341. Sekret damy do towarzystwa - McPhee Margaret.pdf

(1011 KB) Pobierz
Margaret McPhee
Sekret damy
do towarzystwa
Intrygi i tajemnice
Prolog
Maj 1815, Londyn
Za oknami, w nocnych ciemnościach szczekał pies.
Na biurku, w gniazdku uwitym z czarnego sznura, spoczywała brylantowa kolia.
Lord Evedon wziął ją i zważył w ręce, spoglądając przy tym na stojącą przed nim kobie-
tę. Klejnoty zamigotały w blasku kandelabrów.
- No i co? - odezwał się w końcu lodowatym tonem. - Co pani na to powie, panno
Meadowfield?
Rosalind Meadowfield sprawiała wrażenie kompletnie zdezorientowanej. Nagłe
wezwanie do gabinetu lorda Evedona obudziło w jej duszy niepokój, który przerodził się
w lęk. Godzina była zbyt późna, a oni byli sami. Poza tym lord Evedon był wyraźnie w
złym humorze i pewnie nie bez kozery trzymał w ręku zaginioną kolię swojej matki.
- A więc klejnoty lady Evedon odnalazły się - stwierdziła, nie rozumiejąc, co jesz-
cze miałaby powiedzieć.
- Istotnie, tak - odparł. W jego spokojnym dotąd głosie zadźwięczały gniewne nuty.
- A wie pani, gdzie się odnalazły?
- Nie wiem - odparła zdumiona.
L
T
R
Evedon zmrużył oczy i na moment odwrócił wzrok.
- Kradzież sama w sobie jest przestępstwem, panno Meadowfield - powiedział
zdegustowanym tonem. - Po co te kłamstwa? Niech pani nie pogarsza jeszcze swojej sy-
tuacji.
Rosalind spojrzała na niego, tknięta złym przeczuciem. Serce załomotało jej w
piersi.
- Przykro mi, ale nic z tego nie rozumiem, milordzie...
- To zaraz pani zrozumie - przerwał jej ze wzburzeniem. - Diamenty znaleziono w
pani sypialni, owinięte w pani bieliznę.
- W moją bieliznę? - Ze strachu
ścisnęło
ją w dołku. - To niemożliwe!
Nie odpowiedział, tylko wciąż patrzył na nią oskarżycielskim wzrokiem. Ta krótka
chwila brzemiennej ciszy wystarczyła, by Rosalind zrozumiała, po co została tu wezwa-
na.
- Nie wierzy pan chyba,
że
mogłabym ukraść kolię lady Evedon? - wykrztusiła sła-
bym głosem. - Nigdy w
życiu
bym czegoś takiego nie zrobiła. To musi być jakaś strasz-
liwa pomyłka!
- Nie ma
żadnej
pomyłki. Graves był przy tym, kiedy znaleziono brylanty w pani
sypialni. Zamierza pani kwestionować prawdomówność lokaja, służącego w naszym do-
mu od ponad czterdziestu lat?
- Nie, ale nie potrafię też powiedzieć, jak brylanty znalazły się wśród moich ubrań.
- Rosalind splotła kurczowo ręce, nagle zlodowaciałe. - Przysięgam,
że
mówię prawdę.
- A to, co ma oznaczać? - zapytał, podnosząc z biurka sznur, połyskujący jedwabi-
ście
w blasku
świec.
Trzymając za jeden koniec, puścił resztę i Rosalind z przerażeniem zobaczyła,
że
zawiązano na nim pętlę. Z jej ust wyrwał się mimowolny jęk.
- No więc? - Poruszył palcami i pętla zakołysała się lekko.
- Nigdy w
życiu
nie widziałam tego sznura. Nie wiem, skąd się tu wziął. - Serce
waliło jej jak młotem.
W jednej chwili cała przeszłość stanęła jej przed oczami; wszystko, co z takim tru-
dem starała się ukryć.
Evedon prychnął z niedowierzaniem.
- Ostrzegałem matkę,
żeby
nie przyjmowała dziewczyny bez
żadnych
referencji,
ale lady Evedon to zbyt dobra i ufna istota. Co jeszcze ukradła jej pani przez te wszystkie
lata, będąc jej damą do towarzystwa? Różne drobiazgi, których braku nikt nie zauważył?
A teraz, kiedy wiek nadwątlił umysł mojej czcigodnej matki, rozzuchwaliła się pani i po-
stanowiła to wykorzystać?
- Kategorycznie zaprzeczam! Ja...
- Panno Meadowfield, nie chcę tego słuchać. - Evedon nie pozwolił jej dokończyć.
- Wyszło szydło z worka: jest pani kłamczuchą i złodziejką!
L
T
R
Rosalind zrobiła się purpurowa i jeszcze mocniej splotła ręce, aby ukryć ich drże-
nie.
- Brylanty się znalazły, dzięki Bogu - ciągnął dalej - ale jeśli chodzi o szmaragdy,
mieliśmy mniej szczęścia. Może więc ma pani w sobie choć tyle przyzwoitości,
żeby
się
przyznać, gdzie je pani ukryła?
Patrzyła na niego w osłupieniu, zbyt wstrząśnięta, aby zebrać myśli.
- Mówiłam już,
że
ich nie mam...
- Więc już je pani sprzedała? - Jedwabny sznur prześlizgnął się pomiędzy rozpo-
startymi palcami i spadł na biurko. Rzeźbione nogi fotela zazgrzytały na wyfroterowanej
posadzce. Evedon schował kolię do kieszeni i wstał zza biurka.
- Oczywiście,
że
nie! - Cofnęła się instynktownie, tylko o krok, ale to wystarczyło,
aby powiększyć dzielący ich dystans. - Nie wzięłam niczego, co należy do lady Evedon.
- Wątpię, by miała pani dosyć czasu na pozbycie się szmaragdów. A ponieważ z
całą pewnością nie ma ich w pani pokoju, to gdzie je pani ukryła? - Obszedł biurko i sta-
nął przed nią, patrząc na nią z góry.
- Nie jestem złodziejką - wyszeptała, bo zaschło jej w gardle. - Zaszło jakieś strasz-
liwe nieporozumienie.
Evedon był jednak niewzruszony
- Niech pani opróżni kieszenie, panno Meadowfield.
Wytrzeszczyła oczy, serce tłukło jej się jak oszalałe.
To nie mogła być prawda, to jakiś koszmar!
- Powiedziałem, proszę opróżnić kieszenie - powtórzył, akcentując wyraźnie każde
słowo, jakby zwracał się do półgłówka.
Ręce jej się trzęsły i policzki pałały, kiedy wyjmowała chusteczkę do nosa, a potem
wywróciła kieszeń na drugą stronę, na dowód,
że
jest pusta.
- A inne?
- Nie mam innych kieszeni.
- Nie wierzę, panno Meadowfield. - Polana trzasnęły w kominku.
Evedon stał przez chwilę w milczeniu, a potem nagle chwycił ją za ramię i przy-
ciągnął bliżej, aby obmacać jej stanik i spódnicę.
L
T
R
- Lordzie Evedon! - zaprotestowała i spróbowała się wyrwać, ale on
ścisnął
ją jesz-
cze mocniej.
- Tak
łatwo
nie zrezygnuję. Chcę wiedzieć, gdzie je schowałaś.
- Ależ ja ich nie wzięłam! - wykrzyknęła, szamocząc się rozpaczliwie.
Pies nadal szczekał na dworze. W domu, jakby do wtóru, rozległy się kobiece
krzyki. To stara lady Evedon krzyczała na piętrze.
Rosalind przestała się szarpać, mimo to lord Evedon wciąż ją trzymał.
- Niech mnie pani nie próbuje wystrychnąć na dudka, panno Meadowfield, bo to
się pani nie uda. Jeżeli teraz mi pani nie powie, gdzie są szmaragdy, może będzie pani
bardziej skłonna do zeznań rano, kiedy przyjdzie tu konstabl.
W domu tymczasem zrobił się ruch. Zza drzwi słychać było podniesione głosy i
tupot zbliżających się kroków.
Rosalind poczuła,
że
uścisk Evedona osłabł na chwilę, i wreszcie zdołała się wy-
rwać. Poleciała jednak na biurko z takim impetem,
że
chcąc utrzymać równowagę,
uchwyciła się stosu książek i wylądowała wraz z nimi na podłodze. W palcach
ściskała
list, który wysunął się spomiędzy pożółkłych stronnic.
Lord Evedon zbladł, na jego twarzy odmalowało się przerażenie. A potem gwał-
townym ruchem wyrwał jej list z ręki.
W tej chwili ktoś głośno zapukał do drzwi.
L
T
R
- Milordzie! - rozległ się głos lokaja Gravesa.
Evedon szybko wsunął list do kieszeni. Na czole zalśniły mu kropelki potu.
- Ogarnij się trochę! - syknął do wstającej Rosalind, która dopiero teraz uświado-
miła sobie,
że
w trakcie szamotaniny rozsypała jej się fryzura, więc znów przykucnęła i
zaczęła szukać na podłodze spinek do włosów.
- Milordzie! - powtórzył Graves. - To bardzo pilne.
Lord Evedon błyskawicznie wygładził surdut i kamizelkę, po czym zwrócił się do
Rosalind:
- Wstawaj! - Szarpnął ją boleśnie za ramię, nadpruwając rękaw sukni. - I ani słowa
o tym mojej matce! Rozumiemy się?
Poczekał, aż kiwnie głową, i dopiero wtedy pozwolił Gravesowi wejść.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin