Zbrodnia na eksport - Jeremi Bozkowski.pdf

(835 KB) Pobierz
JEREMI BOŻKOWSKI
ZBRODNIA NA EKSPORT
2
Nazywała się Zenobia Sarnawiecka, miała lat 57, oczy szare, włosy blond, znaków
szczególnych brak. Zmarła około godziny dwudziestej pierwszej uderzona w skroń syfonem
wody sodowej.
Podporucznik Karbolek, młody, obiecujący oficer, pełniący od jedenastu dni swoje
pierwsze obowiązki służbowe w komendzie wojewódzkiej, siedział sztywno na krześle w
pokoju denatki i myślał, że ma wyjątkowego pecha albo wyjątkowe szczęście. I że od niego
samego zależy, co to będzie.
Dziś o godzinie 21.27 zadzwonił w komendzie telefon i jąkający się męski głos
zawiadomił dyżurnego oficera, że ,,sąsiadka leży zamordowana”. Dyżurny kapitan Sołdak
wstał zza biurka, by wydać dyspozycje, potknął się na pestce od śliwki, wywinął pirueta i padł
ze złamaną nogą. Zanim padł, zdążył jeszcze zatelefonować do podporucznika Karbolka i
rześkim głosem oznajmił: – No, kolego, macie prawdziwe morderstwo! Możecie ze mną
pojechać, jeśli biegiem przylecicie do komendy. Biegiem!
Kapitan nie był jeszcze starym rutyniarzem, lecz lubiącym swój zawód trzydziestolatkiem,
więc gorliwość i ciekawość Karbolka, a nawet jego naiwność usposabiały go pozytywnie do
najmłodszego kolegi. Ten zaś, kiedy usłyszał, o co chodzi, wypadł z domu, jakby się paliło,
wciągając w biegu mundurową kurtkę i poprawiając na schodach sznurowadła. Kiedy
zdyszany wbiegł na schody, Sołdaka wynoszono właśnie do karetki.
– Dobrze, że jesteście – powiedział skrzywiony z bólu kapitan. – Pojedziecie z ekipą na tę
ulicę Pratchawca 2. Są zawiadomieni, już tu jadą. Doktor też zawiadomiony. Mieszka na
Muchołówki, to go zabierzecie po drodze.
– Ale... Tak jest, obywatelu kapitanie! Ale... – Co jeszcze? – syknął zniecierpliwiony
Sołdak i poprawił się na noszach. – Idźcie już, nie traćcie czasu! Potem się ustali, kto przejmie
śledztwo. Do was należą tylko czynności wstępne.
Wiecie, co macie robić?
– Tak jest, obywatelu kapitanie! – trzasnął obcasami Karbolek, ale naprawdę to pamiętał
tylko, że trzeba zabezpieczyć. Zabezpieczyć ślady! I nic więcej! Trema! Jak na egzaminie!
Ludzie z noszami ominęli Karbolka obojętnie.
Sołdak zajęty swoją bolącą nogą już nawet nie spojrzał, a on został. Sam, w korytarzu,
czekający na ekipę, którą miał dowodzić.
Na szczęście ekipa nie potrzebowała żadnego dowodzenia.
Każdy z nich znał doskonale zakres swoich obowiązków i nie zwracał uwagi na młodego
kolegę, który siedział z boczku, przeżywał męki i czekał, kiedy ci, przeważnie nie znani mu,
ludzie przestaną się szastać z ważnymi minami po mieszkaniu.
Widział pod łóżkiem jakiś mały, biały, okrągły przedmiot, ale ponieważ wydawało mu się
niepoważne, żeby oficer śledczy, człowiek na stanowisku przecież, właził publicznie pod
łóżko, zaglądał w zakurzone kąty i w ogóle zachowywał się groteskowo, czekał więc na
moment, kiedy zostanie sam. Tracił czas i świadom, że go traci, zwijał się w mękach, nadal
paraliżowany strachem przed śmiesznością.
Kiedy wreszcie fachowcy poszli umyć ręce, Karbolek dał nura pod łóżko. Wtedy
otworzyły się drzwi i soczysty bas zadudnił: – Może tymczasem dać tych z górki?... W
3
drzwiach stał wąsaty sierżant, którego Karbolek niewątpliwie musiał już widzieć, tylko nie
pamiętał, w jakich okolicznościach. Sierżant nosił wąsy tak absurdalnej długości, że każdy
normalny człowiek musiał na nie zwrócić uwagę.
Mundur wisiał na nim jak na wieszaku, a czarne oczka patrzyły sceptycznie na młodego
podporucznika klęczącego przy łóżku z guzikiem w ręku.
– Naturalnie – powiedział speszony Karbolek. – Tylko nie wiem, czy ten pokój już jest
wolny, a w ogóle to jeszcze są tu pewne szczegóły, które należy przedtem wyjaśnić. Jak będę
was potrzebował – odzyskał pewność siebie – to was wezwę.
Guzik, to było widać od razu, pochodził z sukni denatki. Tej, którą miała obecnie na sobie.
– Trzeba to zabezpieczyć. Zbadać, w jakich okolicznościach ten guzik się urwał. Tu mogła
być jakaś walka. Morderca mógł... – Z tym guzikiem to on nic nie mógł, obywatelu poruczniku
– powiedział flegmatycznie wąsaty i Karbolek zrozumiał w lot, że sierżant chyba go nie
szanuje. – Ten guzik odpadł sam. I to nie dziś. Flejtuch była nieboszczka, to i nie przyszyła... –
Dlaczego?... Skąd wy... znaczy... – zacukał się znów podporucznik.
– Bo ona ma te guziki na żyłce. A sukienka stara, materiał słaby. Jakby ją kto za ten guzik
ciągnął, toby z mięsem wyrwał.
Znaczy z materiałem. A tu o, widzi porucznik? – podeszli razem do zamordowanej i
Karbolek niemal wdzięczny był sierżantowi w tym momencie za jego obecność. – Nawet żyłki
nie ma już w dziurce. Ani żadnego śladu.
Stali przez chwilę obok tapczanu, na którym spoczywały starannie ułożone zwłoki.
– Ciekawe, kto ją tu wciągnął. Chyba nie morderca? A jeżeli?... To by znaczyło, że...
– Ci z górki wciągnęli – sierżant miał na wszystko gotową odpowiedź. – On emeryt, ona
dama. Zaprzyjaźnieni z nieboszczką. Janina i Rafał Solniccy. Pod nimi mieszkają
Wojaczkowie z dwojgiem dzieci. Są na urlopie za granicą.
Telefon na półpiętrze. Dla wszystkich lokatorów.
– No to poproście tych... Solnickich – zdecydował podporucznik. – Najpierw ją,
oczywiście.
Podporucznik zaledwie zdążył siąść przy stole i przygotować się psychicznie do
pierwszego w życiu przesłuchania, kiedy drzwi otworzyły się szeroko, a do pokoju weszła
królewskim krokiem wyniosła osoba około sześćdziesiątki ze śladami przebrzmiałej, ale
niewątpliwej urody. Usiadła, niestety nie naprzeciwko, tak jak zaplanował podporucznik, ale z
boku, tyłem do zmarłej. Bez pytania sięgnęła po leżące na stole papierosy Karbolka i odginając
dystyngowanie mały paluszek, osadziła papierosa w długiej, szklanej lufce.
– No, gdzie zapałki? – spytała z pretensją. Karbolek automatycznie podsunął jej ogień.
Zrobił to na pewno zbyt pospiesznie, więc skarcił się natychmiast za ten pośpiech.
Odchylony na oparcie krzesła usiłował przeniknąć ostrym wzrokiem duszę świadka
Solnickiej, zbić ją tym z pantałyku i nadrobić pierwsze zaniedbanie. Ale dama nie pozwoliła
mu na żadne efekty specjalne.
– Pan tu jest najgłówniejszy? Nie za młody pan, żeby prowadzić tak poważną sprawę? –
zagadnęła bez pardonu. – Ile pan ma lat?
– Przepraszam, ale ja tu jestem od zadawania pytań – oprzytomniał Karbolek po tak
4
jawnym afroncie.
– No chyba że pan – zrejterowała starsza pani. – Ja za wiele przeżyłam, żeby mi się
jeszcze chciało pytać. Do tego przesłuchanie po nocy. Jak ja nie zasnę o swojej porze, to potem
mam taki ból głowy! O, już się zaczyna! O! – delikatnie dotknęła wymanikiurowanym
paluszkiem skroni. – Nie ma pan proszka z kogutkiem?
– Nie mam. Pozwoli pani, że przystąpimy do rzeczy.
– No jasne! Dla pana to tylko „do rzeczy”! Pana nic nie obchodzi, że kobieta po prostu
omdlewa z bólu! Dla pana to jest tylko świadek i nic więcej. A mnie, jak już zacznie boleć, to
po prostu rozsadza czaszkę! Ale niech pan pyta, proszę bardzo!
Może ja nie potrafię się skupić przez ten ból, ale proszę, niech pan pyta! Dla pana to
zwykła rzecz...
– Ja pani dam proszek – przerwał tę tyradę sierżant – ale to bardzo mocny, amerykański.
Działa natychmiastowo.
– Niech pan rozpuści w łyżce wody. Ja za nic nie przełknę!
Jak to się nazywa?
– Symulantofil.
– Nie znam.
– Bo to nowy środek. Bardzo dobry. Tyle wody wystarczy?
– Starczy, starczy! A dlaczego on taki pieniący?
– Bo nasza woda jest niewłaściwie chlorowana. W amerykańskiej się nie pieni. To trzeba
wypić duszkiem. O tak!... Lepiej?
– Nooo... – przymknęła oczy i zastygła w tej pełnej cierpienia pozie, a Karbolek
zastanawiał się, po co ona odgrywa całą tę komedię. – No, można wytrzymać. Tylko jeszcze
tak trochę wyczuwam za uszami, ale tu, koło czoła, jak ręką odjął. Bo wie pan – zwróciła się
teraz wyłącznie do sierżanta – mnie, jak już zacznie boleć, to... – Obywatelko! – chciał
powiedzieć groźnie Karbolek, ale wyszedł mu rozpaczliwy jęk, na który obywatelka Solnicka
odpowiedziała karcąco.
– Zaraz! Co pan taki niecierpliwy?! Doprawdy, świetny środek! Ale panowie chcieli o tej
biednej Zeni! Taki wstrząs!
Myślałam, że runę na ziemię koło niej, jak zobaczyłam. Słabo mi się zrobiło i tu w gardle,
coś jakby ość... – Leżała na ziemi?
– Naturalnie!
– Jakie było położenie ciała?
– No przecież poziome! – pani Solnicka spojrzała na podporucznika jak na
niedorozwinięte dziecko.
– Dlaczego pani ruszała ciało?
– Ja? Ja bym nigdy nie dała rady! Ja siatki z zakupami udźwignąć nie mogę! Takie mam
delikatne ręce.
– Gdzie leżała?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin