Hogan James P - Najazd Z Przeszlosci.rtf

(964 KB) Pobierz
JAMES P

JAMES P. HOGAN

 

 

 

NAJAZD

Z

PRZESZŁOŚCI


 

PROLOG

 

 

- Panie i panowie, oto nasz dzisiejszy gość honorowy: Henry B. Congreve - zakończył przemówienie mistrz ceremonii i usunął się na bok, robiąc przejście na podium krępemu, białowłosemu mężczyźnie w smokingu i czarnej muszce. Trzystu gości, zebranych w zespole hotelowym Hiltona na zachodnich przedmieściach Waszyngtonu zaczęło entuzjastycznie klaskać. Po chwili światła na sali przygasły, widownia pociemniała. Zamiast tłumu zebranych widać było tylko gęstwinę białych gorsów, połyskujących szyj i palców oraz twarzy jak blade maski. Dwa punktowe reflektory wyłowiły z mroku mówcę, czekającego, aż ucichnie owacja. Mistrz ceremonii po ciemku powrócił na swój fotel.

Pomimo sześćdziesięciu ośmiu lat szarpaniny z życiem, Congreve stał wyprostowany. Był muskularny jak buldog, ramiona miał kwadratowe, głowę krótko ostrzyżoną. W surowej, jakby wyciosa­nej toporem twarzy o twardych i zdecydowanych rysach, gdy rozglądał się po sali, oczy błyszczały dobrodusznie. Wielu zebranych dziwiło się, że człowiek tak żywotny i nadal tak pełen wewnętrznej siły ma wygłosić przemówienie z okazji swego odejścia w stan spoczynku.

Niewielu z obecnych: młodszych wiekiem astronautów, naukow­ców, inżynierów czy urzędników, przypominało sobie, by na czele Północnoamerykańskiej Organizacji Eksploatacji Kosmosu stał inny prezes, niż Congreve. Dla wielu zaś zmiana na tym stanowisku oznaczała coś nieodwracalnego.

- Dziękuję ci, Matt! - zagrzmiał z rozstawionych wokoło głośników szorstki baryton Congreve'a. Prezes rozejrzał się, jakby chciał zapamiętać wszystkich obecnych. - Ja... ach, ledwie tu trafiłem. - Przerwał. Ostatnie szepty na sali umilkły. - W holu jest napis, że pokaz skamielin odbywa się wyżej, w pokoju dwanaście - zero - trzy. - Tego tygodnia u Hiltona miało swe doroczne zebranie Amerykańskie Towarzystwo Archeologiczne.

Congreve wzruszył ramionami. - Pomyślałem sobie, że właśnie tam powinienem się udać. Na szczęście w przejściu wpadłem na Matta, który skierował mnie we właściwą stronę.

Na sali rozległy się śmiechy, przerywane pyry niektórych stolikach okrzykami protestu. Congreve odczekał, aż znów zapanuje cisza, po czym przemówił już mniej żartobliwym tonem.

- Zacząć muszę od podziękowania wszystkim tu obecnym, a także tym pracownikom POEK, którzy nie mogli przybyć na zaproszenie. Oczywiście chcę także powiedzieć, że bardzo sobie cenię to spotkanie, a jeszcze bardziej cenię je jako wyraz waszych uczuć. Dziękuję wam... Wam wszystkim.

Zrobił gest w stronę osiemnastocalowej wysokości modelu ze srebra i brązu, jeszcze nie wypróbowanej i bezimiennej sondy kosmicznej o symbolu SP3, stojącej na podstawie z tekowego drewna naprzeciwko jego miejsca na stole prezydialnym. I jeszcze poważniej kontynuował:

- Nie chcę opowiadać anegdot ani snuć wspomnień osobistych. Istnieje zwyczaj, że przy okazjach takich jak dzisiejsza mówi się podobne błahostki. Ale nie chcę, by moje ostatnie przemówienie jako prezesa POEK było błahe. Nasze czasy nie pozwalają na taki luksus. Zamiast tego chcę mówić o sprawach dotyczących całej naszej planety, sprawach, które wpłyną na życie każdej na Ziemi istoty, a nawet na pokolenia jeszcze nie narodzone - zakładając, że nastąpią po nas jakiekolwiek przyszłe pokolenia.

Przerwał na chwilę. - Chcę mówić o przetrwaniu... Przetrwaniu rodzaju ludzkiego.

Chociaż w sali było cicho, zdawało się, że po tych słowach cisza stała się jeszcze głębsza. Tu i ówdzie zebrani wymieniali zacieka­wione spojrzenia. Było już jasne, że przemówienie Congreve'a nie jest zwyczajową mową, wygłaszaną z okazji odejścia na emeryturę.

Kontynuował. - Już raz byliśmy na krawędzi trzeciej wojny światowej, balansując ryzykownie na jej skraju. Dziś, w roku 2015, upłynęły dwadzieścia trzy lata od chwili starcia się radzieckich i amerykańskich sił zbrojnych w Beludżystanie, z użyciem taktycz­nych broni jądrowych. I chociaż szybki rozwój gospodarki, opartej na wykorzystywaniu reaktorów wodorowych, zapowiada przynaj­mniej rozwiązanie problemów energetycznych, które doprowadziły do owego starcia, istnieją nadal jak istniały: zawiści, nieufności i podejrzenia, które doprowadziły nas na skraj wojny i były plagą ludzkości przez całą jej historię.

Dziś nasz przemysł woła o surowce mineralne, tak mu konieczne do istnienia, jak niegdyś ropa naftowa. Za pięćdziesiąt lat nasza umiejętność wykorzystywania kontrolowanej syntezy jądrowej wyeliminuje zapewne i tę przyczynę niedoborów. Tymczasem jednak krótkowzroczne racje polityczne znów tworzą klimat takiego napięcia i rywalizacji, jakie w końcu ubiegłego wieku wywołał problem ropy naftowej. Oczywiście w tym kontekście aktualne linie postępowania mocarstw kształtowane są przez rolę, jaką odgrywa Afryka Południowa, prawdopodobnym zaś punktem zapłonu kolejnego starcia między Wschodem i Zachodem okaże się region granicy irańsko - pakistańskiej, którą Związek Radziecki, jak oceniają nasi stratedzy, zakwestionuje, by uzyskać dostęp do Oceanu Spokojnego jako etap na drodze do poparcia tak zwanej wojny wyzwoleńczej czarnych Afrykanów przeciw Południowi.

Congreve przerwał, obiegł salę spojrzeniem i podniósł ręce w geście zniechęcenia. - Wydaje się, że jako jednostki możemy być tylko bezradnymi obserwatorami, patrzącymi na wydarzenia, które pochwyciły i niosą nas wszystkich. Jeszcze bardziej komplikuje sytuację pojawienie się i szybkie umocnienie gospodarcze i militarne Chińsko - Japońskiej Strefy Wspólnego Rozkwitu. Jej ewentualne przymierze z nami i z Europejczykami to dla Moskwy groźba, iż stanie w obliczu niepokonalnego bloku mocarstw. Niemało krem­linologów jest zdania, że najmniej ryzykowne dla niej byłoby podjęcie rozgrywki z Zachodem już teraz, nim sojusz taki się zrealizuje. Innymi słowy nie jest żadną przesadą twierdzenie, że przyszłość rodzaju ludzkiego nigdy jeszcze nie była bardziej zagrożona, niż obecnie.

Congreve odepchnął się rękami od mównicy i wyprostował. Gdy znów przemówił, głos jego zabrzmiał nieco mniej uroczyście.

- Co zaś do spraw, które nas wszystkich tu zgromadzonych dotyczą na co dzień, to rosnące w ciągu dwóch minionych dziesięcioleci tempo rozwoju programu kosmicznego dało nam wiele wzruszeń. Niektóre osiągnięcia budziły nadzieję, mogąc równoważyć mniej przyjemne nowiny, nadchodzące z innych stron. Zbudowaliśmy stałe bazy na Księżycu i Marsie, buduje się osiedla ludzkie w przestrzeni kosmicznej, do księżyców Jowisza dotarła wyprawa załogowa, prowadzi się za pomocą robotów badania na najdalszych rubieżach systemu słonecznego i poza nim. Ale ­tu z westchnieniem wyciągnął ramiona - były to działania na skalę narodową, nie zaś międzynarodową. Mimo nadziei i mimo słów wypowiadanych w ubiegłych latach, w każdym wypadku odkrycia były natychmiast wykorzystywane militarnie. Prowadzi to nas do nieuchronnego wniosku, że wojna, jeśli wybuchnie, szybko rozprzestrzeni się poza Ziemię i zagrozi naszemu gatunkowi w każdym miejscu. Musimy mieć odwagę spojrzeć prawdzie w oczy: taki jest obraz niebezpieczeństwa grożącego nam w najbliższych latach.

Odwrócił się na chwilę, spojrzał na błyszczący obok na stole model SP3, a potem zrobił gest w jego stronę. - Za pięć lat ta automatyczna sonda opuści system słoneczny i wyruszy do najbliż­szych gwiazd w poszukiwaniu planet nadających się do zamiesz­kania... daleko od Ziemi i z dala od wszystkich ziemskich pro­blemów, niesnasek i zagrożeń. Na koniec, jeśli wszystko dobrze pójdzie, dotrze w miejsce bronione przekraczającą ludzką wyob­raźnię odległością od tego, co spowodowało, że walka stała się nieodłączną i nieuniknioną częścią smutnej historii istnienia rodzaju człowieczego na naszej planecie. - Congreve wpatrzył się w model sondy kosmicznej, jakby jego myśli chciały ulecieć wraz z nią daleko i jeszcze dalej. - Będzie to nowy dom - dodał w zamyś­leniu. - Nowy, świeży, pełen życia świat. Nie napiętnowany walką człowieka o wydźwignięcie się spomiędzy zwierząt. Miejsce, które może być dla naszej rasy jedyną szansą zachowania swej odrośli tam, gdzie będzie mogła przeżyć, a jeśli trzeba, zacząć od nowa. Lecz tym razem w pełni świadoma nauk, wyciągniętych z lekcji przeszłości.

Przez salę przeleciał szmer zmieszanych szeptów. Congreve potrząsnął głową na znak, że gotów jest rozproszyć wszelkie wątpliwości. Podniesieniem ręki poprosił o uwagę. Szepty z wolna ucichły.

- Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że SP3 można przebudować ze statku - robota na załogowy. Projektu w jego obecnym, zaawan­sowanym stadium nie da się już zmienić. Zbyt wiele meczy trzeba by przemyśleć na nowo, a realizacja tego rodzaju zadania wyma­gałaby dziesięcioleci. Przy tym nigdzie nie planuje się konstrukcji tak zaawansowanej jak SP3, a cóż dopiero mówić o jej zbudowaniu. Lecz sposobność jest wyjątkowa i za żadną cenę nie możemy pozwolić, by się nam wymknęła. Na opóźnienie, choćby i konieczne dla wykorzystania okazji, też pozwolić sobie nie możemy. Jakież więc jest wyjście z sytuacji?

Congreve rozejrzał się po sali w oczekiwaniu na odpowiedź. Nie było żadnej.

- Badamy ten problem od pewnego czasu - dodał - i sądzi­my, że rozwiązanie istnieje. Nie jest możliwe wysłanie na statku grupy ludzi dorosłych, ani jako czynnej załogi, ani w stanie hibernacji. Budowa sondy jest zbyt zaawansowana, by można zmienić wyjściowe parametry jej kontrakcji. Ale po cóż w ogóle wysyłać dorosłych? - Congreve wyciągnął błagalnie ręce. - Przecież naszym celem jest tylko danie gatunkowi ludzkiemu szansy przedłużenia istnienia tam, gdzie będzie wolny od nieszczęść Zagrażających mu tutaj. Czyli - gdy osiągnie kres podróży. Ani w drodze, ani w okresie badań wstępnych ludzie nie będą potrzebni. W tym zakresie wszystko i w sposób doskonały mogą wykonać maszyny. Dopiero gdy ta faza zostanie pomyślnie ukończona. obecność człowieka stanie się konieczna. Odrzucając konwen­cjonalne koncepcje podróży międzygwiezdnych i podchodząc w ten sposób do problemu zupełnie na nowo, możemy wyminąć wszystkie przeszkody w wysyłaniu ludzi w przestrzeń międzygwiezdną. Niech statek stworzy ludzi, gdy przybędzie na miejsce!

Przerwał, oczekując reakcji. Ale najcichszy nawet szept nie zakłócił milczenia. Congreve znów zabrał głos - z coraz większym naciskiem, z przekonaniem, z żarem.

- Postępy inżynierii genetycznej i embriologii pozwalają na elektroniczne zapisanie w komputerach statku ludzkiej informacji genetycznej. Kosztem niewielkiej masy i przestrzeni wyposażenie statku można uzupełnić o wszystko, co niezbędne dla stworzenia i wyhodowania pierwszej generacji, liczącej nawet kilkaset w pełni ukształtowanych ludzkich zarodków - gdy tylko wstępne badania atmosfery i powierzchni wykażą, że planeta o właściwych warun­kach została znaleziona. Następnie embriony można oddać pod opiekę, a później na wychowanie wyspecjalizowanym robotom, które przekażą im tyle z naszej kultury i historii, ile pomieści pamięć komputerów. Wszystkiego, co konieczne dla zbudowania i utrzymania rozwiniętego społeczeństwa, dostarczy sama planeta. W tym celu, podczas gdy na orbicie pierwsze pokolenie będzie jeszcze w okresie niemowlęctwa, inne maszyny wybudują na powierzchni zakłady przetwórstwa metali i innych surowców, fabryki, fermy, systemy transportu i ośrodki mieszkalne. Można oczekiwać, że w ciągu paru pokoleń powstanie kwitnąca kolonia i niezależnie od tego, co stanie się tutaj, rodzaj ludzki ocaleje. Takie podejście do sprawy ma jeszcze i tę zaletę, że jeśli zaan­gażujemy się weń natychmiast, konieczne zmiany zmieszczą się w harmonogramie budowy SP3 i zgodnie z dotychczasowymi planami start może nastąpić za pięć lat.

Słuchacze powoli otrząsali się z osłupienia. Choć wielu z nich było nadal zbyt zdumionych, by zdobyć się na wyraźną reakcję, głowy zaczęły skłaniać się twierdząco, a szepty przebiegające salę brzmiały aprobująco. Prezes skinął głową i z lekka się uśmiechnął, jakby ciesząc się myślą, że to, co najlepsze zachował na koniec.

- Drugą rzeczą, którą chciałbym oznajmić dzisiaj, jest to, że tego rodzaju decyzja została właśnie podjęta. Jak przed chwilą wspomniałem, temat ten był już przedmiotem studiów przez dłuższy okres. Dziś mogę was poinformować, że trzy dni temu prezydent Stanów Zjednoczonych i przewodniczący Wschodniej Strefy Wspól­nego Rozkwitu podpisali wchodzące w życie natychmiast porozu­mienie, o wspólnym urzeczywistnieniu projektu, który wam po­krótce zarysowałem. Działalność różnych państwowych i prywat­nych instytutów badawczych i innych organizacji, które zostaną zaangażowane w przedsięwzięcie, będą koordynować przedstawi­ciele Północnoamerykańskiej Organizacji Eksploatacji Kosmosu i reprezentanci naszych chińskich i japońskich partnerów, pod nazwą kodową “Gwiezdna Przystań".

Twarz Congreve'a rozjaśnił szeroki uśmiech. - Trzecia infor­macja, jaką mam przekazać, brzmi następująco: mimo wszystko ten wieczór nie oznacza mego wycofania się z pracy zawodowej. Prezydent zaproponował mi kierownictwo projektu “Gwiezdna Przystań" z ramienia Stanów Zjednoczonych, które będą nadzoro­wać przedsięwzięcie. Przyjąłem. Rezygnuję z funkcji w POEK wyłącznie dlatego, by móc w całości poświęcić się moim nowym obowiązkom. Tych, którzy sądzą, że w przeszłości mieli ze mną ciężkie życie, mogę z nieszczerym ubolewaniem zawiadomić, że będę się tu kręcił jeszcze przez dłuższy czas. Zanim zaś nasz projekt zostanie urzeczywistniony, czasy staną się o wiele cięższe.

Kilka osób w końću sali wstało i zaczęło klaskać. Aplauz wzmagał się, aż przekształcił w zbiorową owację. Nie zmieszany Congreve podziękował uśmiechem za ten wybuch entuzjazmu, przez chwilę stał pozwalając trwać oklaskom, wreszcie znów oparł się o mównicę.

- Pierwsze oficjalne spotkanie z Chińczykami odbyło się wczoraj i już podjęliśmy pierwszą wspólną oficjalną decyzję. ­Znów rzucił okiem na model sondy gwiezdnej. - SP3 ma już nazwę. Nadano jej imię bogini z mitologii chińskiej, która wydała nam się odpowiednią patronką dla statku: Kuan-yin - bogini przynosząca dzieci. Miejmy nadzieję, że dobrze potrafi strzec swych dzieci w latach, które nadchodzą.


CZĘŚĆ PIERWSZA

Wyprawa statku Mayflower II

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Trzeci pluton kompanii “D" zajął taktyczną pozycję bojową około dwustu stóp poniżej linii grzbietowej, w zagłębieniu otoczo­nym stykającymi się spłachetkami dzikiej szałwii i niskich zarośli. Z dwóch stron osłaniały ją występy niskiej ściany skalnej, potężny głaz zamykał trzecią, z przodu zaś chroniła półka z mniejszych, płaskich kamieni. Tarcza termiczna rozciągnięta w górze skrywała ciepło ciał żołnierzy przed wykryciem przez zawsze czujne sensory nieprzyjacielskich satelitów obserwacyjnych.

Gidy Colman, trzymając nadal głowę głęboko cofniętą, uniósł skraj siatki maskującej, ujrzał widok pełen zwodniczego spokoju. Zbocze pagórka poniżej pozycji stromo opadało. Słabe światło gwiazd ledwie pozwalało dostrzec jego zarysy, rozpływające się w ciemnościach leżącego u stóp wzgórza wąwozu. Noc była bezksiężycowa, niebo bezchmurne jak kryształ. Wzrok Colmana powoli przystosował się do panującego zmroku, sierżant przeniósł spojrzenie dalej. Systematycznie badał obszar, na którym dwu­dziestu pięciu ludzi jego plutonu od trzech godzin trwało nierucho­mo w ukryciu. Jeśli wykopali doły strzeleckie i stanowiska sprzętu tak, jak im pokazał, a także należycie wykorzystali roślinność i kamienie, mieli dużą szansę, że nie zostaną wykryci. Aby jeszcze bardziej zmylić przeciwnika, kompania “D" rozłożyła pozorujące atrapy termiczne o pół mili dalej, blisko grzbietu wzgórza, w miejscu gdzie wedle wszelkich zasad pluton powinien zająć pozycję bojową. Samoprogramujące się promienniki włączały się i wyłączały losowo, pozorując przesuwanie się ludzi. Dzięki temu przez większą część nocy ściągały na siebie. sporadyczny ogień nieprzyjaciela. Pluton w ogóle nie był ostrzeliwany, co dobrze świadczyło o przestrzeganiu regulaminu, w jego wersji przerobionej na własną rękę przez sierżanta sztabowego Colmana: - Istnieją dwa sposoby robienia czegokolwiek - mawiał rekrutom. - Sposób wojskowy i sposób błędny. Innych sposobów nie ma. Jeśli więc mówię wam, abyście coś zrobili po wojskowemu, co to oznacza?

- Aby robić tak, jak pan to mówi, sierżancie.

- Doskonale.

O pięćdziesiąt stóp dalej, w miejscu gdzie Stanislau i Carson trzymali ścieżkę do wąwozu w polu ostrzału submegadżulowego lasera, zabłysł na sekundę pomarańczowy punkcik. Colman za­chmurzył się. Prawie niedostrzegalnie odwróciwszy głowę, szepnął do Driscolla: - Widać papierosa przy SDL. Skończyć z tym.

Driscoll zapukał palcem w płytkę kompaku i z wbitego w ziemię ostrza pobiegły przez glebę drgania nadźwiękowe, niosąc sygnał wywoławczy Stanowiska Działa Laserowego. - Tu SDL, słu­cham - rozległ się przyciszony głos z kompaku.

Driscoll szepnął do mikrofonu przymocowanego do hełmu: ­Czerwony Trzy, sprawdzenie linii. - Ten tekst, automatycznie zapisany w elektronicznym dzienniku łączności bojowej, brzmiał zupełnie niewinnie. W ciemności Driscoll włączył na chwilę blokadę zapisu. - Światło u was, gówniarze. Zgasić albo ukryć. - Zdjął palec z wyłącznika. - Melduj sytuację, SDL.

- W stanie gotowości i dozorowania - odpowiedział obojętny głos. - Nic do zameldowania. - Na stanowisku działa ogieniek znikł w mgnieniu oka.

- Utrzymywać gotowość. Koniec.

Colman odchrząknął cicho, raz jeszcze rozejrzał się po terenie, opuścił skraj siatki maskującej i odwrócił się. Obok Driscolla Maddock przyglądał się łożysku wąwozu przez wzmacniacz obrazu. W ciemności obok niego kapral Swyley wpatrywał się z napięciem w ekran wideoskopu przedpola. W przyćmionym świetle ekranu rysy jego twarzy nabrały ostrości.

Obraz, który przykuł uwagę kaprala, był przekazywany przez osiemnastocalowy szybujący automat zwiadowczy piechoty, jaki udało im się skrycie umieścić na wysokości tysiąca stóp nad dnem wąwozu, niemal dokładnie nad przednim skrajem pozycji nie­przyjacielskiej. Jego odczyt był uzupełniony przez dodatkowe dane z satelitów i innych źródeł sieci wywiadu elektronicznego. Na ekranie widać było bunkier dowodzenia w głębi wąwozu, ujawnione stanowiska broni nieprzyjaciela, obliczone przez komputerową analizę punktów początkowych śledzonych radarowo trajektorii wystrzelonych pocisków, oraz położenie punktów obserwacyjnych i ogniowych na podstawie analizy triangulacyjnej rozproszenia odbić światła laserów kontrolnych. Chłodne wody strumienia i jego dopływów wyglądały na ekranie jak czarne gałązki, skały i głazy świeciły odcieniami błękitu, żywa roślinność przechodziła od rdzawego brązu na wzgórzach do głębokiej czerwieni w gęstych zaroślach u podnóży ścian wąwozu; ślady po odłamkach bomb i pocisków świeciły odcieniami od matowego oranżu do żółcieni, zależnie od tego, ile czasu upłynęło od wybuchu.

Tym jednak, co tak przykuwało uwagę kaprala Swyleya, były maleńkie plamki jaśniejszej czerwieni, które mogły być, ale mogły i nie być, śladami niewystarczająco zamaskowanej pozycji obronnej, a także ledwie widoczne, cienkie jak włos linie, które mogły być śladami termicznymi niedawnego ruchu pojazdów.

W jaki sposób Swyleyowi udawało się czytać obraz tak precyzyj­nie, nikt dokładnie nie wiedział, a już najmniej on sam. Niezależnie od przyczyn, zdolność Swyleya do wyławiania znaczących szczegó­łów z beznadziejnej gmatwaniny zaśmieconego tła obrazu i nieomyl­nego odróżniania wartościowych informacji od atrap pozorujących i pułapek była z całkowitą słusznością głośna - i niesamowita. Ponieważ jednak sam Swyley nie wiedział, jak to robi, nie był więc w stanie wytłumaczyć tego programistom systemów elektronicz­nych, którzy mieli nadzieję powielić jego osiągnięcia w programach analizy obrazów. W rezultacie wszyscy “iści" oraz “ologowie" zaczęli go maltretować, poddając nieskończenie długim i bezpłod­nym badaniom testowym. Na koniec Swyley wymyślił dla nich dość wiarygodnie brzmiące wytłumaczenie, które miało tylko jeden słaby punkt: programy napisane zgodnie z nim - nie działały. Wtedy Swyley oświadczył, że jego tajemnicza zdolność nagle znikła.

Major Thorpe, oficer wywiadu elektronicznego w sztabie bryga­dy, przeczytał kiedyś, że szpinak i ryby są znakomitym lekarstwem przeciw osłabieniu wzroku, przepisał więc je Swyleyowi w formie diety intensywnej. Ale Swyley nienawidził ryb i szpinaku jeszcze bardziej niż testów, którym był poddawany, i w przeciągu tygodnia został dotknięty ostrym daltonizmem, co udowodnił nie dostrzega­jąc niczego w ogóle nawet na najprostszych displejach trenin­gowych.

W rezultacie Swyley został uznany za “nieprzystosowanego społecznie" i przeniesiony do kompanii “D", gdzie zsyłano wszys­tkich nieprzystosowanych i niezadowolonych. Tam jego zdolność cudownie powracała, pod warunkiem że nie było w pobliżu żadnego z oficerów, z wyjątkiem kapitana Sirocco, który dowodził kompa­nią “D" i zupełnie nie interesował się w jaki sposób Swyley uzyskuje swoje wyniki, tak długo, jak długo były one prawidłowe. Nie obchodziło też kapitana, że Swyley był nieprzystosowany, szczególnie dlatego, że tak czy inaczej z samego założenia cała kompania “D" składała się wyłącznie z takich ludzi.

Oznacza to chyba, że nie ma łatwego sposobu wydostania się z kompanii “D", a cóż dopiero ze służby wojskowej w ogóle ­rozmyślał Colman, oczekując w ciemności, aż Swyley wyda swe orzeczenie. Wynikało z tego, że przeniesienie Colmana z Armii do Inżynierii, o które prosił, było mało prawdopodobne.

Według przekonania Colmana rozumiało się samo przez się, że nikt pozostający przy zdrowych zmysłach nie chce zostać zabity albo wysyłany do miejsca, o którym nigdy nie słyszał, przez ludzi których nigdy nie spotkał, w celu zabijania innych ludzi, których nie znał. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie służył w wojsku. Ponieważ jednak Armia była pełna ludzi, których uważał za dostatecznie normalnych i zdrowych na umyśle, wynikał z tego prawdopodobnie wniosek, że wojskowe pojęcie normalności mu­siało być nader dziwne. Z drugiej strony przeniesienie się do czegoś takiego, jak Inżynieria, wyglądało na pierwszy rzut oka na sprawę całkowicie naturalną, rozsądną, konstruktywną i pożądaną. A to, jak się zdaje, było dostateczną gwarancją; że Armia uzna taką prośbę za nierozsądną i dla Colmana niewłaściwą.

Z jeszcze innej strony, do ważnych elementów oceny należało badanie i rekomendacja psychiatryczna, Colman zaś podczas kilku seansów, spędzonych z przydzielonym do brygady psychiatrą Pendreyem, stopniowo doszedł do coraz jaśniejszego wniosku, że Pendrey był zdeklarowanym wariatem. Zastanawiał się więc, czy zwariowany psychiatra, wychodząc ze zwariowanych założeń, może w końcu dojść do wniosków zgodnych ze zdrowym rozsądkiem; podobnie jak dwie równoważne inwersje logiczne w dowodzeniu nie naruszają prawdziwości wniosku. Ale znów, jeśli zgodnie ze standardami Armii Pendrey był normalny, analogia nie chwytała.

Prawda, że Sirocco poparł wniosek; ale Colman nie był pewien czy to zda się na wiele, biorąc pod uwagę, że Sirocco dowodził kompanią “D" i wszystko co proponował, było w sposób oczywisty gdzieś po drodze służbowej rozumiane odwrotnie. Może powinien był przekonać kapitana, by nie popierał wniosku. Z drugiej jednak strony, jeśli wszystko co popierał Sirocco od razu podlegało odwróceniu i jeśli Pendrey był wariatem, ale zgodnie z normami wojskowymi człowiekiem normalnym, i jeśli założenia, z których Pendrey wychodził, były równie wariackie, to mimo wszystko mogła z tego wyniknąć decyzja dla Colmana pomyślna. Ale czy rzeczywiście? Jego próby wmyślenia się w pokrętną logikę sytuacji zostały znów przerwane przez Swyleya, który wreszcie odwrócił się od ekranu i rozparł wygodnie.

- Praktycznie całość ich sił została zgrupowana na flankach po obu stronach wąwozu - obwieścił Swyley. - Jest kilka pododdziałów, które posuwają się w dół po przeciwległym zboczu, ale nie ujmą pozycji jeszcze około trzydziestu minut. - Odblask ekranu podkreślił zdumienie, widoczne na jego twarzy. Wzruszył ramiona­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin