Brown Fredric - Turniej (Arena).odt

(48 KB) Pobierz
Fredric Brown Turniej

Fredric Brown - Turniej (Arena)

 

Carson otworzył oczy i uświadomił sobie, że patrzy w rozciągającą się nad nim migotliwą, błękitną mgłę.

Było gorąco, a on leżał na piasku i jakiś ukryty w tym piasku ostry kamień wbijał mu się boleśnie w plecy. Carson przekręcił się na bok; potem dźwignął się z trudem i usiadł.

Zwariowałem - pomyślał. - Zwariowałem... albo umarłem... albo sam nie wiem co.

Piasek był błękitny, jaskrawobłękitny. Na Ziemi ani na żadnej z planet nie było przecież błękitnego piasku.

Błękitny piasek.

Błękitny piasek pod błękitną kopułą, która nie była niebem ani pomieszczeniem, lecz zamkniętą przestrzenią. Wyczuwał, że ta przestrzeń jest zamknięta i skończona, chociaż nie widział jej granic.

Nabrał garść piasku i przepuścił go przez palce. Ziarnka posypały się na jego obnażoną nogę. O b n a ż o n ą?

Nagą. Był zupełnie nagi, ciało jego od nieznośnego gorąca ociekało potem i powlekała je cienka warstwa piasku w tych miejscach, gdzie piasku dotknęło. Ciało miał białe.

Pomyślał: A więc ten piasek jest rzeczywiście błękitny. Gdyby się tylko wydawał błękitny wskutek błękitnego światła, ja bym też był błękitny. Ale jestem biały, wobec tego piasek jest błękitny. Błękitny piasek. Taki piasek nie istnieje. W ogóle nie istnieje takie miejsce jak to, w którym jestem.

Pot zalewał mu oczy.

Było gorąco, goręcej niż w piekle. Tyle że piekło - piekło ludzi starożytnych - miało być czerwone, nie błękitne. Ale jeżeli to nie jest piekło, co to właściwie jest? Wśród planet tylko na Merkurym jest tak gorąco, a to nie jest Merkury. Poza tym Merkurego dzieli sześć miliardów kilometrów od...

Przypomniał sobie naraz, gdzie był przedtem. W małym, jednoosobowym statku rozpoznawczym nie opodal orbity Plutona, odbywając rekonesans na wąskim pasie miliona kilometrów po jednej stronie Armady Ziemskiej, stojącej tam w szyku bojowym, aby przeciąć drogę Obcym.

Nagły, natarczywy, szarpiący nerwy dzwonek alarmowy, kiedy nieprzyjacielski statek zwiadowczy - statek Obcych - znalazł się w zasięgu wykrywaczy statku Carsona...

Nikt nie wiedział, kto są ci Obcy, jak wyglądają, z jakiej galaktyki przybyli. Wiadomo było tylko, że skądś od strony Plejad.

Pierwsze sporadyczne najazdy na ziemskie kolonie i placówki graniczne. Starcia między patrolami ziemskimi i małymi grupami statków kosmicznych Obcych; starcia czasem wygrane, czasem przegrane, nigdy jednak dotychczas nie zakończone wzięciem do niewoli choćby jednego statku intruzów. Nigdy też nie pozostał przy życiu żaden z mieszkańców podbitej kolonii, aby móc opisać Obcych, którzy wysiedli ze statków, jeżeli z nich w ogóle wysiadali.

Niebezpieczeństwo z początku nie wydawało się groźne, bo najazdy nie były zbyt liczne ani szkody zbyt wielkie. Statki obcych uzbrojone były nieco gorzej od najlepszych ziemskich jednostek bojowych, aczkolwiek górowały nad nimi szybkością i zwrotnością. Ta nieco większa szybkość pozwalała Obcym wybierać między ucieczką a walką, chyba że dostały się w okrążenie.

Mimo to Ziemia przygotowała się do wielkiej batalii, do ostatecznej rozgrywki, budując najpotężniejszą armadę wszystkich czasów. Armada długo czekała w pogotowiu. Ale teraz nadszedł czas rozprawy.

Zwiadowcy, operujący w odległości dwudziestu miliardów km od Ziemi, dali znać, że zbliża się potężna flota Obcych. Zwiadowcy ci nigdy już nie powrócili, ale ich komunikaty radiotroniczne dotarły na Ziemię. Teraz więc Armada Ziemska, w sile dziesięciu tysięcy statków z pół milionem wojskowych kosmonautów, czekała tam, przy orbicie Plutona, aby przeciąć drogę Obcym i stoczyć z nimi walkę na śmierć i życie.

Walka zresztą miała być wyrównana, sądząc z doniesień nadesłanych przez zwiadowców, którzy nim zginęli, zdążyli zameldować o rozmiarach i sile nadciągającej floty.

Przy tak równych siłach nikt nie mógł przewidzieć wyniku bitwy i sprawa panowania w Układzie Słonecznym zawisła na włosku. Przypadek był tu szansą ostatnią i jedyną. Gdyby zwyciężyli Obcy, Ziemia wraz ze wszystkimi koloniami zdana byłaby całkowicie na ich łaskę i niełaskę. Ach, tak. Bob Carson przypomniał sobie...

Nie wyjaśniało to wprawdzie zagadki błękitnego piasku i migotliwej błękitnej mgły. Ale przypomniał sobie znów natarczywy dźwięk dzwonka i swój skok do przyrządów sterowniczych. Nerwowe ruchy swoich rąk, kiedy zapinał pasy. Kropkę na ekranie, która rosła gwałtownie...

Suchość w ustach. Potworna świadomość, że to już jest to. Dla niego przynajmniej, mimo że główne siły obydwóch flot nie znalazły się jeszcze we wzajemnym zasięgu.

Pierwszy smak walki. Za trzy sekundy czy jeszcze prędzej zwycięży albo stanie się garścią żużlu i popiołu. Zginie. Trzy sekundy - tyle trwa starcie kosmiczne. Dość czasu, żeby wolno policzyć do trzech, a potem - zwycięstwo albo śmierć. Jedno trafienie wystarcza, żeby zniszczyć lekko uzbrojony i słabo opancerzony mały statek rozpoznawczy.

Podczas gdy spieczone wargi wypowiedziały bezwiednie słowo „Raz”, gorączkowo manipulował sterami, aby utrzymać rosnącą kropkę na skrzyżowaniu pajęczych nici ekranu. Ręce obracały stery, a równocześnie prawa stopa zawisła nad pedałem wyrzutni pocisku. Jeden jedyny pocisk stężonego piekła, który musi trafić albo... Na drugi strzał nie będzie już czasu.

„Dwa”. Liczył, nie zdając sobie z tego sprawy. Kropka na ekranie nie była już kropką. Odległa tylko o kilka tysięcy kilometrów, sprawiała teraz w powiększeniu takie wrażenie, jak gdyby znajdowała się w odległości zaledwie kilkuset metrów. Był to zgrabny, szybki statek rozpoznawczy, mniej więcej tej wielkości co statek Carsona.

Obcy, tak, ponad wszelką wątpliwość. „Trz...

Stopa dotknęła pedału wyrzutni...

Naraz Obcy skręcił raptownie i zniknął z krzyżujących się linii. Carson z rozpaczliwym pośpiechem naciskał klawisze przyrządów, żeby pognać za nim.

Przez dziesiątą część sekundy Obcego nie było wcale na ekranie, potem, kiedy dziób statku Carsona obrócił się za nim, Carson ujrzał go znów. Obcy lotem nurkującym zmierzał wprost ku lądowi.

Ląd? Było to chyba złudzenie optyczne. Musiała być złudzeniem ta planeta - czy cokolwiek innego - która wypełniła teraz cały ekran. Nie mogło tu być żadnego lądu. Najbliższą planetą był Neptun, odległy o cztery miliardy kilometrów, a Pluton krył się po drugiej stronie dalekiego słońca wielkości łebka od szpilki.

Carson miał przecież przyrządy! Nie wskazywały żadnego obiektu rozmiarów planety, nawet rozmiarów asteroidu. Ogarnął go nagły lęk, przeraził się zderzenia, zapominając nawet o Obcym. Wystrzeli przednie rakiety hamujące, a gdy nagła zmiana szybkości cisnęła go do przodu napinając pasy, wystrzelił prawe rakiety, żeby wykonać awaryjny zwrot. Przycisnął klawisze i nie odejmował od nich rąk, wiedząc, że musi użyć wszystkich środków bezpieczeństwa, aby uniknąć kraksy i że przy tak nagłym zwrocie straci na chwilę przytomność.

Poczuł, że ją traci.

To było wszystko. Teraz siedział na rozpalonym błękitnym piasku, kompletnie nagi, choć poza tym cały i zdrów. Nigdzie nie było śladu po statku kosmicznym, a zresztą nie było też śladu Kosmosu. Nie miał pojęcia, co to za sklepienie ma nad głową, ale pewien był, że to nie jest niebo. Dźwignął się na nogi.

Przyciąganie wydawało się nieco większe od normalnego. Niewiele większe.

Jak okiem sięgnąć, gładka płaszczyzna pokryta piaskiem. Tu i ówdzie kępy mizernych krzaków. Krzaki też niebieskie, ale w różnych odcieniach, niektóre jaśniejsze od błękitu piasku, inne znów ciemniejsze.

Spod najbliższego krzaka wybiegło małe stworzonko. Było podobne do jaszczurki, ale miało więcej niż cztery łapki. Stworzonko też było błękitne. Jaskrawobłękitne. Zobaczyło Carsona i szybko uciekło z powrotem pod krzak.

Carson spojrzał znów w górę, usiłując dociec, co właściwie ma nad głową. Czy to dach? Nie, ale w każdym razie kopuła. Migotała ustawicznie, co utrudniało patrzenie. Niewątpliwie jednak miała kształt półkolisty i sięgała aż do płaszczyzny, do błękitnego piasku, otaczając Carsona ze wszystkich stron.

Znajdował się nie opodal środka kopuły. Dzieliło go jakieś sto metrów od najbliższej ściany, jeżeli to była ściana. Miał wrażenie, że wydrążoną błękitną półkulą czegoś, mającą około dwustu pięćdziesięciu metrów w obwodzie, przykryto gładką płaszczyznę piasku.

Wszystko było niebieskie, prócz jednej plamy. W znacznej odległości, pod wklęsłą błękitną ścianą Carson dostrzegł coś czerwonego, jak gdyby kulę, mającą około metra średnicy. Znajdowała się zbyt daleko, żeby można było w tej migotliwej niebieskości dokładnie jej się przyjrzeć. Ale sam nie wiedząc czemu poczuł, że przeszył go dreszcz.

Wierzchem dłoni otarł pot z czoła, a raczej bezskutecznie próbował go otrzeć.

Czy to upiorny sen? Ten upał, ten piasek, to nieokreślone uczucie odrazy, którego doznawał, ilekroć spojrzał na czerwoną kulę.

Sen? Nie, człowiek nie zasypia i nie ma widziadeł sennych podczas walki w Kosmosie.

Śmierć? Niepodobna. Gdyby istniała nieśmiertelność, nie byłaby czymś tak bezsensownym, złożonym, z błękitnego skwaru, błękitnego piasku i czerwonej ohydy.

Naraz usłyszał głos.

Usłyszał go w głowie, nie w uszach. Dobiegał znikąd i zewsząd.

- Wędrując przez czasy, przestrzenie i wymiary - rozbrzmiewał głos w mózgu Carsona - ujrzałem w tym czasie i tej przestrzeni dwa ludy, mające stoczyć wojnę, w której jeden, z nich musi zginąć, a drugi tak osłabnie, że cofnie się w rozwoju i nie spełni nigdy swego przeznaczenia, lecz ostatecznie w proch się obróci, z którego powstał. Mówię tedy, że tak się stać nie może.

- Kto... kim jesteś? - Carson nie powiedział tego na głos, pytanie zarysowało się tylko w jego myślach.

- Nie zrozumiesz tego. Jestem... - Nastąpiła pauza, jak gdyby głos szukał - w mózgu Carsona - słowa, którego tam nie było, słowa, którego Carson nie znał. - Jestem zakończeniem ewolucji gatunku tak starego, że czasu nie można określić wyrazami, których znaczenie zdołałbyś pojąć... Gatunku stopionego w jedno jestestwo, wieczne... Takim jestestwem mógłby się stać twój prymitywny gatunek... - znów szukanie słowa - ...po długim czasie. Mógłby się nim stać również gatunek, który w myślach nazywasz Obcymi. Postanawiam więc wtrącić się do tej bitwy, bitwy między flotami o siłach tak równych, że wynikiem jej byłaby zagłada obu gatunków. Jeden musi ocaleć. Jeden musi rozwijać się i ewoluować.

- Jeden? - pomyślał Carson. - Mój czy?...

- Jest w mojej mocy zapobiec wojnie, odesłać przybyszów do ich galaktyki. Ale wróciliby z czasem albo twoi współbracia prędzej czy później podążyliby tam za nimi. Tylko pozostając tutaj, w tym czasie i tej przestrzeni, aby ustawicznie interweniować, mógłbym powstrzymać te dwa gatunki od wzajemnego unicestwienia, a pozostać nie mogę.

Rozstrzygnę więc teraz. Zniszczę jedną flotę doszczętnie, druga zaś nie poniesie żadnych strat. Jedna cywilizacja będzie w ten sposób ocalona.

Zły sen. To musi być zły sen, pomyślał Carson. Ale wiedział, że tak nie jest.

Wszystko było zbyt obłędne, zbyt niewiarygodne, aby mogło nie być rzeczywistością.

Nie śmiał zadać pytania: która? Ale wyręczyły go w tym jego myśli.

- Ocaleje silniejszy - rzekł głos. - Tego nie mogę ż nie chcę zmienić. Ingeruję tylko po to, aby zwycięstwo było całkowite, aby nie było - znów szukanie słowa - pyrrusowym zwycięstwem śmiertelnie osłabionego gatunku.

Z krańców niedoszłej bitwy wybrałem na chybił trafił dwóch osobników, ciebie i jednego z Obcych. Widzę z twej pamięci, że w nacjonalistycznym zaraniu waszych dziejów znane były wypadki, kiedy o wyniku zatargu między dwoma narodami rozstrzygał turniej ich reprezentantów, rycerzy.

Ty i twój przeciwnik staniecie tu do walki nadzy i nieuzbrojeni, w warunkach równie dla was obu nieznanych i równie dla obu przykrych. Nie ma ograniczenia czasu, bo czas tu nie istnieje. Ten, co pozostanie przy życiu, będzie orędownikiem swego gatunku. Jego gatunek ocaleje.

- Ale... - Protest Carsona był właściwie nieartykułowanym dźwiękiem, lecz głos natychmiast odpowiedział:

- Wszystko jest przewidziane. Warunki są takie, że sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera. Zrozumiesz to. Bystrość i odwaga będzie ważniejsza od siły. Zwłaszcza odwaga, która jest wola życia.

- Ale kiedy my tu będziemy walczyć, nasze floty...

- Nie. Znajdujesz się w innym wymiarze, w innym czasie. Tam, we wszechświecie, który znasz, czas stoi, dopóki tu jesteś. Widzę, że zastanawiasz się, czy to miejsce istnieje naprawdę. 1 tak, ż nie. Podobnie jak ja - w twoim ograniczonym rozumieniu - istnieję, a zarazem nie istnieję. Moje istnienie należy do sfery psychicznej, nie fizycznej. Widziałeś mnie jako planetę, równie dobrze mógłbyś mnie ujrzeć jako pyłek albo słońce.

Dla ciebie jednak to miejsce jest teraz rzeczywiste. Cierpienia, których tu doznasz, będą prawdziwe. A jeżeli tu zginiesz, zginiesz naprawdę. Jeżeli umrzesz, twoja porażka będzie oznaczała śmierć całego twego gatunku. Tyle wiesz i to ci musi wystarczyć.

Głos umilkł.

Carson znów był sam, ale i nie sam. Gdy bowiem podniósł oczy, spostrzegł, że odrażający kulisty potwór, o którym wiedział już, że to Obcy, toczy się w jego kierunku. Toczy się.

Zdawało się, że nie ma nóg ani rąk, a w każdym razie nic takiego nie było widać. Toczył się po błękitnym piasku z płynną szybkością kropli rtęci. A przed nim, w sposób dla Carsona niepojęty, szła paraliżująca fala straszliwej nienawiści, od której mdliło, od której zbierało się na wymioty.

Carson rozejrzał się gorączkowo. Kamień, leżący w piasku o metr od niego, był czymś najbardziej zbliżonym do jakiejś broni. Nie był duży, ale miał ostre kanty jak odłamek krzemienia. Wyglądał jak błękitny krzemień. Carson podniósł go i skulił się w oczekiwaniu ataku. Przeciwnik zbliżał się szybko, Carson nie zdołałby przed nim uciec.

Nie miał czasu, żeby się zastanowić, jak ma odeprzeć atak, a zresztą, czy mógł obmyśleć sposób walki ze stworzeniem, którego siły, cech charakterystycznych i metod walki nie znał? Przeciwnik, tocząc się teraz szybko, bardziej jeszcze niż przedtem przypominał idealnie okrągłą kulę.

Kulisty był już tylko o dziesięć metrów. O pięć. Naraz zatrzymał się.

A raczej coś go zatrzymało. Jego bok, znajdujący się naprzeciw Carsona, rozpłaszczył się nagle, jak gdyby trafił na niewidzialną ścianę. Kulisty odbił się, dosłownie odbił się od niewidzialnej przeszkody i odskoczył w tył.

Potem znów potoczył się naprzód, ale już wolniej, ostrożniej. Zatrzymał się znów w tym samym miejscu. Spróbował tym razem o kilka metrów dalej.

Musiała tam istnieć swego rodzaju przegroda. Carson coś sobie nagle przypomniał, Jak to powiedział głos? Sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera.

Pole elektromagnetyczne. Oczywiście nie Pole Netza, znane nauce ziemskiej, tamto bowiem iskrzy się i wydaje trzaski. To pole było niewidzialne, ciche.

Była to ściana, biegnąca przez środek wydrążonej półkuli. Carson mógł tego nawet nie sprawdzać. Kulisty czynił to za niego - toczył się wzdłuż bariery, szukając jakiegoś otworu, którego wciąż nie znajdował.

Carson postąpił kilka kroków do przodu, wyciągając przed sobą lewą rękę, aż wreszcie dotknął bariery. Była gładka w dotyku, elastyczna, przypominała raczej gumę niż szkło. Rozgrzana, ale nie bardziej niż piasek pod j ego stopami. Przy tym zupełnie przezroczysta, nawet z bliska.

Rzucił kamień, przyłożył do bariery obie ręce i spróbował ją popchnąć. Zdawało się, że ustąpiła odrobinę. Ale tylko odrobinę, nawet gdy napierał całym swoim ciężarem. Sprawiała wrażenie stali obciągniętej gumą - najpierw miękka sprężystość, potem niewzruszona twardość.

Wspiął się na palce i sięgnął jak mógł najwyżej - przegroda wciąż była.

Zobaczył, że Kulisty dotarł do ściany i wraca. Carsona znów chwyciły mdłości, cofnął się, kiedy tamten go mijał. Kulisty nie zatrzymał się.

Ale czy bariera nie kończy się gdzieś na dole? Carson ukląkł i zaczął rozkopywać piasek. Piasek był miękki, lekki, kopanie szło łatwo. Na głębokości pół metra bariera wciąż jeszcze istniała.

Kulisty znów zawrócił. Widocznie z tamtej strony też nie mógł znaleźć żadnego przejścia.

Musi być jakiś sposób, pomyślał Carson. Jakiś sposób na to, żebyśmy mogli się do siebie zbliżyć. W przeciwnym razie ten pojedynek nie miałby sensu.

Kulisty wrócił na dawne miejsce i zatrzymał się po drugiej stronie bariery, w odległości zaledwie dwóch metrów. Carson miał wrażenie, że przeciwnik go obserwuje, chociaż ani rusz nie mógł się u niego dopatrzeć jakichkolwiek organów zmysłów. Nic, co by wyglądało jak oczy, uszy czy przynajmniej usta. Dojrzał wprawdzie teraz szereg rowków może dziesięć czy piętnaście - zobaczył też, że z dwóch rowków wysunęły się nagle dwie macki i zanurzyły się w piasku, jak gdyby badając jego konsystencję. Macki miały około trzech centymetrów średnicy i około pół metra długości.

Macki wysuwały się i cofały do rowków. Pozostawały ukryte w rowkach, kiedy Kulisty się toczył, i wyglądało na to, że nie mają nic wspólnego z jego sposobem poruszania się. O ile można się było zorientować, Kulisty poruszał się przesuwając jakoś swój środek ciężkości, ale jak się to działo, tego Carson nie potrafił sobie nawet wyobrazić.

Wzdrygnął się patrząc na ten stwór. Był obcy, wstrętny, niewymownie ohydny, przerażająco różny od jakichkolwiek form życia na Ziemi czy na innych planetach Układu Słonecznego. Carson wyczuwał instynktownie, że psychika potwora musi być równie odrażająca jak jego ciało.

Ale musiał spróbować. Jeżeli Kulisty nie miał żadnych zdolności telepatycznych, próba była z góry skazana na niepowodzenie, Carson sądził jednak, że Kulisty ma takie zdolności. Odczuł przecież kilka minut temu, kiedy Kulisty usiłował go zaatakować, emanację czegoś nie dającego się zakwalifikować do zjawisk fizycznych - zwartą, niemal dotykalną falę nienawiści.

Jeżeli Kulisty potrafił wysłać taką falę, może potrafi też czytać w myślach Carsona, przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć, o co Carsonowi chodzi.

Wolno, znacząco Carson podniósł kamień, który był jego jedyną bronią, a potem odrzucił go od siebie gestem poniechania walki i podniósł w górę rozwarte dłonie.

Zaczął mówić na głos, wiedząc, że chociaż dla stojącego przed nim przeciwnika słowa nic nie będą znaczyły, wypowiadanie ich pomoże jemu samemu dokładniej skupić myśli na tym, co chce Kulistemu przekazać.

- Czy nie możemy zawrzeć pokoju? - powiedział, a głos jego zabrzmiał dziwnie wśród całkowitej ciszy. - Jestestwo, które nas tu sprowadziło, powiedziało nam, co musi nastąpić, jeżeli nasze gatunki podejmą ze sobą walkę zagłada jednego i osłabienie, i retrogresja drugiego. Wynik bitwy pomiędzy nimi; powiedziało Jestestwo, zależy od tego, na co my się tu zdobędziemy. Czemu nie mielibyśmy zawrzeć wieczystego pokoju? Wy wrócicie do waszej galaktyki, my do naszej.

Carson postarał się stłumić własne myśli, żeby odebrać odpowiedź.

Odpowiedź nadeszła i uderzyła go jak obuchem. Zachwiał się na nogach i odstąpił kilka kroków, wstrząśnięty natężeniem nienawiści i żądzy mordu, którą przepojone były przekazywane mu czerwone obrazy. Nie docierały do niego w postaci artykułowanych słów - jak przedtem myśli Jestestwa - lecz jako napływające jedna po drugiej fale gwałtownej pasji.

Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, musiał zmagać się z fizycznym działaniem tej nienawiści, najwyższym wysiłkiem woli wyrzucić z mózgu okropne obce myśli, którym udzielił dostępu tłumiąc myśli własne. Znów chwyciły go mdłości.

Odzyskiwał stopniowo przytomność, wolno, jak człowiek budzący się ze złego snu. Oddychał z trudem i czuł osłabienie, ale mógł już myśleć jasno.

Stał obserwując Kulistego. Tamten trwał bez ruchu podczas pojedynku psychicznego, którego wygrania był tak bliski. Teraz potoczył się o kilka metrów w bok, do najbliższego z błękitnych krzaków. Trzy macki wysunęły się błyskawicznie z rowków i zaczęły obmacywać krzak.

- Trudno, jak wojna, to wojna - powiedział Carson. Zdobył się na zgryźliwy uśmiech. - Jeżyli dobrze zrozumiałem, pokój cię nie nęci. - A że był mimo wszystko człowiekiem bardzo młodym i nie mógł oprzeć się pokusie udramatyzowania sytuacji, dodał jeszcze: - No to na śmierć i życie!

Ale jego głos w otaczającej kompletnej ciszy zabrzmiał śmiesznie, sam to od razu zrozumiał. Uświadomił sobie nagle, że to rzeczywiście walka na śmierć i życie. Nie będzie to tylko jego własna śmierć albo śmierć tego czerwonego stworzenia, które w myślach nazywał Kulistym, lecz śmierć całego gatunku, reprezentowanego przez jednego z nich. Zagłada rodzaju ludzkiego, jeżeli on, Carson, nie zdoła odnieść zwycięstwa.

Myśl ta napełniła go wielką pokorą i wielkim przerażeniem. Nie, coś więcej niż myśl - przeświadczenie. W jakiś niewytłumaczony sposób, z uczuciem silniejszym nawet od wiary, miał już teraz pewność, że Jestestwo, które zaaranżowało ten pojedynek, powiedziało prawdę o swoich zamiarach i swojej mocy. To nie był żart.

Przyszłość ludzkości zależy od niego. Była to potworna świadomość, Carson postarał się czym prędzej odpędzić ją ad siebie, by skupić wszystkie myśli na tym, co ma przedsięwziąć.

Musi być jakiś sposób na to, żeby przedostać się przez barierę albo zadać przez barierę śmiertelny cios.

Siłami psychicznymi? Spodziewał się, że nie tylko w tym rzecz, Kulisty bowiem ma bez wątpienia większe zdolności telepatyczne od prymitywnych, nierozwiniętych zdolności telepatycznych ludzi. A może te zdolności stanowią zarazem jego słabość?

On, Carson, zdołał wyrzucić z mózgu myśli Kulistego, ale czy Kulisty zdoła uporać się z jego myślami? Jeżeli Kulisty ma większą zdolność przekazu, może zarazem jego mechanizm odbiorczy jest bardziej wrażliwy i mniej odporny?

Carson wbił spojrzenie w Kulistego i postarał się ześrodkować na nim wszystkie swoje władze umysłowe.

- Umrzyj - myślał. - Zaraz umrzesz. Umierasz. Jesteś w agonii...

Próbował różnych wariantów, sięgnął nawet do wyobrażeń plastycznych. Pot wystąpił mu na czole, czuł, że dygocze cały z wysiłku. Ale Kulisty nadal badał krzak ze spokojem tak niezmąconym, jak gdyby Carson recytował tabliczkę mnożenia.

A więc ten sposób jest na nic.

Wysiłek psychiczny w połączeniu z upałem sprawił, że Carsonowi zakręciło się w głowie. Usiadł na błękitnym piasku, żeby odpocząć, i poświęcił całą uwagę obserwowaniu Kulistego. Być może obserwując go pilnie, zdoła ocenić jego siłę i odkryć jego słabości, słowem dowiedzieć się różnych cennych rzeczy, które przydadzą się, kiedy wreszcie dojdzie między nimi do starcia.

Kulisty odłamywał gałązki. Carson wytężał wzrok, starając się ocenić, ile wysiłku Kulisty w to wkłada. Potem, myślał, znajdzie po swojej stronie podobny krzak, ułamie kilka gałązek podobnej grubości i będzie mógł porównać siłę fizyczną swoich rąk i ramion z siłą macek tamtego.

Gałązki nie poddawały się łatwo, Kulisty musiał się przy każdej dobrze natrudzić. Każda macka, zauważył Carson, rozdwajała się na końcu w dwa palce, każdy palec zakończony był paznokciem czy też szponem. Szpony nie wydawały się szczególnie długie ani groźne. Nie bardziej niebezpieczne niż paznokcie Carsona, gdyby pozwolił im trochę odrosnąć.

Ogólnie rzecz biorąc Kulisty pod względem fizycznym nie wyglądał na zbyt groźnego przeciwnika. Chyba że ten krzak ma wyjątkowo twarde pędy. Carson rozejrzał się. Aha, owszem, tuż obok, w zasięgu jego ręki był inny krzak dokładnie tego samego typu.

Wyciągnął rękę i ułamał gałązkę. Była krucha, łamliwa. Zapewne, Kulisty mógł rozmyślnie udawać, źe się wysila, ale Carson nie sądził, aby tak było.

Z drugiej strony jednak, gdzie się kryją słabe punkty Kulistego? W jaki sposób Carson ma go zabić, jeżeli się nadarzy sposobność? Zaczął znów obserwować Kulistego. Zewnętrzna powłoka czy też skóra sprawiała wrażenie grubej i twardej. Należałoby użyć jakiegoś ostrego narzędzia. Carson znów podniósł odłamek skały. Odłamek miał około trzydziestu centymetrów długości, był długi, wąski, z dość ostrym jednym końcem. Jeżeli się daje łupać jak krzemień, można będzie z niego zrobić nóż.

Kulisty nadal penetrował zarośla. Mała błękitna jaszczurka, wielonoga jak ta, którą Carson widział po swojej stronie bariery, wybiegła spod krzaka.

Jedna z macek Kulistego śmignęła do przodu, chwyciła jaszczurkę i podniosła ją do góry. Inna macka wysunęła się błyskawicznie i zaczęła obrywać jaszczurce łapki równie systematycznie i obojętnie, jak przed chwilą zrywała gałązki krzewu. Stworzonko szamotało się rozpaczliwie i wydawało przenikliwe piski - pierwsze dźwięki, które Carson usłyszał tutaj poza własnym głosem.

Carson wzdrygnął się i chciał odwrócić oczy, ale zmusił się do patrzenia: wszystko, czego dowie się o przeciwniku, może być cenne. Nawet ta informacja o jego zbędnym okrucieństwie. Zwłaszcza - pomyślał w nagłym przypływie wściekłości - zwłaszcza ta informacja o jego zbędnym okrucieństwie. Rozkoszą będzie zabić tego potwora, kiedy się nadarzy okazja - i jeżeli się taka okazja nadarzy.

Z tego choćby powodu, pokonując odruch współczucia, patrzał, jak Kulisty znęca się nad jaszczurką.

Poczuł jednak ulgę, gdy jaszczurka straciwszy połowę łapek przestała szamotać się, piszczeć i zwisła nieżywa w mackach Kulistego.

Kulisty nie odrywał już reszty łapek. Pogardliwie odrzucił od siebie martwą jaszczurkę w kierunku przeciwnika. Nieżywe ciałko zakreśliło łuk w powietrzu i upadło u stóp Carsona.

Przeszło przez barierę! A więc bariery już nie ma! Carson, ściskając kamień, w mgnieniu oka zerwał się na nogi i skoczył naprzód. Natychmiast zrobi koniec z potworem! Skoro bariery nie ma...

Ale bariera była. Przekonał się o tym ponad wszelką wątpliwość, gdy wyrżnął w nią głową tak mocno, że pociemniało mu w oczach. Odbił się od bariery i upadł.

Kiedy usiadł, potrząsając głową, żeby oprzytomnieć, dostrzegł, że jakiś pocisk leci w jego kierunku. Padł na piasek i przekręcił się na bok. Zdążył usunąć ciało z drogi pocisku, ale poczuł ostry, przeszywający ból w lewej łydce.

Nie zważając na ból potoczył się do tyłu i dźwignął się z wysiłkiem. Kulisty podniósł właśnie następny kamień i kołysząc go w dwóch mackach szykował się do nowego rzutu.

Kamień wzleciał w powietrze, ale Carson bez trudu uniknął pocisku, usuwając się na bok. Kulisty najwidoczniej potrafił rzucać celnie, ale ani daleko, ani zbyt silnie. Pierwszy kamień zranił Carsona tylko dlatego, że ten siedział i za późno go dostrzegł.

Teraz, uchylając się przed słabym drugim rzutem, Carson jednocześnie mocnym zamachem prawego ramienia cisnął w Kulistego kamieniem, który wciąż ściskał w ręce. Jeżeli pociski, pomyślał z nagłym przypływem otuchy, mogą przebywać barierę, no to obaj możemy się zabawić w ich rzucanie. A mocna prawa ręka Ziemianina...

Nie mógł chybić metrowej kuli z odległości czterech metrów, toteż nie chybił. Kamień śmignął z szybkością kilkakrotnie większą od szybkości pocisków Kulistego, Trafił w sam środek, niestety jednak nie uderzył ostrzem, lecz płaskim bokiem.

Kulisty bez wątpienia poczuł uderzenie. Sięgał właśnie po następny kamień, ale zmienił zamiar i czym prędzej się wycofał. Zanim Carson zdążył podnieść i rzucić jeszcze jeden kamień, Kulisty był już o czterdzieści metrów od bariery, tocząc się coraz dalej.

Drugi pocisk Carsona chybił o kilkanaście centymetrów, trzeci rzut był za krótki. Kulisty znajdował się już poza zasięgiem pocisków - w każdym razie poza zasięgiem pocisków dość ciężkich, aby mogły być niebezpieczne.

Carson uśmiechnął się. Tę rundę wygrał. Tyle tylko, że... Przestał się uśmiechać, kiedy się nachylił, żeby obejrzeć swoją nogę. Ostry, nierówny brzeg kamienia głęboko przeciął łydkę, zadając dziesięciocentymetrową ranę, która obficie krwawiła. Carson miał jednak nadzieję, że żadna arteria nie jest przecięta. Jeżeli krwawienie ustanie samo przez się, to dobrze. Jeżeli nie, czekają go spore kłopoty.

Ale zani...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin