem wrażenie, że je zapomniałem.
„Jorge”, matka nazwała mnie tak po dziadku. Człowieku, którego darzyłem
największym szacunkiem. Niestety przez ten pierdolony wyrok nie dane
mi było go pożegnać. Z uwagi na mój status tak zwanej „enki”.
Szliśmy korytarzem, a za nami echo niosło głośne pożegnania mnie
przez więźniów. Część przypominała, żeby o nich nie zapomnieć, inni do‐
magali się wyświadczenia im przysługi. Doszedłem w obstawie klawisza
przed dyżurkę.
– García, torba, portfel, telefon. Podpisz! – Dyżurny podał mi kwit po‐
twierdzający odbiór rzeczy.
– Powiedziałbym do widzenia, ale mam nadzieję, że nigdy was nie zo‐
baczę – rzuciłem i wyszedłem przez otwarte kraty, ostatnią barierę dzie‐
lącą mnie od wolności.
Stałem przed budynkiem więzienia i nabrałem w płuca świeżego po‐
wietrza. Niczym nie różniło się od tego, którym oddychałem przez ostatnie
dwadzieścia lat, ale dzisiejszego dnia smakowało wyjątkowo dobrze. Szu‐
kałem wzrokiem znajomej duszy. Wiedziałem, że nie ujrzę matki, która
skreśliła mnie z chwilą ogłoszenia wyroku. Uznała mnie za winnego.
Chciałbym zobaczyć dziadka, ale on już nie żył. Był jedyną osobą z ro‐
dziny, która do końca wierzyła w moją niewinność. Niestety umarł, nim
wyszedłem.
Zarzuciłem torbę na ramię i ruszyłem przed siebie. Zatrzymał mnie
głośny klakson. Rozejrzałem się i rozpoznałem w trąbiącym na mnie sa‐
mochodzie – shelby z 67 roku, cacko motoryzacji. Podszedłem i zamarłem,
gdy dostrzegłem za kierownicą siostrę mojego przyjaciela, którego rzeko‐
mo z zimną krwią pozbawiłem życia.
– Carmen, co ty tu robisz? – zapytałem zdziwiony.
– Wiem, że to nie ty zabiłeś Diega. Wskakuj!
Przez całe dwadzieścia lat nie dostałem od niej żadnej wiadomości. Na‐
wet nie próbowała nawiązać ze mną kontaktu. Ledwie pięć minut temu
opuściłem celę, a już świat zaczął mnie zaskakiwać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin