Serwal - Krzysztof Kotowski.pdf

(860 KB) Pobierz
Krzysztof Kotowski
Serwal
Wszyscy rodzimy się szaleńcami,
ale tylko niektórzy z nas nimi pozostają...
Samuel Beckett
Jeśli długo patrzysz w OTCHŁAŃ,
OTCHŁAŃ zaczyna patrzeć w ciebie...
Fryderyk Nietzsche
2
ROZDZIAŁ 1
A kiedy skończył się szalony bal
I maski rozeszły się do domów
A za oknami rozbiły się o ściany
Prorocze słowa dzwonów
Zamknięte w szklanym śnie
Jak w trumnie szklanej – miasto
Zakryło drżeniem nocy twarz...
...i zgasło.
Wika jeszcze raz przeczytała wiersz.
Niezłe – stwierdziła w duchu.
Może te „prorocze słowa dzwonów” trochę za pretensjonalne, ale ogólnie w
porządku.
Najwyżej później poprawię – pomyślała, delikatnie oblizując górną wargę.
Sięgnęła po Dziennik, leżący obok na biurku, lecz po chwili zrezygnowała. Nie
dzisiaj. Może jutro. Za oknem zapadał zmierzch. Miasto nigdy nie kładło się
spać, ale w sąsiedztwie, kilkadziesiąt metrów od bloku, w którym mieszkała,
gdzie budowa potężnego biurowca wypełniała hałasem większość dnia, zachód
słońca oznaczał odpoczynek. Wielkie maszyny, buczenie dźwigów, wind, nawet
podniesione głosy ludzi wydających polecenia – wszystko cichło.
Kontrast z pełnym agresywnych dźwięków dniem był tak duży, że musiało
minąć dobrych kilka minut, aby uszy przyzwyczaiły się do tej zmiany.
Dziewczyna wyjrzała przez okno. Zamknęła jedno skrzydło i przylepiła nos
do szyby.
Rundi nie ma już trzeci dzień. Jest na jakimś szkoleniu czy praktykach.
Delikatne drżenie rąk, które odczuwała od dłuższej chwili, nie dawało za
wygraną.
Próbowała skupić myśli na czymkolwiek innym, ale oddech stawał się coraz
szybszy.
– Nie... – wyrwało jej się nagle.
3
Zamknęła oczy. Chwyciła ręką za nadgarstek, aby wyczuć tętno. Odczekała
minutę.
– Sto dziesięć... – usłyszała swój głos i niemal natychmiast poczuła drobne
skurcze na plecach.
Zerwała się z fotela i podbiegła do lustra. Uczucie braku powietrza stawało
się coraz bardziej nieznośne. Znowu... Raptowne uderzenie gwałtownej fali
ciepła do głowy obudziło w niej stary lęk. Przychodzący nagle, atakujący
podstępnie, chytrze i bezlitośnie. Myśli zaczęły przebiegać przez umysł Wiki
coraz szybciej i szybciej, niczym ciężki pociąg bez maszynisty. Zawroty głowy i
chłód znowu opanowały ciało. Twarz wykrzywił grymas przerażenia. Stare
„imadło”, tak dobrze znane, zaczęło ściskać jej czaszkę. Spojrzała przez ramię
na pokój. Był pusty, obcy i wrogi. Biurko z zeszytami, łóżko przykryte kocem,
szafa.
Drewniana podłoga. Zużyta klepka, poodklejana pod ścianą,
poobdrapywana. Drzazgi wchodzące w stopy. Białe ściany jak w szpitalu albo w
domu dla obłąkanych. Tak przyjemnie byłoby pochlapać czymś te kurewskie
mury. Nagły impuls, aby szybko czymś przeciąć przeguby i obryzgać ciemną
czerwienią ten obmierzły tynk umazany farbą, podniecił ją, ale tylko na chwilę.
Ponownie odezwał się w niej głos przypominający o lęku, który za kilka sekund
całkowicie nią zawładnie. Nie da myśleć, spokojnie oddychać, wierzyć, że może
się zdarzyć cokolwiek pięknego, trwałego, kolorowego...
W oczach Wiki malowała się dezorientacja, ale był to tylko odruch obronny,
błagający własny umysł o litość i przebaczenie. Robaki pod skórą, których się
spodziewała od kilku chwil, zaczęły już powolny marsz. Próbowała rozpiąć
koszulę, lecz roztrzęsionymi rękami nie była w stanie tego zrobić.
– Spokojnie... spokojnie – szepnęła do siebie. – Może zaraz przejdzie. Mam
dopiero dwadzieścia dwa lata, jestem ładna, mam piękne ciało, wszyscy tak
mówią... Mam długie czarne włosy... Nie umrę teraz... Będę długo żyć... Jestem
zdrowa... – Obraz w lustrze stał się niewyraźny. Wika szybko otarła dłonią łzy,
aby móc dalej uważnie przyglądać się swojej twarzy. – Nie boję się... Boże,
zaraz stracę przytomność. Pomóż mi!!! Boże, pomóż mi!!!
Podbiegła do łóżka. Położyła się na nim ostrożnie, jakby w materacu
trzymała nitroglicerynę. Wczepiła palce w koc i wybuchła głośnym płaczem.
Chwyciła wreszcie poduszkę, przyłożyła ją mocno do twarzy i najgłośniej, jak
tylko potrafiła, zaczęła krzyczeć.
Długo. Tak, aby poczuć ból gardła i oskrzeli. Przez kilkanaście sekund całą
energię wkładała w przerażający wrzask, który, jak nagle odczuła, przyniósł
4
chwilową ulgę. Rzuciła poduszkę na podłogę. Nabrała powietrza i wstrzymała
oddech. Udało się. Za chwilę kilka urywanych oddechów i znowu to samo. Jak
najdłużej nie oddychać. Łzy, jedna za drugą, ciekły jej po policzkach. Poczuła na
czole pot, na karku – przenikliwe zimno. Rozpięła szybko spodnie.
Ciasne dżinsy nie chciały się zsunąć. Znowu wybuchła spazmatycznym
płaczem. Wreszcie, po krótkiej szamotaninie, wyswobodziła się z nich.
Chwyciła palcami koronkowe majtki i mocno szarpnęła. Poczuła ból między
pośladkami, ale nie rezygnowała, dopóki całkowicie nie porwała materiału.
Wsunęła dłoń między uda, a po chwili gwałtownie, brutalnie włożyła środkowy
palec najgłębiej, jak to było możliwe. Zabolało. Mocno, nie zwracając uwagi na
ból, zaczęła to robić, aż poczuła, że jest wystarczająco wilgotna. Spokojnie już
oddychała, wierząc, że strach minie. Włożyła drugi palec i przyśpieszyła ruchy.
Dobrze... przyjemnie...
Jeszcze chwilę. Wyjęła palce i przyłożyła do łechtaczki. I znowu mocno. Po
minucie, może dwóch, poczuła to cudowne odrętwienie i oba palce ponownie
wylądowały w środku.
Uderzyła mocno kolanem o ścianę. Tak szybko... jak szybko... cicho...
cicho... Ulga. Na chwilę ustały dreszcze. Wyjęła rękę spomiędzy ud i ścisnęła
mocno dłoń. Podniosła z podłogi poduszkę i położyła ją sobie pod głowę.
Dreszcze powoli zaczęły wracać. Zsunęła lewą nogę na podłogę i z wysiłkiem
uniosła się z łóżka. Wtoczyła się chwiejnym krokiem do łazienki.
Otworzyła szafkę i sięgnęła po leżący na wierzchu lorafen*. Nie bez trudu
wycisnęła z listka trzy tabletki i natychmiast je połknęła, popijając wodą z kranu.
* Lorafen – lek o silnym działaniu przedwlękowym i uspokajającym.
Osunęła się na kolana i przytuliła twarz do wanny.
Jeszcze dwadzieścia minut – przemknęło jej przez głowę. – Zacznie działać
za dwadzieścia minut.
Z ust dziewczyny znowu wydobył się żałosny krzyk. Zwinęła się w kłębek i
zaczęła się kołysać jak dziecko. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, kaszlnęła.
Wiedziała, że nie będzie wymiotować, znała to uczucie, ale nudności
spowodowały, że musiała szeroko otworzyć usta, aby powietrze szybciej
dostawało się do jej płuc. Czekała...
– Boże... Rundi... wróć...
Wika – Dziennik, 24 kwietnia
Dziś wraca Rundi. Dziś będzie dobry dzień.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin