Milena Wójtowicz
Podatek
Rozdział 1
Na widok ciemnej linii drzew dziewczyna skrzywiła się z niechęcią. Z jeszcze większym niesmakiem obejrzała drogę, zarośniętą wszelkiego rodzaju chwastami i połyskującą licznymi oczkami kałuż. Westchnęła ciężko, usiadła na skraju czegoś, co zapewne w poprzednim życiu było ławką, i szybko, klnąc pod nosem za każdym razem, gdy sznurówka wpadała w błoto, zmieniła eleganckie półbuty na solidne traperki. Właśnie przyszło jej pożegnać się z nadzieją, że wykonanie tego pierwszego samodzielnego zadania ułatwi jej nieco dyskretna elegancja pewnej siebie pani urzędnik. Pozostał jedynie wątpliwej wartości urok harcerki. Nie takie wrażenie miała zamiar zrobić.
Wrzuciła buty do torby, teraz przynajmniej już nie tak wypchanej, i wyciągnęła z kieszeni spray, który, zgodnie z informacją na etykiecie, miał natychmiast wyprawiać wszelkie latające żyjątka do owadziego raju. Obficie potraktowała specyfikiem powietrze wokół siebie.
Nie bardzo poskutkowało. Najchętniej miotnęłaby w te paskudztwa czymś innym, ale to mogło się nie spodobać szefostwu. Więc tylko naciskała rozpylacz raz za razem i starała się nie myśleć o żukach, których wstrętne, czepliwe nóżki wyjątkowo szybko wplątują się we włosy. Ani o maleńkich muszkach, przez które człowiek puchnie jak balon w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach. A już z pewnością nie o pająkach, które nie tylko zostawiają gdzie popadnie ohydne i lepkie sieci, ale jeszcze mają koszmarny zwyczaj wpadania Bogu ducha winnym ludziom za kołnierz. Bardzo, ale to bardzo nie lubiła tego cudownego łona natury.
Droga przez las zajęła jej ponad godzinę, nogi co chwila grzęzły w błocie, a roje natarczywych muszek atakowały niczym wirusy grypy w marcu. Zatrzymała się dopiero, kiedy poczuła, że to dokładnie tu. Las wyglądał wprawdzie tak samo jak gdzie indziej i miała poważne obawy, że nie tylko insekty się po nim pętają, ale też zboczeńcy tudzież przedstawiciele lokalnej mafii celem przeprowadzenia nielegalnych pochówków, jednak nie miała wątpliwości – dotarła na miejsce.
Nasłuchiwała przez chwilę, ale tylko drzewa szumiały, muszki brzęczały, a wiatr gwizdał.
Przymknęła powieki, wzięła kilka głębokich oddechów, uniosła dłonie na wysokość piersi i uczyniła znak. Kiedy otworzyła oczy, wszystko wokół było takie samo. Poza atmosferą. Coś czaiło się wśród drzew, coś bardzo złowrogiego. Czuła to. Czaiło się, ale też i zbliżało, z pewnością nie z zamiarem nawiązania przyjacielskiej pogawędki.
Odetchnęła głęboko raz i drugi ze skupieniem, jakby jej sytuacja miała zależeć od ilości nabranego powietrza. Nic to wprawdzie nie dawało, ale pozwalało choć na chwilę zająć myśli czymś innym niż opracowywaniem najlepszego wariantu panicznej ucieczki. Opanowała się nieco.
– Spokój! – wrzasnęła tak, że aż gardło ją zabolało. – Jestem Poborcą! Przyszłam odebrać...
Nie zdołała dokończyć. Coś uderzyło w nią z siłą tornada. Porwało w górę, prawie odebrało oddech. Zanim zdążyła pomyśleć, że to chyba już taki prawdziwy koniec wszystkiego, miotnęła zaklęcie. I to nie jedno.
* * *
– Skąd wyście ją wzięli?! – Elegancki biznesmen w garniturze spytał swojego mniej eleganckiego kolegę w kraciastej koszuli, ale już pozbawionego swetra. W sweter ubrali przemoczoną Monikę, kiedy nagle zmaterializowała im się w recepcji.
– Z ogłoszenia, jak wszystkich. Przecież wiesz, że to już nie te czasy, że wybiera się każdego osobiście. Dajemy ogłoszenie, zgłasza się setka zdesperowanych, bezrobotnych absolwentów, kogoś z nich zawsze się zatrudni do prac biurowych, a z reguły trafi się przynajmniej jedna sztuka z minimalnym chociaż potencjałem.
– Minimalny, cholera, potencjał – warknął elegancik. – Nie dość, że teleportowała się na taką odległość, ile to było? Pięćdziesiąt kilometrów? – Pięćdziesiąt cztery – uściślił facet w kraciastej koszuli. Robił wrażenie zakłopotanego.
– To jeszcze wywaliła przy okazji pięćdziesiąt metrów kwadratowych lasu! – irytował się ten pierwszy. – Czego wy tych stażystów uczycie? – Standard. Zaklęcie ochronne, zaklęcie odkrywcze, zaklęcie poboru, zaklęcie...
– Przecież wiem, że standard! – pieklił się wytworniś. Przyteleportował się aż z Warszawy, jak tylko donieśli im o Monice. – A ty widziałeś, co ona z tym standardem zrobiła? Taka moc! Dziwne, że wy tego nie odkryliście...
– Na testach wypadła tylko trochę ponad przeciętną – wtrąciła się szefowa komisji rekrutacyjnej oraz działu personalnego, chorobliwie chuda blondynka z ustami koloru malin i na obcasach rozmiaru wieży Eiffla.
– ...dziwne, że nikt inny tego nie odkrył – ciągnął elegancik jak w transie. – Czy ona ma z nami podpisaną umowę? Tak? To świetnie. – Zatarł ręce zadowolony. Wściekał się intensywnie, ale z zasady niedługo. – Zawsze inni zbierają śmietankę. Uczniów sobie, do diabła, szukają, tak to się nazywa. Zarejestrujcie ją jak najszybciej jako maga, bo jeszcze znajdą jakąś furteczkę prawną i nam ją zabiorą.
– Nie możemy, ona nie jest magiem! – zaprotestowała blondyna.
– E tam, zanim skończycie rejestrować, już będzie. Szóste Prawo Poboru. – Mrugnął porozumiewawczo i wyteleportował się z powrotem do stolicy.
Kiedy Piotrek wszedł do sali konferencyjnej, nerwowo mnąc rękawy kraciastej koszuli, Monika natychmiast podniosła głowę.
– I co? – zapytała niepewnie.
Wzruszył ramionami.
– No, niby dobrze. Zrobisz w tej firmie karierę, czy chcesz, czy nie.
Teraz ona wzruszyła ramionami. Niezupełnie o takiej karierze marzyła. Raczej widziała siebie jako kogoś w rodzaju Ally McBeal. Ale w obecnej sytuacji, gdy bezrobocie osiągnęło niebywałą wysokość dwudziestu procent, każda praca była dobra. A ta była przy tym ciekawa. Dziwna, trochę przerażająca, ale ciekawa. Co prawda Monika ciągle nie do końca była przekonana, że to wszystko jest realne. Przez większość swojego życia nie wierzyła w magów, czary, a już na pewno nie w magiczny podatek liniowy. Ale jakoś dobrze się w tym wszystkim czuła. I ten incydent w lesie nie przestraszył jej tak do końca. Raczej dał jej wiarę w siebie jakiegoś innego typu, przeczucie jakichś nie do końca sprecyzowanych, za to ogromnych możliwości. Podobało jej się to uczucie.
– Jaką karierę? – zainteresowała się.
– Zrobią z ciebie Poborcę, ale takiego prawdziwego. Wysokiej klasy. Specjalistę.
– Kiedy? – Prawie już. Pamiętasz szóste Prawo Poboru? Odpowiedni akapit wielkiej, grubej księgi, którą wszyscy nowo zatrudnieni musieli wkuć na pamięć, sam wypłynął gdzieś z jej umysłu i przysiadł na końcu języka.
– „Napad na Poborcę karany jest Grzywną. Wysokość Grzywny zależy od intencji napadającego i możliwych skutków napadu. Grzywnę pobiera na swoją korzyść napadnięty Poborca lub też, w przypadku jego śmierci, sukcesor Poborcy, będący również Poborcą”. –wyrecytowała.
– W skrócie o to właśnie chodzi. – Pokiwał głową Piotrek. – Pojedziemy do lasu, odbierzesz Podatek i Grzywnę, a kiedy wrócimy, będziesz już miała własne biurko, a może nawet własny gabinet.
Monika zachłysnęła się herbatą.
– Chyba zwariowałeś! To coś chciało mnie tam w lesie zabić.
– To teraz ty to zabijesz i będzie z głowy.
– Zabiję? – Kubek z herbatą wypadł jej z ręki i rozbił się na wykładzinie.
– To chciało zabić ciebie. „Wysokość Grzywny zależy od intencji napadającego i możliwych skutków napadu”. – przypomniał. – Nie będzie tak jak myślisz, żadnej krwi, sieczki i rzezi jak w kiepskim horrorze. Po prostu pójdziesz tam i rozpoczniesz Pobór. I nie przestaniesz. Zabierzesz całą moc.
– Zabiję kogoś! – Owo grzeczne wyjaśnienie bynajmniej nie trafiło do Moniki, nadal była wstrząśnięta. – Miałam być poborcą podatkowym, nie mordercą.
– Tylko widzisz, nasza definicja Poborcy jest czymś innym niż ta powszechna, zwykłoludzka. Podpisałaś umowę. – Piotrek niechętnie uciekał się do gróźb. To zresztą nie była tylko groźba, ale też prawda. – Drugie Prawo Poboru, pamiętasz? Spojrzała na niego ponuro.
– „Poborca ma obowiązek pobrać Podatek, Grzywnę, Daninę, Rekompensatę, Opłatę, Spłatę zgodnie z Prawami Poboru. Poborca, który bez istotnych powodów odmówi Poboru, podlega karze Grzywny”. Niech zgadnę, sumienie to nie jest istotny powód? Piotrek podał jej kurtkę i torbę.
– Jedziemy.
Przez całą drogę do lasu Monika milczała. Tylko raz mruknęła przez zaciśnięte zęby coś bardzo niecenzuralnego na temat swoich pracodawców. Piotrek też się nie odzywał. Potrafił sobie wyobrazić, co czuje siedząca obok dziewczyna. Rzeczywiście, dla kogoś, kto ten dziwny świat dopiero poznawał, zasady były niezrozumiałe i przerażające. Jak ze średniowiecza albo jakiejś innej nieżyciowej epoki.
Skręcili z dwupasmówki w piaszczystą drogę, dojechali nią do lasu. Niemalże natychmiast Piotrek zaczął kląć, bo samochód ugrzązł w niewielkim bagienku, które z powodzeniem udawało niegroźną kałużę. Może i było niegroźne dla przechodnia w gumofilcach, ale przednie koła wozu utknęły w nim na amen. Monika wysiadła z auta. Sama nie wiedziała dlaczego, bo tak właściwie to nie miała na to ochoty. Na zewnątrz był tylko mokry, pusty las. Przeszła kilka metrów, rozprostowała nogi, przeciągnęła się. Kiedy się odwróciła, dach samochodu już znikał w bagnie. Po Piotrku zaś nie było ani śladu.
Poprawiła torbę. Zastanowiła się chwilę. Nie bardzo wiedziała, czy właśnie wydarzyło się coś niepokojąco dziwnego, bo od chwili, gdy zaczęła pracę Poborcy, „dziwne” stało się synonimem słowa „normalne”. Jeszcze przed chwilą sama stała na skraju tej kałuży, na powierzchni której pokazał się teraz wesoły bąbel – wspomnienie po samochodzie. I za jedyną szkodę mogła w zasadzie uznać świeżą warstwę błota na swoich traperkach.
Najprawdopodobniej więc owo coś z lasu postarało się wyeliminować przeciwników zawczasu. Nie podejrzewała bowiem, że w ten sposób kochani pracodawcy postanowili dać jej całkowicie wolną rękę. Miała tylko nadzieję, że Piotrek teleportował się na bezpieczną odległość, nie chcąc dzielić losu swego auta. Ona z pewnością by tak zrobiła, gdyby nie ten irracjonalny pomysł z wysiadaniem. W ten sposób została sama w wielkim lesie pełnym, między innymi, komarów. Nie żałowała sobie i miotnęła w nie zaklęcie. Od razu raźniej jej się zrobiło.
Paskudztwo czekało przyczajone. Wyczuwała je, chociaż nawet nie zrobiła znaku Odkrycia. Instynkt jej mówił, że gdzieś tam jest. A wyobraźnia usłużnie podsuwała obraz ogromnego czarnego żuka, posiadającego oczywiście ohydnie wiele odnóży, czułków i potwornych szczęk. No ale skoro nie uciekła z tego lasu od razu, to co jej szkodziło iść naprzód i skopać temu robalowi odwłok.
Może gdyby nie usłyszała przypadkiem, co ten elegancik z Warszawy mówi do Piotrka, to bardziej by się bała. Ale jeśli mogła być jakimś magiem, maginią, magiczką czy jak to zwać, to przecież byle co nie mogło jej tak od razu pokonać. Owe przeczuwane, nieodkryte jeszcze własne możliwości kusiły coraz bardziej. Nawet przestała żałować tego czegoś, z czego pobierze całą moc aż do końca. Bo niby dlaczego miało jej być przykro z powodu stwora, który, jej zdaniem, wyglądał jak obrzydliwy robak, a do tego chciał ją utopić w kałuży. Pogwizdując, ruszyła w głąb lasu.
Siedzący na dachu lekko zrujnowanej szopy mężczyzna zgasił papierosa. Cofnął zaklęcie dalekowzroczności i teraz czekał, aż oczy przestaną piec i zaczną normalnie funkcjonować.
Wysłali go tu na wszelki wypadek, żeby zakończył Pobór, jeśli dziewczynie się nie uda.
Uważał to za zadanie grubo poniżej swoich możliwości, ale rozsądnie nie wypowiedział tej opinii na głos. Narozrabiał w Niemczech, narozrabiał w Anglii, za karę zesłali go do Polski.
Tu starał się siedzieć cicho i tylko wypalał kolejne papierosy, wykonując zadania o wiele, jak na jego upodobania i ambicje, za proste. Tyle miał nadprogramowej mocy, że zużywał ją na takie umilające życie drobiazgi jak choćby osłona przed deszczem. Jego ubranie, starannie przycięta broda i malowniczo zmierzwione włosy były suche.
Monika powitała deszcz ciężkim westchnieniem. Dopiero co wyschła po poprzedniej wycieczce. Do miejsca, do którego doszła poprzednio, było jeszcze daleko, ale dziki lokator nabrał widać pewności siebie i rozpanoszył się już po całym lesie. Czuła to. Nie miała zamiaru dłużej moknąć i iść dalej w paszczę lwa, a raczej między owadzie szczękoczułki czy jak się to nazywało.
Wyjęła z plecaka biały kryształ, ujęła go w obie dłonie i wyciągnęła przed siebie.
– Jestem Poborcą! – krzyknęła do tego czegoś, ukrytego między drzewami. – I zgodnie z Prawami Poboru przyszłam po Podatek i Grzywnę! Głośno wypowiedziała zaklęcie i zaczęła Pobór.
Opór, jaki napotkała, prawie zwalił ją z nóg. Coś w lesie walczyło z nią ze wszystkich sił, uparcie, desperacko. Miała wrażenie, że ziemia faluje, drzewa się walą. Odczekała tylko, aż kryształ napełnił się mocą, odrzuciła go na trawę i prosto w wyciągnięte dłonie zaczęła pobierać Grzywnę.
Siedzącemu na szopie Jensowi nie było łatwo przejść do porządku dziennego nad tym, co widział. Zamarł ze zdziwienia z dopalającym się papierosem w dłoni. Oprzytomniał dopiero, gdy żar oparzył mu palce.
Cały las falował jakby był gigantycznym dywanem, którym ktoś potrząsa dla zabawy.
Drzewa padały, wzlatywały w górę, wyginały się w dzikim tańcu jakby były z gumy. Kiedy już wszystko się uspokoiło, Jens musiał przypomnieć sobie kilkakrotnie, że przecież w tej dziurze brakowało mu wrażeń. Wysłał SMS do Centrali i teleportował się w sam środek lasu.
Na mokrej ściółce leżały plecak i kryształ Fiskusa pełen Podatku. Kawałek dalej, na plecach, leżała Monika z rozrzuconymi ramionami, wpatrzona nieruchomymi oczami w niebo.
Pod sosną pojawił się kopczyk, jakby usypany przez niewidzialnego kreta, i z ziemi, wypluwając żyjątka, wychylił się Piotrek. Jens pomógł mu wygrzebać się do końca.
– Co to niby było? – jęknął Piotrek, otrzepując się z błota. Niewiele mu to pomogło, dalej wyglądał jak ekshumowany nieboszczyk.
– Sam chciałbym wiedzieć. – Niemiec stanął przy Monice w odległości mniej więcej dwóch metrów, bo bliżej podejść się nie dało. Iskry strzelały w powietrzu.
– To miało być proste jak żyłka od wędki. – Piotrek ostrożnie podszedł do kryształu. –Dostaliśmy cynk o jakimś nielegalnym lokatorze, więc wysłałem młodą, niech się wczuwa. Z tymi nielegalnymi to zwykle nie ma kłopotu. Srają w gacie, jak tylko usłyszą, że Urząd Skarbowy się nimi interesuje.
– Z tym kłopot był. – Jens wyciągnął papierosy, wsadził jednego do ust. Drugiego, już zapalonego, wetknął w rękę Piotrkowi. Ten zaciągnął się nerwowo, a potem rozkaszlał spazmatycznie.
– Co teraz robimy? – wykrztusił po dłuższej chwili. Nadal był do tego stopnia ogłuszony wydarzeniami, że nie docierało do niego, iż o decyzję prosi swojego podwładnego.
– I tak jej stąd nie zabierzemy, przynajmniej dopóki to pole wokół się nie wyczerpie.
Czekamy na Centralę. – Niemiec nawet nie zauważył tego występku przeciw służbowej hierarchii, wciąż przyglądał się leżącej nieruchomo Monice.
Usiedli na jednym ze świeżo zwalonych pni i czekali. Warszawa raczyła odezwać się po półgodzinie. Nad poziomkami zafalowało powietrze.
– Jest Łukasz. – Jens zgasił papierosa.
Na polanie pojawił się elegancik w towarzystwie staruszka odzianego w coś pomiędzy opończą a koszulą nocną. Dziadek, nucąc pod nosem, ruszył w las, a Łukasz rozejrzał się nerwowo po pobojowisku.
– No, troszkę się popieprzyło – westchnął.
– Popieprzyło się, pewnie, że się popieprzyło! – jęknął Piotrek. – Ziemia mnie zeżarła, a Monika... – Machnął ręką w stronę leżącej dziewczyny.
Łukasz poprawił krawat. Minę miał nieco niewyraźną i już na pierwszy rzut oka było widać, że nie zamierza zanadto roztrząsać problemu.
– No niestety, humanum errare est i dotyczy to nawet naszego Urzędu.
– Czyli? – Jens nie dał się zbyć przysłowiem.
Łukasz troszkę się zdenerwował. Nie lubił tego Niemca, bynajmniej nie ze względu na narodowość, ale poglądy i metody pracy. Jako urodzony biurokrata nie czuł się dobrze w towarzystwie awanturników i lekkoduchów, a do tej kategorii zaliczał Jensa.
– To nie jest zwyczajny nielegalny lokator. To... no nie wiem, jak to nazwać... sól tej ziemi, duch Lubelszczyzny, pradawny byt. Ma prawo do terenu przez zasiedzenie. Płaci, rzecz jasna, podatki, tyle że według innej stawki, no i ostatnio był aktywny paręset lat temu! Wtedy nie było jeszcze instytucji, takich Poborców jak teraz, sami wiecie. Nie bardzo wiedzieliśmy, co z nim zrobić, na szczęście przypomniałem sobie o dziadziu. – Wskazał na staruszka, który właśnie z dziecinną radością śpiewał coś do kępki mchu. – Rodzice upchnęli go w domu spokojnej starości dla wariatów, ale jakoś dało się go wyciągnąć. Pogada z tym czymś i będzie okay. – Uśmiechnął się z niejakim przymusem.
– Okay?! A Monika? Łukasz zerknął na nieruchome ciało dziewczyny i natychmiast odwrócił wzrok.
– No niestety, nieprędko trafi się nam kolejny mag. Duża strata do Urzędu.
Coś poderwało go w powietrze i prawie rozpłaszczyło na pniu sosenki.
– Dla Urzędu?! – Monika wstawała z trudem. – A dla mnie to niby nie strata? Siedzicie na tych swoich tyjących tyłkach i nawet nie chce wam się sprawdzić, gdzie posyłacie nowicjuszy?! Mogła mi głowa pęknąć od nadmiaru mocy! Mogłam zwariować od tego! Już się dziwnie czuję!!! Łukasz unosił się coraz wyżej i wyżej. Bezradnie zamachał nogami nad wierzchołkami drzew. Jens rzucił się w stronę dziewczyny, chciał złapać ją za rękę, zdekoncentrować, ale odepchnęła go tak, że przeleciał kilka metrów, wyrywając po drodze spore kępy trawy.
Nucący staruszek patrzył na to wszystko z dziecięcym zachwytem. A Monika prychnęła jak rozjuszona kotka, złapała plecak i wyteleportowała się z lasu. Gdy tylko zniknęła, Łukasz runął na ziemię, łamiąc po drodze gałęzie. Jens w ostatniej chwili zaklęciem złagodził upadek. Dziadek z radości zaczął podskakiwać i klaskać w ręce.
– Niech dziadek przestanie! – wrzasnął Łukasz, wyrywając z garnituru igły i gałązki. –To wcale nie jest śmieszne! Znajdźcie ją! Zapłaci Grzywnę zgodnie z szóstym Prawem Poboru.
– Takie proste to nie będzie. – Piotrek podrapał się w głowę. – Zanim tu przyjechaliśmy, zarejestrowałem ją jako maga, a zgodnie z dziesiątym Prawem Magów: „W odwecie za narażenie życia mag ma prawo domagać się sprawiedliwości lub też wymierzyć ją samodzielnie, jednak zgodnie z zasadą proporcji”. Tak teoretycznie, to jej kara była mniejsza od krzywdy, więc możesz ją, co najwyżej, oskarżyć o miłosier...
LUPO_3L