Bak Wojciech, Bochinski Tomasz - Krolowa Alimor.rtf

(972 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wojciech Bak, Tomasz Bochinski

 

 

 

Krolowa Alimor


 

STRAŻNICY GÓR NILGHIR


Valkara obudziło przejmujące zimno przenikające do chaty. Jeszcze się ociągał ze wstaniem. Chciał zatrzymać pod powiekami resztki pierzchającego snu. Poderwał się na równe nogi dopiero, gdy usłyszał płacz swojej siostrzyczki Mayo. Wyskoczył nagi spod futer i szybko się ubrał. Podszedł do małej. Szcze­lnie opatulona na pewno nie zmarzła, ale była głodna. Podzielił się z nią, jak zwykle, porcją pożywienia. Mayo połykała suszone mięso i śmiała się z pełnymi ustami. Nie zdawała sobie sprawy, że to co czyni jej brat jest wykroczeniem przeciwko postanowieniom Rady Siwych Głów.

Zima tego roku zaczęła się bardzo wcześnie. Prawie natychmiast potoki gó­rskie zostały ścięte lodem, a cała zwierzyna zeszła w doliny. Po kilku miesią­cach było już wiadomo, że mrozy nie skończą się szybko. Zapasy, które ród El­dów zgromadził na zimę powoli się wyczerpywały i widmo głodu zaczęło zaglą­dać do chat. Wreszcie podjęto decyzję i wszyscy mężczyźni zdolni do naciąg­nięcia cięciwy łuku, wyruszyli na łowy. W wiosce zostali starcy, kobiety, dzieci i kilkunastu wyrostków, którzy mieli bronić osady w razie jakiegoś niebezpieczeń­stwa. Tylko oni, by zachować siły, dostawali w miarę duże porcje żywności i nie wolno im było się nimi z kimkolwiek dzielić. Valkar łamał ten surowy nakaz bez skrupułów — bardzo kochał swoją siostrę. Po śmierci matki był jej opieku­nem.

Rozległ się odgłos bicia w bęben. Znowu zbierano Radę. Valkar poprawił rzemienie przy butach, naciągnął kurtkę z głębokim kapturem. Przyszła jego kolej by stanąć na czatach, strzec bezpieczeństwa wioski. Przytroczył do boku zakrzywiony nóż i chwycił w ręce topór na długim drzewcu. Pochylił się nad za­sypiającą Mayo i pocałował ją. Nagle drzwi otworzyły się i wraz z podmuchem zimnego wiatru do chaty wtargnął przyjaciel Valkara — Colm.

—  Witaj — pozdrowił go.

Przybysz skinął głową i obaj wyszli z chaty.

—  Oster cię wzywa — powiedział po chwili Colm. Był bardzo poważny, nie dowcipkował, nie starał się nawet, jak to zwykle miał w zwyczaju, wcisnąć garś­ci śniegu pod kurtkę Yalkara. Ten ostatni zastanawiał się nad powodem, dla którego wzywał go do siebie naczelnik wioski. Naciągnął mocniej na oczy fu­trzany kaptur, bo choć wiatr nie wył już tak przeraźliwie, to mróz był coraz więk­szy. Mijali zasypane śniegiem chaty. Mimo pożerającej go ciekawości, Valkar nie zadawał żadnych pytań przyjacielowi, wiedział, że zbytnia ciekawość jest cechą kobiet i dzieci. Gdy nadejdzie czas wszystkiego się dowie.

Zbliżali się do chaty większej niż pozostałe, tu zbierała się Rada Siwych Głów. Coim pchnął drzwi. W twarze uderzył ich podmuch ciepłego powietrza. Gdy znaleźli się wewnątrz, zrzucili kaptury. Powoli ich oczy przyzwyczajały się do półmroku. Pośrodku chaty płonęło niewielkie ognisko.

Podszedł do nich Oster, wysoki, kościsty starzec.

—  Witaj ojcze — pozdrowili go. Starzec niedbale skinął głową.

—  Możesz odejść — zwrócił się do Colma, który niechętnie opuścił chatę. Valkar został sam z dostojnymi mędrcami rodu Eldów.

—  Siadaj — wskazał mu miejsce Oster.

Yalkar był onieśmielony. Po raz pierwszy uczestniczył w Radzie Siwych Głów.

—  Zapewne dziwisz się czemu cię wezwaliśmy — rozpoczął naczelnik. — Jeden z naszych zwiadowców wykrył zbliżającą się bandę Racheesów. Ród ich jest naszym śmiertelnym wrogiem. Na pewno zechcą nas zaatakować wy­korzystując nieobecność naszych łowców.

Yalkar ze zrozumieniem pokiwał głową. Był zaskoczony wiadomością, ale nie okazywał tego.

—  Wiesz, że naszym głównym zadaniem — kontynuował Oster — jest za­chowanie ciągłości rodu. Jeśli ród zginie, nasz przodek Wielki Łowca Eld, zo­stanie przeklęty przez Bogów. Wybraliśmy jedyne możliwe obecnie wyjście — udasz się do twierdzy Sar-Dai i poprosisz o pomoc Strażników Gór.

Gdy Yalkar usłyszał polecenie naczelnika, skurczył się ze strachu. Szybko go jednak opanował. Jeden ze starców wstał i przyniósł bulgoczący kociołek i olbrzymi płat mięsa. Młodzieniec przełykał nerwowo ślinę. Oster wskazał potrawę.

—  Jedz. Przed długą drogą musisz nabrać sił.

Mimo ogromnego głodu, Valkar starał się jeść powoli i dostojnie. Gdy skoń­czył, odstawił kociołek w kąt. Podszedł Roan — drugi po Osterze w Radzie. Trzymał w rękach długi zakrzywiony nóż  w poczerniałej ze starości pochwie. Starzec zwrócił się do Yalkara:

—  Daj mi swój zen-nath.

Gdy młodzieniec mu go podał, Roan uderzył nim z całej siły o znajdujący się w chacie Obrzędowy Kamień. Ostrze pękło na kilka części. Starzec ponow­nie uderzył w Kamień, tym razem swoim nożem. Rozległ się wysoki dźwięk, a na klindze nie pojawił się nawet ślad zadrapania. Yalkar popatrzył z podziwem na starą broń. Oster wziął ją od Roana i podał młodzieńcowi.

—  Jest twój. Spójrz na magiczne znaki, wyryte są na klindze. To one dają siłę temu ostrzu.

Yalkar wziął nóż do ręki — był jakby specjalnie dla niego robiony i pewnie leżał w dłoni. Pogładził długie ostrze, po czym zatknął nóż za pas.

—  Więcej broni nie zabierzesz. Zbyt obciążałaby cię w marszu. Dostaniesz jeszcze na drogę zapas jedzenia. Wyruszysz natychmiast.

Już trzy godziny Yalkar biegł doliną zamarzniętego potoku. Powtarzał sobie w myślach wskazówki Ostera, mówiące jak dojść do fortecy Strażników Gór. Jeżeli nie będzie padał śnieg, może uda mu się tam dotrzeć w ciągu dnia. Yal­kar spieszył się wiedząc, że każda chwila jest droga. Jednocześnie im bliżej był celu, tym bardziej się bał.

Nikt nie wiedział skąd wzięli się Strażnicy. Nie należeli do żadnego rodu. Od niepamiętnych czasów siedzieli w górach. Uznawali władzę księcia, tak jak El-dowie, wyłącznie na Nizinach nic sobie nie robiąc z niej pośród gór. Za swoje usługi pobierali zawsze taką samą cenę. Żądali młodych mężczyzn, których nikt już nigdy później nie widział. O losach owych nieszczęśników snuto różne domysły. Najczęściej mówiono, że chłopcy są mordowani w czasie rytualnych uczt, a serca ofiar zjadają Strażnicy. Właśnie to zapewniało im, jak niosła wieść, niezwykłe właściwości. Yalkar nie widział ich nigdy, bał się zginąć, ale świadomość powinności wobec rodu tłumiła strach.

Młodzienic przyspieszył kroku, do zapadnięcia ciemności było jeszcze kilka godzin. Nagle ciszę gór przerwał ochrypły ryk dzikiego zwierza. Mimo przejmu­jącego chłodu Yalkar czuł jak robi mu się gorąco, a strumyczki potu spływają po ciele. „To khan" — pomyślał i zaczął baczniej obserwować okolicę. Teraz wyścig ze śmiercią rozpoczął się na dobre. Jeżeli khan go zwietrzył, to Yalkar wiedział, że albo on, albo zwierzę zginą w tej dolinie. Khani — jak nazywali go pieszczotliwie ludzie z gór, to było wściekłe bydlę. Zwietrzywszy ofiarę ścigało ją dopóki nie zabiło jej lub samo nie padło. Zwierzę miało wiele cech, które upo­dobniały je do człowieka. Wielkości mężczyzny, poruszało się zarówno na dwóch, jak i na czterech łapach. Zęby i pazury ostre jak brzytwy, nie dawały wielkich szans zaatakowanej ofiarze.

Yalkar przystanął. Zdawało mu się, że słyszy skrzypienie śniegu, jednak wiatr znowu się wzmógł i zaczął przeraźliwie zawodzić zagłuszając wszystko dokoła. Młodzieniec wczołgał się pod nawis skalny, by się posilić przed ostat­nim odcinkiem marszu. Musiał się wdrapać po jednej ze ścian wąwozu i przejść przez most przerzucony nad zamarzniętym potokiem. Akurat po tej stronie, gdzie znajdowała się forteca Sar-Dai, ściany wznosiły się prostopadle i bez lin nie można było ich pokonać. Yalkar zaczął nasłuchiwać — wiatr ustał na chwilę i wtedy młodzieniec wyraźnie usłyszał skrzypienie śniegu i chrapliwe posapy-wanie. Wyciągnął nóż i błyskawicznie wyskoczył spod nawisu. Był gotowy do walki. Szarzało, widoczność pogarszała się z każdą chwilą. W pobliżu nie było nikogo — tylko wiatr wył coraz głośniej. Schował broń.

Musiał się spieszyć. Zaczął wspinaczkę po usypisku skalnym. Po prawej ręce widział już kładkę, gdy nagle usłyszał rumor osypujących się kamieni. Rzucił się w bok i szeroko rozpostarł ręce by zatrzymać się o jakiś występ skal­ny. Lawina głazów przetoczyła się obok niego. „Khani jest naprawdę przebie­gły" — pomyślał. Zaczął się wspinać szybciej. Dotarł do ścieżki, która przebie­gała tu wzdłuż wąwozu i prowadziła do mostku. Biegł wyciągając mocno nogi. Dostawszy się na kładkę, zwolnił. Zaczął przechodzić po niej oddychając po­woli i głęboko. Regulował pracę zmęczonego serca. Był już po drugiej stronie, odwrócił się i zamarł.

Na opuszczonym dopiero co brzegu wąwozu, stał wpatrując się łakomie w niego — khan. Zwierzę stało na dwóch łapach, przypominało człowieka w długim futrze. „Młody" — pomyślał Valkar patrząc na jego jasnobrązową sierść. Wiedział, że ucieczka na nic się nie zda. Czekał. Khan był już pewny zdobyczy. Powoli przechodził przez kładkę zachłannie wpatrując się w człowieka. Valkar szybko ściągnął kurtkę. „Będzie tylko krępowała ruchy" — pomyślał i wydobył nóż. Khan przebył most i rycząc wściekle ruszył do ataku. Valkar szybkim ru­chem zarzucił mu kurtkę na głowę. Zdezorientowany zwierz zaczął się kręcić w kółko, szarpiąc długimi pazurami zasłonę. Wykorzystując to, Valkar podbiegł do niego i wbił mu z całej siły nóż w plecy pod łopatkę. Żelazo weszło gładko. Rozległ się przerażający ryk. Yalkar odskoczył od potwora. Khan przewrócił się i znieruchomiał. Valkar dyszał, bał się zbliżyć do zwierzęcia podejrzewając podstęp. W końcu poczuł chłód, podszedł do trupa. Rozpierała go młodzieńcza duma — dokonał pierwszego męskiego czynu. Wyciągnął zen-nath. Odciął nim łapy khana i wyłuskał mu kły z mordy. Wzdrygnął się. Za bardzo przypominała twarz ludzką. Owinął zdobycz w strzępy kurtki i ruszył żwawo.

Zmrok już zapadł. Noc była księżycowa. Mróz stężał. Valkar czuł zimno prze­nikające całe ciało. „Ręce mam już na pewno odmrożone" — pomyślał. Z pra­wej strony zobaczył dwie skalne iglice, które mu opisywał Oster. Wszedł mię­dzy nie. Zaraz za nimi rozpościerała się dość duża kotlina. Dostrzegł twierdzę. Gdyby nie jasna noc pewnie nie odróżniłby budowli od skał. Była to zrujnowana forteca i nie wydawało się, by w niej ktoś mieszkał. Dwa bastiony miała zburzo­ne, widać było, że uczyniła to ludzka ręka. Jedynie wieża stała dumnie godząc w niebo. Wszystkie okna ponurej warowni były nieoświetlone, a część z nich zamurowana. Bez namysłu przecisnął się przez wpół uchylone odrzwia, za nimi leżała na ziemi krata niegdyś strzegąca wejścia, obecnie wyłamana i be­zużyteczna. Po kilkunastu krokach wąski tunel skończył się. Chłopak wyszedł na wybrukowany płaskimi głazami podwórzec, pośrodku którego stał oświetlo­ny zimnym lśnieniem księżyca posąg rycerza. Valkar zbliżył się do, niego i nie opanował okrzyku przerażenia — postać nie była rzeźbą, patrzyła na niego uważnie oczyma o szarych opalizujących tęczówkach, ledwo widocznymi pod okapem głębokiego hełmu.

Młodzieniec padł na twarz, nawet khan nie wzbudził w nim takiego lęku, jak ta milcząca postać.

—  Wstań! — zabrzmiał głos podobny do chrapliwego skwiru orła. Uczynił to z trudem, przemarznięte ciało nie chciało go już słuchać. — Chodź za mną.

Olbrzymi wojownik odwrócił się i poszedł w kierunku wieży. Valkar podążył za nim potykając się i zataczając. Po chwili znaleźli się w niej. Przebyli długie poszczerbione schody, wreszcie rycerz pchnął jakieś drzwi, przytrzymał je i wskazał Valkarowi, by wszedł pierwszy. Oczom chłopca ukazała się skąpo oświetlona, niewielka komnata. Ciepło jakie tu panowało oszołomiło go tak, że obawiał się, iż zemdleje. Zachwiał się, ale w tej chwili ujęła go twarda dłoń, ści­śnięte przez nią ramię natychmiast zdrętwiało.

—  Siadaj.

Valkar opadł na szeroki, pokryty miękką skórą nieznanego mu zwierzęcia, stolec z wysokim oparciem. Wojownik usiadł naprzeciwko. Dopiero teraz widać było jak ponurą i poznaczoną bliznami ma twarz. Prawdziwy „Nathrein" — Łak­nący Krwi — pomyślał Yalkar. W tej chwili jednak ta straszna twarz wyrażała tylko zaciekawienie.

—  Kim jesteś? — spytał.

—  Nazywam się Yalkar, panie. Zostałem wysłany przez Radę Siwych Głów rodu Eldów z prośbą o pomoc... przeklęci Racheesowie, hieny żyjące z rabun­ku będą za dwa dni w naszej wiosce...

— Czyż wasi wojownicy są tak tchórzliwi, że nie stawią czoła wrogom ?— spytał pogardliwie rycerz.

Przemarznięta twarz młodzieńca spąsowiała.

—  Panie Mężowie Eldów są najwaleczniejsi w całym paśmie gór Nilgnin, jednak w wiosce pozostały tylko kobiety i dzieci. Starcy i młodzi wojownicy stoją w gotowości do walki, ale Racheesowie są liczni i choćby każdy z nas zabrał trzech spośród nich do podziemnego Królestwa Karii, to i tak byłoby to za mało, by uratować nasz ród.

Yalkar wstał i powiedział mocnym, zdecydowanym głosem:

—  Panie, błagam Cię w imieniu Rady Siwych Głów, pomóż nam pokonać naszych wrogów. Nie prosimy Strażników Gór o pomóc w zbójeckiej napaści, a o ratunek dla Eldów.

Strażnik skinął głową.

—  Znacie cenę?

—  Tak, panie — odparł spokojnie młodzieniec, choć w głębi duszy targał

nim strach.                                                                                     .

—  Dobrze. Zostań tutaj, niedługo przekażę ci naszą decyzję. Olbrzymi Strażnik — Yalkar ocenił jego wzrost na co najmniej siedem stóp — wyszedł z komnaty stąpając cicho, jak górska pantera.

Mimo zmęczenia i napięcia nerwowego, Yalkar rozejrzał się ciekawie po komnacie. Całe jej umeblowanie stanowiły dwa fotele i duży stół z czarnego drewna. Na podłodze, którą tworzyły identyczne jak na podwórcu tylko bardziej wygładzone głazy, leżała skóra khana — musiał to być potwór, stary samotnik zabójca. Ten, który zaatakował Yalkara był o dobrą połowę mniejszy. Ściany komnaty pokrywały na wpół zatarte malowidła, pamiętające zapewne czasy, gdy rycerz — banita przybył w góry Nilghiri, by założyć tu swe Skalne Gniazdo. Herby rodowe zdobiły sufit ledwie widoczny w blasku pochodni zatkniętej w że­laznym uchwycie przy drzwiach. Ciche kroki oznajmiły powrót Strażnika. Stanął w drzwiach i powiedział:

—  Strażnicy Gór udzielą pomocy rodowi Eldów. Wyruszymy natychmiast. Yalkar zerwał się na równe nogi, nie spodziewał się tak błyskawicznego działania. Strażnik rzucił mu trzymaną dotąd w ręku kurtkę z futra tarkona.

—  Weź to. Poprowadzisz nas do swojej wioski, synu Eldów.

Yalkar wdziewając podarowane mu futro zauważył, iż Strażnik ma na sobie przedziwny strój przypominający nieco ubiór górali. Jedynie długi miecz umie­szczony w pochwie na plecach olbrzyma wskazywał na to, że jest on groźnym wojownikiem. Ale nie oręż, a obręcz ściskająca ramię rycerza tuż przy barku przykuła wzrok Yalkara. Koloru starej miedzi, szeroka na trzy palce pokryta była dziwnymi runami, w których młodzieniec domyślał się straszliwych zaklęć. Znał legendy mówiące o tym, że obręcz można zabrać Strażnikowi tylko wraz z życiem i wierzył w nie całkowicie.

Gdy stanęli na podwórcu, Yalkara opanowało zdumienie, a potem uczucie gorzkiego zawodu. Strażnicy zakpili sobie z niego! Czekało na nich tylko dwóch wojowników. To było wszystko, co proponowali mu władcy strażnicy Sar-Dai. Podniósł wzrok na swego dotychczasowego przewodnika. Strażnik dostrzegł jego wątpliwości i uśmiechnął się. Valkar teraz przypomniał sobie opowieści o tym, jak sześciu Strażników pokonało ekspedycję karną Księcia liczącą trzystu pancernych i pięćset włóczni. Odetchnął z ulgą — Racheesowie byli zgubieni.

—  Prowadź! — powiedział Nathrein.

Młodzieniec bez wahania ruszył ku bramie. Kroki czterech wojowników zachrzęściły na kamieniach podwórca, potem w tunelu, wreszcie wchłonęła ich noc i góry.

Mroźny ranek, jaki wstał nad wioską Eldów zastał drużynę sformowaną ze starców i młodzieży kończącą przygotowania do walki. Starzy wojownicy spra­wdzali swój wypróbowany w wielu walkach oręż, a młodzieńcy napinali cięciwy łuków słuchając ich brzęku i układali w kołczanach strzały o szarych bełtach. Wreszcie Oster ujął w prawą dłoń włócznię. Drużyna potraktowała to jak hasło. Wszyscy stanęli w szeregu. Naczelnik uniósł włócznię, słońce zabłysło na jej grocie.

—  W imię Łowcy Elda — za mną! Ruszyli, gdy wtem dotarł do nich okrzyk:

—  Stójcie!

Colm obejrzał się przez ramię i dostrzegł swego przyjaciela, którego nie spodziewał się już zobaczyć żywego. Za nim w dolinę zstępowali trzej olbrzymi wojownicy, słabo widoczni z powodu swych zlewających się barwą ze śniegiem strojów. Strażnicy Gór przybywali z pomocą rodowi Eldów.

Mieszkańcy warowni Sar-Dai zabawili w wiosce zaledwie kilka chwil. Po uzyskaniu od Ostera informacji dotyczących liczebności Racheesów i miejsca, gdzie wytropili ich zwiadowcy Eldów, wyruszyli naprzeciw zbliżającej się ban­dzie. Odmówili przyjęcia pomocy ofiarowanej przez Naczelnika i zapowiedzieli swój rychły powrót po zapłatę. Valkar po ich odejściu, dokładnie wypytał Colma o to, gdzie znajdują się Racheesowie. Przyjaciel bez wahania wskazał mu miej­sce obozowania wrogów. Yalkar ubrał się cieplej, zatknął za pas swój nóż, a na plecy zarzucił łuk i kołczan pełen strzał. Następnie wymknął się po cichu z wio­ski — Oster zabronił tego surowo, ale chłopiec był tak ciekawy sposobu w jaki trzech ludzi pokona bandę kilkudziesięciu Racheesów, iż nie zważał na zaka­zy. Napastnicy byli, co prawda, zdradliwi i podstępni, Valkar nienawidził tych parszywych psów z całego serca, nikt jednak nie mógł zarzucić Racheesom tchórzostwa, a ich przeciwnicy nigdy nie oglądali ich pleców w walce. By zna­leźć się w pobliżu wioski Eldów napastnicy musieli przejść przez Kotlinę Trzech Potoków. Była to jedyna droga do wsi.

W krótkim czasie, tylko sobie znanymi ścieżkami Valkar znalazł się w tej kotlinie. Ze wszystkich stron otaczały ją postrzępione, czarne skały. Gruba po­krywa śniegu zasłoniła miejsca, którymi płynęła woda i dno kotliny było płaskie jak stół, tylko gdzieniegdzie spod śniegu wystawał wielki głaz. Promienie słone­czne odbijały się od nieskazitelnie białej powierzchni. Śnieg był tak skuty mro­zem, że nie było widać na nim żadnych śladów. Ani jedno zwierzę, czy też na­wet wiatr nie zakłócały ciszy, jakby w przeczuciu mających nastąpić wydarzeń. Valkar wdrapał się błyskawicznie na znaną mu półkę skalną. Położył się na brzuchu. W tej pozycji widział całą kotlinę jak na dłoni. Czekał nasłuchując.

 

Usłyszał gwar zbliżających się rozmów. Drgnął. To mogli być tylko Strażnicy Gór. Valkar był niesłychanie zdziwiony, dlaczego ci doświadczeni wojownicy są tak nierozważni. Wkrótce chłopiec ujrzał ich. Zatrzymali się opodal tego miejs­ca, gdzie się schował. Rozmawiali głośno nie kryjąc swojej obecności. Wresz­cie zamilkli. Jeden z nich, w którym chłopiec rozpoznał Nathreina — olbrzyma z płową grzywą włosów i twarzą poznaczoną bliznami — odłączył się od pozo­stałych i zaczął sprawdzać nogą twardość podłoża. Pozostali uważnie obser­wowali zbocza i drugie wejście do doliny. Yalkar był pewien, że wywiadowcy Racheesów niedługo pojawią się w kotlinie, element zaskoczenia pryśnie, i nic nie ocali Strażników Gór mimo ich waleczności. Przyklęknął na jedno kolano. Ukryty za głazem zdjął z pleców łuk i przygotował strzały. W duchu modlił się tylko do swoich przodków, aby mógł zabić jak najwięcej wrogów. To nic, że sam zginie, ale może ocali choć parę istnień ze swojego rodu.

Młodzieniec obserwował z uwagą Strażników Gór. Przywódca oddalił się od nich i zatrzymał na środku kotliny, obserwował wejście do niej. Chłopiec mocniej ścisnął łuk, do kotliny wchodził powoli oddziałek Racheesów. Valkar był pewny, że większość bandy wietrząc podstęp pozostaje ukryta wśród skał. Na czele drużyny zwiadowców szedł wielki mężczyzna o długich, rudych wło­sach spadających na kark. Valkar poznał go. Był to Dols — zwany Lisem. Chło­piec często o nim słyszał. Był to jeden z bardziej znanych wojowników Rachee­sów, a jednocześnie najzagorzalszy wróg Eldów. W czasach swojej młodości Dols, w jednej z licznych bitew, postradał oko. Źle zabliźniony oczodół nadawał szczególnie okrutny wyraz jego twarzy. Wszyscy Racheesowie mieli obnażone ramiona, ściskali w dłoniach łuki. Ich czarne, skórzane kubraki wyraźnie odci­nały się od białego tła.

Dols zatrzymał swoich ludzi i gestem ręki nakazał okrążyć Strażnika, który przyglądał się temu ze stoickim spokojem. Racheesowie napięli łuki. Valkar wziął na cel Dolsa i już miał wypuścić strzałę, gdy Nathrein podniósł rękę. W tym momencie cięciwa Yalkara zwiotczała i... po prostu rozpadła się. To samo stało się z łukami Racheesów. Czary te nie przestraszyły ich, porzuciwszy łuki runęli z wściekłością na Strażnika Gór. Pierwszy z Racheesów, zaplątał się w zarzuconą przez Strażnika szarą burkę i miotał w niej bezradnie. Valkar wspo­minając swoją walkę z khanem mimo woli uśmiechnął się. l wtedy Nathrein, jakby wyrzucony przez sprężynę, poszybował nad nieprzyjaciółmi muskając dwóch z nich nogami. Padli natychmiast. Ledwie Strażnik Gór dotknął stopami ziemi rozpłynął się w powietrzu. Yalkar wpatrywał się ze zdumieniem w to miej­sce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Strażnik. Nagle chłopiec drgnął ze strachu, potężny głos przetoczył się przez kotlinę i wrócił echem odbity od gór. — Karey, ty sukinsynu, pozwól i nam się rozgrzać!! Dwie postacie, jakby wysypane z niewidzialnego rękawa, spadły na Rache­esów. Wtem chłopiec spostrzegł u wylotu doliny resztę bandy. Ku nim skiero­wał się Nathrein. Natomiast pozostali dwaj: Mille val Tirach — Milczące Usta, jak nazwał go Yalkar, który dotąd nie zauważył, by wypowiedział choć jedno słowo i ostatni Strażnik rozprawiali się ze zwiadowcami. Mille val Tirach wy­dobył miecz i odpierał nim ataki kilku przeciwników, co chwila któryś z Rachee­sów padał na obryzgany krwią śnieg. Trzeci Strażnik nie dobył oręża, walczył równie skutecznie posługując się rękoma i nogami, śmiał się przy tym przerazliwie. Valkar patrzył na niego z podziwem, gdy gołymi rękami pozbawiał życia uzbrojonych przeciwników.

Dols stał z boku i przyglądał się walce. Wiedział, że w tym tłoku nie ma szansy ugodzić śmiertelnie przeciwnika. Czekał na sposobną chwilę. Na dro­dze nacierających głównych sił bandy stanął samotny Karey-Nathrein. Gdy Ra-cheesowie byli już całkiem blisko, wykonał kolisty ruch obydwoma ramionami. Valkar zacisnął powieki. Był przyzwyczajony do różnych okrucieństw, ale takiej rzezi dotąd nie widział — jakby niewidzialne ostrze przetoczyło się przez od­dział. W kotlinie leżały w kałużach krwi bezkształtne bryły ludzkiego mięsa.

Mille val Tirach ochoczo wymachiwał mieczem, a trzeci Strażnik stanął z boku i uważnie mu się przyglądał. Valkar zrozumiał teraz, jak potężni są Straż­nicy Gór. Dla nich ta walka była dziecinną zabawą. Każdy z Racheesów, który skrzyżował oręż z Milczącymi Ustami padał prawie natychmiast martwy.

Trzeci Strażnik spostrzegł Dolsa, ruszył mu naprzeciw dobywając tym ra­zem miecza. Dols widział pogrom swoich towarzyszy, ale ani myślał uciekać. Skrzyżowali ostrza. Dols cofnął się po pierwszym starciu i wtedy Strażnik, po­ślizgnąwszy się na marznącej krwi, upadł. Rachees wężowym pchnięciem chciał przygwoździć Strażnika do ziemi. Ten jednak schwycił ostrze gołą dłonią i wyrwał Dolsowi miecz. „Dobra Ręka" — Dary Nann — pomyślał Valkar. Dols rzu­cił się na Strażnika, a on nie zważając na krew cieknącą z rany zwarł się z Dol-sem w śmiertelnym uścisku. Po chwili Dary Nann bez wysiłku odepchnął rywa­la, który potoczył się po ziemi. Skoczył mu na kark. Chłopcu wydało się, że sły...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin