Nick Webb - 5 - Wyzwanie.docx

(1215 KB) Pobierz



 

 

 

 

 

 

 



 

 

 

 

 

===

Defiance

Przekład: Małgorzata Koczańska

Tom 5 cyklu Stara Flota



 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla J., L. i C.

 

 

 

redakcja: Wujo Przem

(2022)


grafika20

PROLOG

 

SEKTOR VILASHA, PRZESTRZEŃ DOLMASI

Wysoka Orbita Nad Vilasha-Dol

Krążownik Gwiezdny „Khisaga Dolva

Była to niewielka jednostka, przynajmniej jak na standardy cywilizacyjne. Nie mogła stanowić zagrożenia.

Kharsik, naczelny vishgane trzeciej floty gwiezdnej patrolującej najdalsze peryferia przestrzeni Dolmasi w pobliżu granicy z ludzkimi koloniami, nawet nie zauważył zbliżającego się statku ze swojego stanowiska dowodzenia na najwyższym pokładzie. Spoglądał na mostek z wysokości majestatycznego podwyższenia, na którym znajdował się fotel dowódcy.

Krążowniki Roju były ogromne, długości ponad kilku kilometrów. Jednak nieznany przybysz absolutnie nie imponował rozmiarem.

Wynikało z tego zatem, że był słaby. Skoro nie zamierzał okazywać siły i wzbudzać strachu samym wyglądem, nie zasługiwał na traktowanie go jako poważnego przeciwnika. Ludzie przynajmniej wiedzieli, jak budować duże okręty. Nie tak duże jak Skiohra, ale jednak co najmniej ponadkilometrowej długości.

Ten tutaj miał najwyżej dwieście pięćdziesiąt metrów.

Na kadłubie nie widać było żadnej broni, co stanowiło jeszcze jedną oznakę słabości. Kharsik warknął z odrazą. Wróg, który ośmielił się wedrzeć do sektora Dolmasi i nie raczył zaprezentować uzbrojenia ani siły, był nie tylko słaby, lecz przede wszystkim stanowił obelgę.

Należało na nią stosownie odpowiedzieć.

– Przygotować działa jonowe – rozkazał vishgane stanowiskom uzbrojenia w dole. Oficerowie potwierdzili rozkaz pomrukami.

Wtedy jednak intruz zniknął.

– Dokąd odleciał? – wrzasnął Kharsik.

Oficerowie uzbrojenia popatrzyli z niedowierzaniem.

– Ognia!

– Vishgane? – zapytał jeden ze zbrojmistrzów.

– Powiedziałem: ognia!

Czerwony promień wystrzelił z dziobu okrętu, a Kharsik uderzył w bok swojego siedziska. Promień pomknął w mrok kosmosu, lecz w nic nie trafił.

– Nic, vishgane.

Kharsik warknął.

A kiedy promień zgasł, wszystko wokół eksplodowało feerią barw i światła gwiazd, zawrotów głowy i gniewu. Przynajmniej tak odczuł to dowódca. Miał wrażenie, że…

Miał wrażenie, że to…

Było to doznanie niemal identyczne jak dwa tygodnie temu. Zakłócenie Więzi wstrząsnęło całą populacją Dolmasi i całą cywilizacją. Nieważne, gdzie mieszkali albo na pokładzie którego okrętu właśnie się znaleźli – mentalne bariery znikły i każdy osobnik popadł w tymczasowe szaleństwo.

Kharsik potrząsnął głową, żeby odzyskać jasność myśli.

– Strzelić ponownie – warknął.

– Vishgane?

– Strzelić jeszcze raz. Z podwójną mocą, wy kirsak! – Użył najmocniejszej obelgi, jaką znał. Oficerowie popatrzyli na niego gniewnie, ale posłuchali.

Czerwony promień po raz drugi przeciął próżnię, migocząc jeszcze mocniej, zanim zniknął wśród gwiazd.

– Wciąż nic, vishgane – zameldował jeden z oficerów. W jego głosie zabrzmiała wyraźna niechęć, której wcale nie starał się ukryć.

No właśnie. Oficera należało ukarać. Surowo.

Kharsik wyciągnął swój podręczny miotacz i wymierzył w nogę podwładnego.

Strzelił. Pocisk przebił łuski, a czarna krew zbryzgała płyty pokładu. Zraniony oficer zawył z bólu i zerwał się z miejsca. Spojrzał Kharsikowi w twarz.

– Wyzywasz mnie? – warknął zimno vishgane. Drżał z wysiłku, aby utrzymać panowanie nad sobą. Do tej pory nie miał problemów z samokontrolą… Co z nim dzisiaj było nie tak?

– Tak, vishgane. – Oficer wymówił tytuł z nieskrywaną pogardą.

Kharsik wstał, a potem zeskoczył na poziom obsługi uzbrojenia. Pojedynek nie powinien sprawić mu trudności, oficer był niższy, mniej muskularny, a na dodatek ranny w nogę – z otworu w udzie płynęła czarna krew i wsiąkała w nogawkę munduru.

I rzeczywiście walka trwała krótko. Kharsik dopadł oficera i ścisnął mu głowę w miażdżącym uchwycie i w tej chwili okrętem wstrząsnęły uderzenia pocisków.

Vishgane zakończył pojedynek, złamał kark przeciwnika z wyszkoloną precyzją, po czym odrzucił zwłoki na bok. Gwałtowne wstrząsy pokładu omal nie zwaliły go z nóg, gdy wspinał się na stanowisko dowodzenia.

– Co się dzieje?

Nie musiał jednak pytać, ponieważ w iluminatorach przed sobą zobaczył ten mały obcy statek, który znowu się zbliżał.

I na dodatek strzelał.

Promienie nie wydawały się szczególnie potężne, zwyczajne wiązki jonowo-laserowe, a jednak kilka razy zdołały przeciąć kadłub, zwłaszcza gdy wsparła je salwa ciężkich pocisków z dział.

– Dlaczego nie wykonujemy standardowych manewrów unikowych? Co się dzieje z osłoną elektromagnetyczną poszycia?

Kharsik odwrócił się do stanowisk obronnych i dopiero teraz zobaczył, że obsługujący je oficerowie toczą własne pojedynki. Wszyscy trzej krwawili z wielu ran, a największy właśnie zamierzał złamać kark najmniejszemu.

– Dość! Przestać natychmiast! – ryknął Kharsik.

Podwładni go zignorowali.

Vishgane’a zalała kolejna fala niewytłumaczalnego gniewu, która odarła go z samokontroli i zdrowych zmysłów.

Gniew narastał w dowódcy niepowstrzymany jak wzburzone morze na Verdra-Dol, rodzimej planecie, która jeszcze dwa tygodnie temu była jednym z największych ośrodków cywilizacji Dolmasi.

Jednak ta cywilizacja upadała. Stało się to jasne dla Kharsika, gdy połowa jego mostka została rozdarta i wystawiona na śmiercionośną kosmiczną próżnię. W dole dostrzegł jeszcze zieloną powierzchnię Vilasha-Dol. Czy ten świat również popadnie w szaleństwo, które ogarnęło Verdra-Dol?

Vishgane’a zaintrygowało również, że jego ostatnie myśli, pomimo długoletniego treningu, nie dotyczyły ani obowiązków służbowych, ani przetrwania, lecz żądzy krwi i zemsty na podwładnych, którzy dopuścili do tej katastrofy.

Nawet tuż zanim agonalne tchnienie opuściło jego wzdęte płuca, Kharsik zastanawiał się, czy zdąży jeszcze zeskoczyć i dać trzem oficerom bolesną nauczkę. Zerknął na zagłębienie ze stanowiskami obrony, potem na obcy okręt, potem znowu na zagłębienie…

Zeskoczył. Odepchnął duszącego się oficera, ale musiał złapać się konsoli sterowania bronią, aby utrzymać równowagę. Przypadkowo nacisnął przełącznik sterownika broni i podniósł wzrok na wyłom w górze. Promień z jego okrętu trafił obcą jednostkę.

Obcą jednostkę.

„Na wielką ojczyznę!” – zaklął vishgane w duchu. Obcy okręt. Nie była to jednostka Roju. I na pewno nie przypominała tajemniczego intruza, który dwa tygodnie temu rozbił pół tuzina księżyców w systemach planetarnych Dolmasi.

Ten okręt był… ludzki.

Ostatnia wiązka laserów z obcej jednostki uderzyła prosto w odsłonięty mostek. Wszelkie myśli Kharsika wyparowały w ciszy wraz z jego ciałem.

 

 


ROZDZIAŁ 1

SEKTOR IRIGOYEN, W POBLIŻU RIVADAVII

Gabinet Kapitana Ozf „Niepodległość

Shelby Proctor, dawniej naczelna admirał Zjednoczonych Sił Obronnych Ziemi i jej pięćdziesięciu sześciu światów, towarzyszka broni Bohatera Ziemi, Tima Grangera, doktor biologii eksperymentalnej ze specjalizacją z ksenobiologii, przez rasę Skiohra zwana matkobójczynią, niszczycielka Roju i mistrzyni seniorów w lidze badmintona na Uniwersytecie Oxford Novum na Brytanii, przeczytała meldunek na podręcznym tablecie, który podał jej adiutant, a potem zaklęła.

– Absurd. Zupełny absurd. – Potarła bolącą żuchwę i jeszcze raz przejrzała raport. – To nie może być prawda. Mamy dwudziesty siódmy wiek, na litość boską. Jakim cudem to się w ogóle dzieje?

Od tygodni dostawała regularne raporty o napięciach w społeczności Dolmasi i w ich przestrzeni, jak również niepokojące wieści od znajomych z ZSO oraz administracji rządowej Zjednoczonej Ziemi, które opisywały korupcję, tajemnicze awanse i zakulisowe porozumienia na najwyższych szczeblach. Proctor słyszała też mnóstwo pogłosek o spiskach, głęboko zakamuflowanych i bardzo niebezpiecznych, zawiązanych wśród rywalizujących partii i stronnictw… Admirał uważała, że wszyscy ci ludzie to pasożyty.

Od pojawienia się tajemniczego okrętu obcych – tak zwanych Golgotów – który zniszczył planetę El Amin w układzie San Martin oraz wstrzelił rdzeń pod powierzchnię Tytana, miało się wrażenie, że Galaktyka wybuchła. Zdrada Mullinsa, admirała i głównodowodzącego CENTCOM-u na Bolivarze, a obecnie prezesa korporacji Shovik-Orion, wzbudzała u Proctor niepokój. Admirał nie mogła się pozbyć przeczucia, że sytuacja tylko się pogorszy.

Jednak raport, który zobaczyła na tablecie, okazał się kroplą, która przelała czarę goryczy. Nie mogła się teraz tym zająć.

– Jesteś pewien, że to do mnie? – Machnęła tabletem na adiutanta, wysokiego młodzieńca, zapewne świeżo po Akademii Floty. – Proszę, powiedz, że to pomyłka. Nabałaganiłeś, chorąży, przyznaj się.

– Przykro mi, pani admirał, ale doktor Patel dał mi ten tablet osobiście i kazał powiedzieć, że ma się pani u niego stawić natychmiast. To znaczy z całym szacunkiem poprosił, żeby się pani u niego stawiła.

Proctor rzuciła tablet na biurko.

– Szykuje się wojna między nami a Galaktycznym Kongresem Ludzkości, kilka zagubionych flotylli Dolmasi nie odpowiada na niczyje wezwania, połowa dowódców floty wciąż bardziej wierzy temu zdrajcy Mullinsowi niż mnie, a księżyc, który znajduje się kilka miliardów kilometrów od Ziemi, wciąż powoli rośnie… Rośnie! A tymczasem doktor Patel uważa, że może mnie zamknąć w izbie chorych, bo trzeba mi zrobić leczenie kanałowe? Cholera jasna, co on bierze?

Adiutant, chorąży Babu, wzruszył ramionami i odpowiedział ze spokojem:

– Podejrzewam, że popala marihuanę, pani admirał, ale nie mam pewności.

Proctor uniosła brew. Babu przez pierwszy tydzień służby był sztywny i oficjalny, jakby kij połknął. Może dlatego, że zastąpił dawną adiutant, która zginęła podczas walki z tajemniczym okrętem obcych. Jednak z czasem, gdy admirał zaczęła lepiej poznawać swojego asystenta, okazało się, że młodzik uwielbia sarkastyczne uwagi i złośliwe komentarze. Prawdę mówiąc, właśnie ta ironia pomogła Proctor przetrwać zeszły tydzień, w którym napływały wyłącznie złe wieści. Niewzruszona postawa Babu stanowiła wyczekiwane odprężenie po koszmarach wojennej rzeczywistości.

– Możesz odejść, chorąży – stwierdziła Proctor z półuśmiechem. – Przekaż, proszę, kapitanowi Volzowi, że muszę z nim jak najszybciej porozmawiać.

– Tak jest, pani admirał. – Chorąży zamknął za sobą drzwi. Nie minęło parę sekund, a znowu się otworzyły.

– Zapomniałeś czegoś…? – zaczęła Proctor, wciąż wpatrzona w tablet.

Kapitan Tyler „Chojrak” Volz podszedł do biurka, obrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł okrakiem.

– Niczego, o czym bym wiedział.

Admirał zaskoczona podniosła głowę.

– No, muszę przyznać, że chorąży Babu jest naprawdę szybki. Dosłownie przed chwilą prosiłam, żeby cię wezwał.

– Naprawdę? Bo właśnie rozmawiałem z doktorem Patelem. Kazał mi przyjść po ciebie i…

Proctor cisnęła tablet na blat.

– Ten konował napuścił cię, żebyś też mnie nękał? – Zerwała się z krzesła i wyciągnęła dzbanek oraz kubki z szafki w kącie. – Jak go znowu spotkasz, przekaż, że przyjdę do niego, kiedy będę gotowa, więc lepiej niech mnie nie męczy. I niech przestanie rozmawiać z innymi o stanie mojego zdrowia.

Volz wyszczerzył zęby w uśmiechu i wzruszył ramionami.

– To tylko leczenie kanałowe, Shelby. Myślałby kto, że nasz doktor zażądał od ciebie nerki albo czegoś podobnego…

Proctor przełknęła szybko herbatę. Gorąco w gardle przypominało jej, że wciąż żyje.

I na przekór losowi inni także przeżyli.

Wyszli cało ze starcia z przerażająco potężnym okrętem obcych oraz poradzili sobie ze zdradzieckim Mullinsem. Przeżyli.

„Jednak nie wszyscy” – napomniała się w duchu.

Wciąż miała powracające koszmary o ludziach, których straciła. O kapitanie Prusze i spodziewającej się dziecka chorąży Flay. I o prawie stu innych załogantach. Utrata nawet jednego ciążyła jej na sumieniu. Śmierć Flay zdawała się przytłaczająca i Proctor miała wrażenie, że nigdy sobie tego nie wybaczy. Minęło wiele lat od czasów, gdy traciła podwładnych. Podobno z wiekiem można się do tego przyzwyczaić, ale admirał czuła, że jest dokładnie na odwrót.

Coraz trudniej przychodziło jej godzić się ze śmiercią. Z każdym dniem trudniej…

Z wiekiem zyskiwało się świadomość, jak ulotne i kruche jest życie. I jak krótkie.

– Po prostu nie mam czasu, Chojrak. – Proctor odstawiła pusty kubek i gestem zaproponowała dolewkę, ale Volz równie milcząco odmówił. – Godzinę temu dostałam raport. Rada nadzorcza Shovik-Orion właśnie zadeklarowała, że Bolivar jest niezależnym światem, który podlega jedynie korporacji. Admirał Mullins został nie tylko prezesem tej firmy, lecz praktycznie prezydentem Bolivara. Dasz wiarę? Ten dupek właśnie ogłosił się prezesem całej planety!

– To legalne?

– Już tak. Po spuszczeniu na Sangre de Cristo bomby atomowej i wystrzeleniu pocisku z głowicami termojądrowymi z naszego pokładu na Europę większość światów jest zaniepokojona. W ciągu tygodnia do GKL dołączyło dziesięciokrotnie więcej ludzi niż wcześniej przez lata. – Proctor usiadła z cichym jękiem. – Senat i prezydent Quimby, aby uchronić Zjednoczoną Ziemię przed rozpadem, podpisali porozumienie z Curielem, sekretarzem generalnym Galaktycznego Kongresu Ludzkości, że każdy świat, który tego zechce, ma prawo ogłosić wybory samorządowe. W praktyce to pozwolenie na secesję dowolnej planety od Zjednoczonej Ziemi. Zanim ktokolwiek uświadomił sobie, jakie to głupie posunięcie, Mullins ze swoimi zwolennikami z Shovik-Orion wykorzystał okazję i… buch! Prezydencie Quimby, proszę pozwolić, że przedstawię prezydenta Mullinsa.

Volz z niedowierzaniem potrząsnął głową.

– Ale czemu Shovik-Orion w ogóle to zrobiła? Przecież ma lukratywne kontrakty z ZSO. Miliardy dolarów. Jesteśmy największym klientem korporacji.

– I wciąż będziemy jej płacić. Nie można zerwać wszystkich umów w ciągu kilku dni. Zwłaszcza że Shovik-Orion konstruuje i produkuje połowę naszego uzbrojenia oraz systemów nawigacji. Gdybyśmy chcieli ich wykopać, byłaby to dla nas katastrofa. Załamałyby się systemy obrony planetarnej. Zanim znaleźlibyśmy nowych podwykonawców, doszłoby do wieloletnich opóźnień w budowie nowych okrętów gwiezdnych. Nawet nasze pokładowe wytwórnie jedzenia przestałyby pracować, bo obsługujący je technicy zostaliby odwołani, a wiadomo przecież, że nie wolno się bawić jedzeniem. Te maszyny są kapryśne. I wierz mi, gdybym nie dostała kawy o poranku, polałaby się krew. – Admirał uśmiechnęła się wyzywająco, choć wcale nie była w zadziornym nastroju.

Ogarniało ją coraz większe przerażenie – już od dwóch tygodni. I wcale nie z powodu politycznych bzdur. To akurat było normalne. Nie można służyć w ZSO i nie zmagać się z takimi idiotyzmami. Przerażenie Proctor zrodziło się z niepewności i niewiedzy, co miała oznaczać wiadomość, którą otrzymała w tak niespotykanych okolicznościach. Wiadomość odszyfrowana z promienia obcego okrętu, wwiercającego się w powierzchnię Tytana.

Zamilkła, przypomniawszy sobie słowa przekazu. Volz, który zdawał się czytać jej w myślach, wypowiedział je na głos.

– „Shelby, oni nadchodzą”. – Skrzywił się. – „Shelby, oni nadchodzą”. Szczerze powiedziawszy, to może znaczyć cokolwiek. Może się nawet okazać, że to zupełnie przypadkowa sekwencja błysków, z której komandor Mumford wyczytał więcej, niż powinien. Albo to jakaś prowokacja GKL, żeby odwrócić naszą uwagę, gdy Curiel i reszta zaczną jednoczyć siły na światach, które mają pod kontrolą. A może to spisek Konfederacji Rosyjskiej? Ruscy milczeli przez lata, pewnie pracowali właśnie nad taką intrygą. A może…

Proctor przerwała mu uniesieniem dłoni.

– Nie. Mamy dowody. I dane. Okręt obcych został zbudowany z materiałów i części „Wiktorii”. Komandor Mumford zrobił więcej analiz i rezultaty potwierdziły jego odkrycie. Wiem, że to nie dowód, ale mam przekonanie, że Tim Granger jakimś cudem zdołał przed śmiercią przekazać nam wiadomość. Teoretycznie podczas upadku na horyzont zdarzeń czas przyśpiesza, więc dla Grangera płynął on szybciej, gdy trzydzieści lat temu wlatywał w czarną dziurę w układzie Penumbry. Może zobaczył coś z naszej przyszłości i zapoczątkował ciąg zdarzeń, żebyśmy otrzymali tę wiadomość? Wiem, wiem… – westchnęła, gdy dostrzegła sceptyczną minę Chojraka. – Mówię jak grangerystka.

Pokręciła głową.

– Zapewniam cię, że nie uważam Tima za proroka albo kogoś, kto wstąpił do nieba, na wyższy plan egzystencji czy inne takie brednie. Ale, Chojrak, mamy dowód. Jak inaczej można to wyjaśnić? Stop wolframu na tym obcym okręcie pasuje do specyfiki stopu z kadłuba „Wiktorii” w dziewięćdziesięciu dziewięciu koma dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcznych procenta, mimo że według analizy izotopów wiek tego kadłuba wynosi trzynaście miliardów lat. Miliardów, Chojrak! Trzynaście pieprzonych miliardów lat!

Rozmawiali już na ten temat kilka razy i zawsze dochodzili do tych samych konkluzji, ale Volz powtórzył to samo, co poprzednio.

– To szmat czasu, Shelby.

– Ten kadłub jest niemal tak stary jak wszechświat. Jeszcze osiemset milionów lat i można by go datować na czas cholernego Wielkiego Wybuchu! – Proctor uniosła ręce w poczuciu bezsilności. Przywykła do radzenia sobie ze zwykłymi liczbami, statystykami, wynikami obliczeń, dowodami, które prowadziły do wniosków ugruntowanych w rzeczywistości. Nie dotyczyły tak niemożliwych kwestii jak ta. Duch, który powrócił z przeszłości Proctor, ale podróżował przez cały czas wszechświata, aby do niej dotrzeć – to było czyste szaleństwo.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin