orwell-rok-1984.pdf

(1253 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Dzięku emy Adamowi Szopie, księgarnii biznesowe Księgi Barne a,
Kamilowi Jońcy, Robertowi Ha dukowi, Bartłomie owi Daczyńskiemu
oraz anonimowemu darczyńcy za sfinansowanie wydania te książki.
Utwór opracowany został w ramach pro ektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dac ę Nowoczesna Polska.
GEORGE ORWELL
Rok 
 .  
  
Różne bywa ą powody, dla których dokonu e się ponownego przekładu dzieła literackiego
uż obecnego w danym ęzyku. Na częście tłumacz lub tłumaczka czu ą, iż istnie ący prze-
kład est niedobry albo przestarzały i ako taki wymaga korekty. Czasem ednak chodzi
o pokusę samodzielnego zmierzenia się z akimś ważnym tekstem i przedstawienia wła-
sne — niekoniecznie doskonalsze — interpretac i. Pod ęłam się tłumaczenia
Roku 
z tego drugiego powodu, zna du ąc dodatkową motywac ę w fakcie, iż wykonu ę tę pracę
dla „Wolnych Lektur”, których działania na rzecz popularyzac i i zwiększania dostępności
literatury są mi bardzo bliskie. Mo e punkty odniesienia to dwa klasyczne spolszczenia
powieści Orwella: wers a Juliusza Mieroszewskiego z  roku i o blisko dekadę póź-
nie szy przekład Tomasza Mirkowicza, którym zaczytywałam się ako licealistka. Nie było
mo ą ambic ą poprawianie wybitne pracy translatorskie Mirkowicza, ani odróżnianie się
na siłę tam, gdzie ego (lub wcześnie sze) rozwiązania zdążyły przeniknąć do potoczne
polszczyzny. Określenia takie ak „Wielki Brat”, „nowomowa” czy „dwó myślenie” należą
dziś do popkultury i nie widziałam żadnego powodu, żeby wprowadzać nowe. Czytelni-
cy i czytelniczki z łatwością zauważą mie sca, gdzie po awia ą się pewne innowac e, mam
nadzie ę, że zostaną zaakceptowane, podobnie ak nieco nowocześnie szy i surowszy ęzyk
całości.
Julia Fiedorczuk
CZĘŚĆ I
Był asny, zimny kwietniowy dzień, zegary wybijały trzynastą. Winston Smith, przyci-
ska ąc brodę do piersi dla osłony przed zacina ącym wiatrem, wślizgnął się na szybcie ,
ak potrafił, przez szklane drzwi Rezydenc i Zwycięstwa; wiru ący w podmuchach wiatru
ziarnisty pył mimo wszystko dostał się do środka.
W holu cuchnęło gotowaną kapustą i starymi, szmacianymi wycieraczkami. Na ego
końcu wisiał kolorowy plakat, zbyt duży do eksponowania w pomieszczeniu. Przedsta-
wiał tylko ogromną twarz, szeroką na więce niż metr: twarz mężczyzny w wieku około
czterdziestu pięciu lat, z bu nymi, czarnymi wąsami, o ostrych, interesu ących rysach.
Winston skierował się w stronę schodów. Nie było sensu sprawdzać, czy winda działa.
I w na lepszych czasach rzadko była sprawna, obecnie zaś w ciągu dnia przerywano dosta-
wę prądu — to edna z form oszczędności, związanych z przygotowaniami do Tygodnia
Nienawiści. Mieszkanie zna dowało się na siódmym piętrze. Winston miał uż trzydzieści
dziewięć lat, w dodatku dokuczało mu owrzodzenie żylne nad prawą kostką, toteż wspi-
nał się powoli i co akiś czas przystawał, żeby odpocząć. Na każdym piętrze naprzeciwko
szybu windy spoglądała z plakatu ogromna twarz. Wizerunek był tak sprytnie pomy-
ślany, że oczy zdawały się śledzić każdy ruch przechodzące osoby. Napis u dołu głosił:
„WIELKI BRAT WIDZI”.
W mieszkaniu dźwięczny głos odczytywał ciągi liczb, które miały akiś związek z pro-
dukc ą surówki. Głos ów wydobywał się z podłużnego, metalowego panelu, przypomi-
na ącego mętne lustro, wmontowanego w ścianę po prawe . Winston przekręcił gałkę
i głos ucichł nieco, lecz nadal można było rozróżnić słowa. Urządzenie (mówiono na nie
„teleekran”) dawało się ściszyć, ale nie wyłączyć. Winston podszedł do okna. Był niewy-
soki i szczupły; niebieski kombinezon, uniform członków Partii, dodatkowo podkreślał
mizerność ego ciała. Mężczyzna miał bardzo asne włosy, a twarz naturalnie rumianą —
o skórze zgrubiałe od szarego mydła, tępych żyletek i zimy, która właśnie dobiegła końca.
Świat na zewnątrz sprawiał wrażenie zimnego nawet przez szybę zamkniętego okna.
W dole, na ulicy, wiatr porywał do spiralnego tańca kurz i strzępy gazet. I chociaż świeci-
ło słońce, a niebo było intensywnie niebieskie, rzeczywistość wydawała się bezbarwna —
poza porozlepianymi wszędzie plakatami. Twarz o czarnych wąsach spoglądała z każdego
bardzie wyeksponowanego mie sca. Jedna wisiała na oncie budynku dokładnie naprze-
ciwko okna. „WIELKI BRAT WIDZI”, głosił napis, podczas gdy ciemne oczy zaglądały
głęboko w oczy Winstona. Niże , na poziomie ulicy, kole na; ten plakat miał naderwa-
ny róg, papier gwałtownie trzepotał na wietrze, to odsłania ąc, to zasłania ąc po edyncze
słowo: ANGSOC. Hen, w oddali helikopter zapikował między dachy budynków, zawi-
snął na moment ak trzmiel, po czym uniósł się zakrzywionym lotem. Był to zagląda ący
ludziom do okien patrol policy ny. Ale te patrole nie miały wielkiego znaczenia. Liczyła
się tylko myślopolic a.
Za plecami Winstona głos z teleekranu nadal plótł coś o surówce i o tym, że wykona-
no, z nawiązką, dziewiąty Plan Trzyletni. Teleekran ednocześnie transmitował i odbierał
dane. Re estrował każdy wydany przez Winstona dźwięk, głośnie szy od na cichszego
szeptu; co więce , dopóki Winston przebywał w polu widzenia panelu, mógł być tak-
że obserwowany. Nikt oczywiście nie miał pewności, czy w danym momencie podlega
obserwac i. Można było edynie zgadywać, ak często i według akie logiki myślopolic a
uruchamiała konkretny kanał przesyłu. Nie dało się wykluczyć, że obserwowali wszyst-
kich przez cały czas. W każdym razie mogli podłączyć się do dowolnego kanału, kiedy
tylko chcieli. Trzeba było żyć — i ludzie tak żyli, z przyzwycza enia, które przeradzało się
w instynkt — zakłada ąc, że każdy dźwięk est podsłuchiwany, a każdy ruch podglądany,
z wy ątkiem chwil, gdy w pomieszczeniu est ciemno.
Winston stał tyłem do teleekranu. Tak było bezpiecznie ; chociaż, ak dobrze wie-
dział, z ludzkich pleców też można dużo wyczytać. Kilometr dale nad brudnym pe za-
żem górował ogromny, biały gmach Ministerstwa Prawdy — ego mie sca pracy. I to
est Londyn — pomyślał z mglistym obrzydzeniem — główne miasto Pierwszego Pasa
 
Rok 
Powietrznego, trzecie na gęście zaludnione prowinc i Oceanii. Usiłował wydobyć z pa-
mięci akieś wspomnienie z dzieciństwa, które pozwoliłoby ustalić, czy Londyn zawsze
tak wyglądał. Rzędy rozsypu ących się dziewiętnastowiecznych czynszówek, podpartych
po bokach belkami, z oknami pozatykanymi tekturą i dachami połatanymi blachą fali-
stą — czy zawsze tu były? Albo te kuriozalne, walące się ogrodowe murki? Albo le e po
bombach, z tańczącymi na wietrze okruchami tynku, sterty gruzu, poprzerastane pędami
wierzbownicy¹, czy tereny doszczętnie zrównane z ziemią przez bomby, gdzie natychmiast
wyrastały kolonie obskurnych, drewnianych chałup, przypomina ących kurniki? Nic to
ednak nie dało, Winston nie pamiętał; z dzieciństwa pozostała mu tylko seria prześwie-
tlonych obrazów, bez żadnego tła i przeważnie niezrozumiałych.
Ministerstwo Prawdy — w nowomowie² „Minipra” — zdecydowanie wyróżniało się
na tle innych widocznych budynków. Ogromne gmaszysko w kształcie piramidy, pobu-
dowane z lśniącego, białego betonu, wznosiło się tarasowo na wysokość trzystu metrów.
Ze swo ego okna Winston widział wyraźnie, wypisane eleganckimi literami na białe fa-
sadzie, trzy slogany Partii:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
IGNORANCJA TO SIŁA
Mówiono, że nadziemna część Ministerstwa Prawdy składa się z trzech tysięcy po-
mieszczeń; ponoć tyle samo ma ich część podziemna. W różnych mie scach Londy-
nu zna dowały się eszcze trzy inne budynki o podobnym wyglądzie i rozmiarach. Do
tego stopnia górowały nad otacza ącą e architekturą, że z dachu Rezydenc i Zwycię-
stwa widziało się wszystkie cztery ednocześnie. Mieściły cztery ministerstwa, wchodzą-
ce w skład aparatu rządowego: Ministerstwo Prawdy, odpowiedzialne za wiadomości,
rozrywkę, edukac ę i sztukę; Ministerstwo Poko u, za mu ące się wo ną; Ministerstwo
Miłości, pilnu ące prawa i porządku; oraz Ministerstwo Dobrobytu, skoncentrowane na
ekonomii. Ich nazwy w nowomowie brzmiały: „Minipra”, „Minipo”, „Minimiło”, „Mi-
nidobro”.
Na bardzie przerażało Ministerstwo Miłości. Gmach ten w ogóle nie miał okien.
Winston nigdy nie był w środku ani nawet nie zbliżył się do Ministerstwa Miłości bliże
niż na pół kilometra. Na teren ministerstwa wpuszczano tylko w sprawach ofic alnych,
a i wtedy trzeba było przedzierać się przez labirynt zasieków z drutu kolczastego, stalo-
wych drzwi i ukrytych stanowisk karabinów maszynowych. Dodatkowo okoliczne ulice
patrolowali strażnicy o twarzach goryli, ubrani w czarne uniformy i uzbro eni w pałki
teleskopowe.
Winston obrócił się gwałtownie. Wcześnie postarał się nadać swo e twarzy wyraz ła-
godnego optymizmu, zalecany, kiedy stało się przodem do teleekranu. Przemierzył pokó
i wszedł do maleńkie kuchni. Żeby wrócić do domu w porze obiadu, musiał poświęcić
posiłek w stołówce, tymczasem w lodówce miał tylko kawałek ciemnego chleba, który
należało zachować na śniadanie. Zd ął z półki butelkę bezbarwne cieczy z prostą, białą
etykietą, na które widniała nazwa: „Gin
Zwycięstwa”.
Z butelki wydobywał się mdlący,
oleisty zapach; przypominał chiński alkohol ryżowy. Winston nalał sobie prawie pełną
filiżankę, przygotował się na szok i przełknął płyn na raz, ak dawkę lekarstwa.
Twarz mu spurpurowiała, z oczu popłynęły łzy. To coś smakowało ak kwas azotowy³,
w dodatku po każdym hauście człowiek miał wrażenie, że obrywa pałką w tył głowy.
Ale w następne chwili palenie w żołądku osłabło, a świat wydał się Winstonowi tro-
chę weselszy. Wydobył papierosa z pomiętego pudełka z napisem „Papierosy
Zwycięstwa”
i nieopatrznie uniósł go pionowo, w wyniku czego tytoń wysypał się na podłogę. Z na-
stępnym poszło mu lepie . Wrócił do poko u i usiadł przy małym stole, zna du ącym się
po lewe stronie teleekranu. Z szuflady biurka wydobył obsadkę, buteleczkę atramentu
i gruby, czysty zeszyt formatu A, z czerwonym grzbietem i marmurkową okładką.
¹wierzbownica — drobnokwiatowa roślina wieloletnia. [przypis edytorski]
²nowomowa — ofic alny ęzyk Oceanii. Opis struktury i etymologii tego ęzyka zna du e się w Aneksie.
[przypis autorski]
³kwas
azotowy
— nieorganiczny związek chemiczny, eden z na silnie szych kwasów tlenowych. [przypis
edytorski]
Pamięć, Brud, Bieda
Alkohol
 
Rok 
Z akiegoś powodu umie scowienie teleekranu w poko u było nietypowe. Gdyby za-
montowano go, ak to zwykle robiono, w ścianie w głębi pomieszczenia, miałby widok na
całe wnętrze. Tymczasem teleekran tkwił na dłuższe ścianie, naprzeciwko okna. Z edne
strony zna dowała się płytka wnęka i właśnie tam Winston teraz siedział; kiedy pro ek-
towano te mieszkania, zapewne w tym mie scu przewidziano regał na książki. Wciska ąc
się do wnęki, Winston był w stanie usunąć się z pola widzenia teleekranu. Mogli go
oczywiście podsłuchać; o ile ednak tkwił w obecne pozyc i, nie było go widać. Czę-
ściowo właśnie przez ten nietypowy rozkład poko u wpadł na pomysł, który miał teraz
zrealizować.
Częściowo zaś stało się to przez wy ątkowo piękny zeszyt. Przed chwilą wy ął go z szu-
flady. Takiego gładkiego, kremowego papieru nie produkowano od co na mnie czterdzie-
stu lat. Winston domyślał się ednak, że zeszyt pochodził z eszcze dawnie szych czasów
— pożółkł uż nieco ze starości. Zauważył go w oknie obskurnego sklepiku ze starzyzną
w edne z biednie szych części miasta (nie mógł sobie teraz przypomnieć, w które dziel-
nicy) i natychmiast poczuł obezwładnia ące pragnienie, żeby go mieć. Członkom Partii
w zasadzie nie wolno było wchodzić do zwykłych sklepów (czyli „handlować na wolnym
rynku”), ale nie przestrzegano te reguły bezwzględnie, bo niektórych rzeczy, ak choćby
sznurówek czy żyletek, nie dało się dostać w żaden inny sposób. Roze rzał się szybko po
ulicy, następnie wślizgnął się do sklepiku i kupił notes za dwa dolary i pięćdziesiąt cen-
tów, bez żadnego konkretnego zamiaru. Niosąc go do domu w teczce z dokumentami,
odczuwał wyrzuty sumienia. Samo posiadanie takiego notesu, nawet zupełnie czystego,
mogło być kompromitu ące.
Teraz zdecydował, że zacznie prowadzić dziennik. Nie było to zakazane (nic nie było
zakazane, wszelkie prawa dawno uż zniesiono), nie miał ednak wątpliwości, że w razie
przyłapania dostanie karę śmierci (albo co na mnie dwadzieścia pięć lat kolonii karne ).
Winston umocował stalówkę w oprawce i possał przez chwilę, żeby ą oczyścić. Pióro
było archaicznym przyborem, rzadko używanym nawet do składania podpisów; zdobył e
sekretnie po prostu dlatego, że czuł, iż piękny, kremowy papier zasługu e na coś lepszego,
niż żeby skrobać po nim kopiowym ołówkiem. Prawdę powiedziawszy, Winston nie miał
wprawy w ręcznym pisaniu. Wszelkie teksty, poza na krótszymi notatkami, dyktował do
głosopisu; oczywiście teraz to nie wchodziło w grę. Zanurzył stalówkę w atramencie i za-
wahał się przez chwilę. Zadrżał. Zostawia ąc ślad na papierze, pode mował nieodwracalną
decyz ę. Małymi, niezgrabnymi literami napisał:
 kwietnia, .
Opadł na oparcie krzesła. Ogarnęło go poczucie całkowite niemocy. Po pierwsze, nie
był pewien, czy rzeczywiście est rok . Musiał być mnie więce ten rok, bo był racze
pewien, że ma  lat, a wiedział, iż urodził się w  lub ; ednak w tych czasach
datę dawało się ustalić tylko w przybliżeniu do roku czy dwóch.
Nagle ogarnęła go wątpliwość: dla kogo pisze ten dziennik? Dla przyszłości, dla tych,
którzy się eszcze nie urodzili. Jego umysł krążył przez chwilę wokół niepewne daty, aż
wyłoniło się używane często w nowomowie słowo:
dwójmyślenie.
Dopiero teraz do Win-
stona dotarła waga tego, co przedsięwziął. Jak można porozumieć się z przyszłością? Było
to z natury rzeczy niemożliwe. Jeśli przyszłość będzie przypominała teraźnie szość, nikt
go nie usłyszy, eśli zaś będzie inna, ego położenie nie będzie miało dla nie żadnego
znaczenia.
Siedział przez akiś czas, tępo wpatru ąc się w papier. Teleekran przełączył się na ostrą,
militarną muzykę. O dziwo, Winston czuł, że stracił umie ętność formułowania myśli,
a wręcz zapomniał, co zamierzał wyrazić. Od tygodni szykował się na tę chwilę, ale nie
przyszło mu do głowy, że będzie wymagała czegoś eszcze prócz odwagi. Zakładał, że
pisanie samo w sobie okaże się łatwe, wystarczy po prostu przelać na papier niekończą-
cy się, nerwowy potok słów, rozbrzmiewa ących w ego głowie od lat. Jednakże teraz
wszystko ucichło. W dodatku wrzód na kostce zaczął niemiłosiernie swędzieć. Winston
bał się go podrapać, ponieważ za każdym razem kończyło się to infekc ą. Mijały sekundy.
Nie był świadom niczego poza bielą kartki przed oczami, swędzeniem skóry nad kostką,
hałaśliwą muzyką i lekkim rauszem po ginie.
 
Rok 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin