Harry Harrison - Brion Brandd 02 - Planeta Bez Powrotu.doc

(682 KB) Pobierz
Harry Harrison Planeta bez powrotu

Harry Harrison        Planeta bez powrotu

 

 

     . 1 .      

 

 

Zwiadowca

 

 

   Kiedy niewielki statek kosmiczny wniknął w górne warstwy atmosfery, zaczął płonąć niczym meteor; jego blask wzmógł się w ciągu kilku sekund od czerwieni do bieli. Stop, z którego wykonana była jego powłoka, choć nieprawdopodobnie wytrzymały, nie był jednak odporny na działanie aż tak wysokiej temperatury. Odrywane i spalane cząsteczki metalu tworzyły wokół stożkowego dzioba statku ognistą otoczkę. Nagle, kiedy zdawało się, że cały statek zostanie pochłonięty przez ogień i zniszczony, przez jaskrawą poświatę przedarły się jeszcze jaśniejsze płomienie silników hamujących. Gdyby statek spadał w sposób nie kontrolowany, z całą pewnością zostałby zniszczony, jego pilot wiedział jednak, co robi i czekał do ostatniej chwili z włączeniem hamownic.

 

 

   Mknął w dół przez grubą powlokę chmur ku pokrytej trawą równinie, która rosła przed nim z przerażającą szybkością. Kiedy wydawało się już, że katastrofa jest nieunikniona, hamownice odpaliły ponownie wstrząsając statkiem z siłą odpowiadającą kilku G. Mimo pracujących pełną mocą silników, statek opadał wciąż z dużą szybkością i po chwili wylądował z hukiem na ziemi, dociskając do oporu amortyzatory.

 

   Kiedy kłęby dymu i pyłu opadły, na jego dziobie otworzył się niewielki luk i wynurzyła się z niego kamera. Zaczęła powoli zataczać półkola, obserwując rozległe morze trawy, rosnące w oddali drzewa... kompletne bezludzie. Gdzieś daleko przemykało w panice stado jakichś zwierząt, szybko jednak znikło z pola widzenia. Kamera poruszała się nieprzerwanie, aż w końcu zatrzymała obiektyw na znajdujących się nie opodal szczątkach zdemolowanego sprzętu wojennego - rozległym rumowisku rozciągającym się na porytej kraterami równinie.

 

   Był to obraz totalnej ruiny. Pole bitwy usłane było setkami, może nawet tysiącami, zdruzgotanych potężnych maszyn wojennych. Wszystkie były podziurawione, pogięte i porozrywane działaniem strasznych sił. Cmentarzysko ciągnęło się aż po horyzont. Obejrzawszy pordzewiałe korpusy, kamera wsunęła się z powrotem do luku, którego pokrywa zaraz się zatrzasnęła. Minęło wiele minut, zanim ciszę przerwał zgrzyt metalu trącego o metal; to otwierała się pokrywa śluzy powietrznej.

 

   Minęło jeszcze kilka minut, nim ze środka powoli wynurzył się człowiek Poruszał się ostrożnie, trzymając w ręku karabin jonowy; końcówka lufy zataczała półkola niczym węszące, wygłodniałe zwierzę. Miał na sobie ciężki kombinezon ochronny z hełmem wyposażonym w TV. Bacznie lustrując otaczający teren i nie spuszczając palca ze spustu, powoli sięgnął wolną ręką w dół i wcisnął guzik na nadgarstku drugiej dłoni.

 

    - Kontynuuję raport. Jestem poza statkiem. Będę szedł wolno, aż mój oddech wróci do normy. Mam obolałe kości. Lądowałem spadając swobodnie do ostatniej chwili. Było to naprawdę szybkie lądowanie i w końcowym momencie miałem piętnaście G. Na razie nic nie wskazuje na to, bym został namierzony podczas spadania. Będę mówił przez cały czas. Ten przekaz jest nagrywany na moim statku dalekiego zasięgu krążącym na orbicie. Tak więc bez względu na to, co się stanie ze mną, ten raport przetrwa. Chcę uniknąć takiej partaniny, jaką odwalił Marcill.

 

   Nie czuł wyrzutów sumienia z powodu tych słów. Odzwierciedlały one to, co myślał o swoim martwym już poprzedniku. Gdyby Marcill przedsięwziął jakiekolwiek środki ostrożności, żyłby pewnie nadal. Pomijając zresztą środki ostrożności, ten dureń powinien był jednak pomyśleć o pozostawieniu jakiejś wiadomości. Nie zostało po nim nic, absolutnie nic, i nie wiadomo, co się z nim stało. Nawet słowa raportu, który mógłby teraz pomóc. Hartig zmarszczył nos, myśląc o tym. Lądowanie na nowej planecie zawsze jest niebezpieczne bez względu na to, jak niewinnie by ona wyglądała. Również i ta, Selm - II, nie była z pewnością pod tym względem wyjątkiem, zwłaszcza że nie wyglądała wcale przyjaźnie. To była pierwsza robota Marcilla. I ostatnia. Przekazał relację z orbity podając położenie miejsca, w którym zamierzał lądować. I nic więcej. Dureń! Od tego czasu wszelki słuch o nim zaginął. Właśnie wtedy zdecydowano się wezwać fachowca. Dla Hartiga był to siedemnasty zwiad planetarny. Zamierzał wykorzystać całe swoje doświadczenie, aby na siedemnastu się nie skończyło.

 

    - Rozumiem, dlaczego Marcill wybrał właśnie to miejsce. Nie ma tu niczego prócz trawy. To bezludna równina ciągnąca się na wszystkie strony. tuż obok miejsca lądowania rozegrała się jakaś bitwa... i to nie tak dawno. Pozostałości po niej znajdują się na wprost mnie. Wygląda to na różnego rodzaju sprzęt bojowy. Kiedyś te maszyny musiały wyglądać imponująco, teraz jednak są porozrywane i pordzewiałe. Spróbuję przyjrzeć się im z bliska.

 

   Hartig zamknął wejście do śluzy i ostrożnie, nie przerywając relacji, ruszył w stronę pobojowiska.

 

    - Te maszyny są naprawdę gigantyczne. Najbliższa ma co najmniej pięćdziesiąt jardów długości: pojazd gąsienicowy z pojedynczą, ogromną lufą. Jest zniszczony. Nie widać na nim żadnych oznaczeń. Spróbuję przyjrzeć mu się z bliska: Przyznam się jednak szczerze, że mi się to nie podoba. Z orbity nie było tu widać żadnych miast, nie było słychać żadnych audycji bądź sygnałów na jakimkolwiek zakresie fal radiowych. A mimo to jest tu pobojowisko i te wraki. To przecież nie są zabawki. Ten sprzęt jest wytworem bardzo zaawansowanej techniki. Nie jest złudzeniem. To solidny metal, który został rozerwany przez coś jeszcze potężniejszego. Nadal nie widzę na korpusie żadnych symboli ani znaków identyfikacyjnych. Spróbuję wejść do środka. Z miejsca, w którym stoję, nie dostrzegam wprawdzie żadnego włazu, ale jest tam z boku wyrwa, w której zmieściłby się z powodzeniem łazik. Idę tam. W środku mogą być jakieś dokumenty, a na urządzeniach kontrolnych jakieś napisy.

 

   Nagle Hartig przystanął. Zamarł w bezruchu i uchwycił ręką poszarpany brzeg wyrwy. Wydało mu się, że coś usłyszał. Ostrożnym ruchem podniósł poziom sygnału zewnętrznego mikrofonu. Jedynym, co go dobiegło, był jednak tylko odgłos wiatru wyjącego pomiędzy metalowymi szczątkami. Nic więcej. Nadsłuchiwał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się, aby wejść przez wyrwę do wnętrza maszyny.

 

   Z przerażającą gwałtownością spomiędzy metalowych szczątków rozbrzmiał echem odległy mechaniczny zgrzyt. Hartig obrócił się i przycupnął wysuwając do przodu karabin gotowy do strzału.

 

    - Coś się tam porusza. Jeszcze tego nie widzę... ale słyszę wyraźnie. Włączyłem zewnętrzny mikrofon w obwód, żeby odbierany przez niego dźwięk nagrywał się takie. Staje się coraz donośniejszy, to chyba koła, gąsienice, ... skrzypią, zgrzytają. Pojazd... Jest!

 

   Ze zgrzytem metalu spomiędzy zniszczonych maszyn wyłonił się nieznany pojazd. Mniejszy od pozostałych miał nie więcej niż pięć jardów długości - sunął do przodu z zapierającą dech w piersiach szybkością. Był czarny i wyglądał złowrogo. Hartig podniósł wyżej karabin, ale kiedy zobaczył jak pojazd skręca przyśpieszając, zdjął palec ze spustu.

 

    - Kieruje się w stronę mojego lądownika! Pewnie namierzył go, kiedy lądowałem. Za pomocą promieniowania, radaru, nie wiem. Włączam urządzenie do zdalnego sterowania, aby przygotować pokładowe urządzenia obronne. Gdy tylko ten pojazd znajdzie się w ich zasięgu, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi... Teraz!

 

   Jedna po drugiej rozległy się detonacje, kiedy szybkostrzelne działka pokładowe pluły śmiertelnym ogniem. Ziemia zatrzęsła się, w powietrze wyleciały odłamki skał i wzbiły się kłęby dymu. Działka zamarły, lecz kiedy tylko pojazd wyłonił się z kłębów pyłu, na nowo rozpoczęły kanonadę. Pojazd był zupełnie nietknięty.

 

    - Ten pojazd jest szybki i wytrzymały, ale główne działa poradzą sobie z nim...

 

   Nagle ziemią wstrząsnęła potężniejsza od poprzednich eksplozja, która szczękiem odbiła się od otaczających Hartiga metalowych ścian, wywołując deszcz rdzawego pyłu. Wyjrzał na zewnątrz, zamarł w bezruchu i zaczął mówić matowym głosem:

 

    - Mój lądownik wyleciał w powietrze. Wystarczył jeden strzał z tego cholernego pojazdu, a nasze działka nawet go nie drasnęły. Teraz skręca w moim kierunku. Na pewno namierzył wysyłane przeze mnie sygnały radiowe, promieniowanie cieplne lub coś jeszcze innego. Teraz już nie ma sensu wyłączanie radiostacji. Sunie prosto na mnie. Strzelam do niego, ale bez skutku. Nie widzę żadnych okien ani wzierników. Jego załoga musi korzystać z przekaźników telewizyjnych. Próbuję strzelać do występów znajdujących się z przodu pojazdu. To mogą być detektory albo co... Nawet nie zwolnił...

 

   Odgłos eksplozji przerwał dalszy przekaz. Anteny krążącego wokół planety statku zaczęły automatycznie poszukiwać utraconego sygnału. Bez skutku. Wtedy, zgodnie z programem, centrum kontroli sprawdziło inne kanały. Nic. Z typową dla automatów nieustępliwością zaczęło od początku, lecz nie wykryło nic poza promieniowaniem atmosferycznym. Po godzinie spróbowało raz jeszcze i powtarzało to następnie co sześćdziesiąt minut przez całą dobę. Kiedy ta część programu została zakończona, zgodnie z instrukcją włączyło radiostację nadświetlną i wysłało całą relację otrzymaną od zwiadowcy z powierzchni planety. Wypełniwszy swą powinność, wyłączyło wszystkie obwody prócz czuwających i zamarło w nieskończenie cierpliwym oczekiwaniu na następną instrukcję.

 

 

następny                 

 

             

             

 

             

             

 

             

 

Harry Harrison        Planeta bez powrotu

 

 

     . 2 .      

 

 

Zapach Śmierci

 

 

   - Co to? Coś złego? - zapytała Lea.

 

 

   W miejscu, w którym jej ciało stykało się z Brionem, poczuła jego nagłe napięcie. Leżeli obok siebie w głębokiej koi całkowicie zrelaksowani i patrzyli przez bulaj na usianą gwiazdami kosmiczną przestrzeń. Czuła, że jego potężne ramię obejmujące jej drobne ciało wyraźnie zesztywniało.

 

    - Nic takiego. Spójrz tylko na te kolory...

 

    - Posłuchaj, kochana bryło mięśni, może jesteś najlepszym zapaśnikiem w Galaktyce, ale jesteś za to najgorszym kłamcą. Coś się stało. Coś, o czym nie wiem.

 

   Brion wahał się przez chwilę, po czym powiedział: - Jest tu ktoś. Niedaleko. Ktoś, kogo przedtem nie było. Ten ktoś zwiastuje kłopoty.

 

    - Wierzę w twoje zdolności empatyczne. Widziałam, jak się sprawdzały i wiem, że potrafisz wyczuć stany emocjonalne innych ludzi. Ale teraz jesteś daleko w przestrzeni kosmicznej, w drodze pomiędzy dwiema gwiazdami oddalonymi od siebie o całe lata świetlne, skąd więc tu nowy człowiek na pokładzie... - urwała i spojrzała nagle na zewnątrz, na gwiazdy. - Oczywiście, wahadłowiec. To pewnie jakieś spotkanie, a nie rutynowa korekta kursu. Czyżby tam był jakiś inny statek nadświetlny? Ktoś będzie się przesiadał...

 

    - On nie leci... on już przyleciał. Jest już na pokładzie. Idzie prosto do nas. Nie podoba mi się to wszystko. Nie podoba mi się ten facet... ani ta wiadomość, z którą przybywa.

 

   Jednym płynnym ruchem Brion zerwał się na nogi, odwrócił się do tyłu i zacisnął pięści. Mimo iż miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył blisko sto trzydzieści pięć kilogramów, poruszał się zwinnie jak kot. Lea spojrzała na wyprostowaną postać i prawie poczuła wypełniające ją napięcie.

 

    - Nie możesz mieć pewności - powiedziała cicho. Niewątpliwie masz rację, ktoś przybył na statek Ale nie musi to wcale oznaczać, że ma jakikolwiek związek z nami...

 

    - Jeden martwy człowiek, być może nawet dwóch. Ten, który się zbliża, sam cuchnie śmiercią. Już tu jest. Lea westchnęła głęboko, kiedy usłyszała za sobą otwierające się drzwi do kajuty. Z lękiem spojrzała przez ramię, nie wiedząc, czego oczekiwać. Słychać było odgłos delikatnego szurnięcia nogą, po którym nastąpił głuchy stukot. I znowu: szurnięcie, stukot. Coraz bliżej i głośniej. Zaraz potem w drzwiach ukazał się mężczyzna. Zawahał się i rozejrzał na boki, mrugając, jak gdyby miał kłopoty ze wzrokiem.

 

   Lea musiała zdobyć się na niemały wysiłek, aby ukryć uczucie wstrętu, którego na jego widok doznała, a także aby nie odwracać wzroku. Jedyne oko mężczyznny spojrzało powoli za nią, na Briona. Kiedy go dojrzał, ponownie ruszył do przodu, powłócząc wykręconą dziwnie stopą i stawiając ciężko kulę przy każdym kroku. Zapewne ta sama siła, która okaleczyła jego nogi, oderwała mu również fragment prawej połowy twarzy. Nowa skóra, która wyrosła w tamtym miejscu, była jasnoróżowa. Pusty oczodół zakrywała opaska. Nie miał także prawej ręki. W jej miejscu znajdowała się przeszczepiona do obojczyka jej miniatura, która dopiero po roku osiągnie normalną wielkość. Teraz była jeszcze nieduża, przypominała z wyglądu rękę dziecka - miała około trzydziestu centymetrów długości - i zwisała bezwładnie. Przybyły poczłapał bliżej do masywnej postaci Briona.

 

    - Nazywam się Carver - przedstawił się. - Przybyłem tu, aby się z tobą zobaczyć, Brandd.

 

    - Wiem. - Napięcie opuściło teraz ciało Briona równie szybko jak nim owładnęło. - Usiądź i odpocznij.

 

   Lea nie mogła powstrzymać się od odsunięcia na bok, kiedy Carver westchnąwszy głęboko opadł na koję tuż przy niej. Słyszała jego ciężki oddech i widziała kropelki potu na skórze, kiedy grzebał w kieszeni, szukając kapsułki, którą następnie włożył do ust. Spojrzał na dziewczynę i skinął głową.

 

    - Doktor Lea Morees - powiedział. - Pani także potrzebuję.

 

    - Culrel? - zapytał Brion. Carver przytaknął.

 

    - Cultural Relationships Foundation. Rozumiem, że pracowaliście już kiedyś z nami?

 

    - Owszem. To był nagły wypadek...

 

    - Każdy wypadek jest nagły. Stało się coś bardzo ważnego i wysłano mnie, abym spotkał się właśnie z wami.

 

    - Dlaczego z nami? Dopiero co wróciliśmy z zadupia, jakim była planeta Dis. Lea tylko co wyzdrowiała. Obiecano nam, że będziemy mieli trochę odpoczynku przed następną akcją. Zgodziliśmy się pracować dalej dla waszych ludzi, ale nie już teraz...

 

    - Powiedziałem wam... To nagła sprawa - głos Carvera był chrapliwy. Wcisnął zdrową rękę między kolana, aby powstrzymać drżenie. Był to ból lub przemęczenie albo obie te rzeczy na raz i starał się im nie poddać. - Właśnie, jak zapewne dostrzegacie, wróciłem z innej tego typu nagłej akcji. Jeśli to polepszy wam samopoczucie, powiem, że wiem, co się wam przytrafiło na Dis i że w związku z tym zaproponowałem nawet, że sam przeprowadzę tę robotę. Wyśmiali mnie. Dla mnie nie było to wcale takie śmieszne. No jak, zgadzacie się? - Odwrócił się, aby spojrzeć Brionowi w twarz.

 

    - Nie możesz nalegać na Leę, nie teraz. Zajmę się tym sam.

 

   Carver sprzeciwił się ruchem głowy.

 

    - Musicie działać razem, jako zespół. Rozkazy w tej sprawie są wyraźne. Jednakowe zdolności, synergiczny związek...

 

    - Polecę z Brionem - powiedziała Lea. - Czuję się już znacznie lepiej. Zanim dotrzemy na miejsce będę w pełni sił.

 

    - Miło to słyszeć. Jak zapewne wiecie, jesteśmy organizacją całkowicie dobrowolną - Carver zignorował drwiące prychnięcie Briona i wygrzebał z kieszeni płaskie plastikowe pudełko. - Nie sądzę, abyście nie wiedzieli, iż prawie wszystkie nasze akcje dotyczą kultur, które przeżywają kłopoty, społeczeństw zamieszkujących planety, które zostały odcięte od głównego nurtu ludzkich kontaktów przez tysiące lat. Nie zajmujemy się z zasady odkrywaniem planet na nowo, to zadanie Zwiadu Planetarnego. Oni lecą zawsze pierwsi, potem przekazują nam zgromadzone informacje. To twarda jednostka. Służyłem tam cztery lata, dopiero potem przeszedłem do Fundacji. - Uśmiechnął się ironicznie. - Myślałem, że ta nowa robota będzie łatwiejsza. Zwiad Planetarny ma jednak jakieś problemy i zwrócił się do nas o pomoc. Czy jesteście gotowi już teraz zapoznać się z tymi nagraniami?

 

    - Przyniosę odtwarzacz z mojej kabiny - powiedział Brion.

 

   Carver skinął ociężale głową, zbyt zmęczony, aby mówić.

 

    - Zamówić ci coś? - zapytała Lea, kiedy Brion wyszedł z kajuty.

 

    - Tak, chętnie jakiegoś drinka. Popiję nim pigułkę... za kilka minut poczuję się lepiej. Ale bez alkoholu, na razie nie mogę.

 

   Czuła jego spojrzenie na sobie, kiedy dzwoniła do centrali pasażerskiej i przekazywała zamówienie komputerowi. Kiedy odłożyła słuchawkę, odwróciła się szybko w stronę gościa.

 

    - No i jak oceniasz to, co widzisz?

 

    - Przepraszam. Nie chciałem się gapić. Czytałem o tobie w rejestrze. Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo z Ziemi.

 

    - A czego się spodziewałeś? Dwóch głów?

 

    - Powiedziałem przepraszam! Przed opuszczeniem rodzinnej planety i ruszeniem w Kosmos sądziłem, że cała ta opowieść o Ziemi to jeden z mitów religijnych...

 

    - No i teraz widzisz, że jesteśmy z prawdziwego, niedożywionego ciała i krwi. Jesteśmy niedojadającymi mieszkańcami przeludnionej i zużytej planety. Przypuszczam, że powiedziałbyś, że mamy to, na co zasłużyliśmy.

 

    - Nie. No, może w jednej kwestii, nie więcej. Jestem przekonany, że Imperium Ziemskie ponosi winę za brak umiaru w wielu sprawach. Mam tu na myśli to wszystko, o czym można przeczytać w podręcznikach szkolnych. Nikt w to nie wątpi. Ale to już historia, starożytność sprzed wielu tysięcy lat. To, co ma teraz dla mnie większe znaczenie, to przyszłość wszystkich tych planet, które znalazły się w izolacji po Upadku. Kiedy zobaczyłem na własne oczy, jaki los spotkał niektóre z nich, zdałem sobie sprawę z tego, jaki brutalny mógłby stać się wszech świat. Ludzkość z zasady przynależy do Ziemi. Osobiście możecie czuć się gorsi, ponieważ przeludnienie i ograniczone zapasy surowców spowodowały ogólne zmniejszenie się waszych ciał. Tak czy inaczej, należycie do Ziemi i jesteście jej wytworem. Wielu wśród nas jest większych i silniejszych od was, ale jest to jedynie skutek konieczności przystosowania się do okrutnych i brutalnych światów. Przyzwyczaiłem się już do tego i traktuję nawet jako normę. Kiedy ciebie zobaczyłem, uzmysłowiłem sobie jednak, że dom rodzinny ludzkości nadal istnieje uśmiechnął się. - Może wyda ci się to śmieszne, ale na twój widok doznałem uczucia zadowolenia i ul~. Poczułem się jak dziecko, które odnalazło dawno utraconych rodziców. Obawiam się, że te słowa nie oddają dobrze tego, co czuję. To tak jak powrót do domu z dalekiej podróży. Widziałem, w jaki sposób ludzkość zaadaptowała się do wielu planet. Spotkanie ciebie to jakby w pewnym sensie wchłonięcie kojącej szczypty wiedzy. Nasz dom nadal tam jest Cieszę się, że cię spotkałem.

 

    - Wierzę ci, Carver - uśmiechnęła się. - Muszę przyznać, że ja także zaczynam cię lubić. Choć muszę również dodać, że twój wygląd nie należy do najprzyjemniejszych.

 

   Zaśmiał się i odchylił do tyłu, popijając małymi łykami zimnego drinka, który został automatycznie dostarczony na stół.

 

    - Daj mi rok, a nie poznasz mnie!

 

    - Nie wątpię, że tak będzie. Jestem biologiem, egzobiologiem, więc teoretycznie wiem, jakie efekty można osiągnąć na drodze odrostu. Jestem pewna, że za jakiś czas będziesz jak nowo narodzony. Ale to tylko teoria i jak dotąd nie widziałam tego w praktyce. My, Ziemianie, nie jesteśmy zamożni, więc mało kogo z nas stać na tak kompleksową rekonstrukcję jak twoja.

 

    - To jedna z niewielu korzyści, jakie daje ta praca. Odtwarzają człowieka bez względu na to, jak mocno jest pokiereszowany. Za kilka miesięcy pod tą opaską będę miał nowe oko.

 

    - Miło to słyszeć. Ale szczerze mówiąc, wolałabym osobiście uniknąć wszystkich korzyści związanych z tego typu rekonstrukcją, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

 

    - Pozostaje mi zatem życzyć ci szczęścia. Trudno zresztą się z tobą nie zgodzić.

 

   Obydwoje spojrzeli na Briona, który wrócił z odtwarzaczem. Wziął kasetę z nagraniem i wsunął do pojemnika. Kiedy zajaśniał ekran, razem z Leą pochylił się do przodu. Carver słuchał nagrania popijając zimny płyn ze szklanki. Słyszał je już wiele razy i przedrzemał początek. Ocknął się dopiero pod koniec. Głos Hartiga był spokojny i precyzyjny. Mimo, iż wiedział, że czeka go niechybna śmierć, nie przerywał swojej relacji. Chciał ułatwić działanie swoim następcom. Lea była wyraźnie przerażona, kiedy nagranie dobiegło końca i ekran zgasł, natomiast beznamiętna twarz Briona nie wyrażała żadnych uczuć.

 

    - I chcecie, abyśmy udali się na tę planetę, Selm - II? - zwrócił się do Carvera. Ten przytaknął. - Dlaczego? To wygląda bardziej na robotę dla wojska. Nie lepiej byłoby wysłać tam coś większego, dobrze uzbrojonego, co potrafiłoby zadbać o swoje bezpieczeństwo?

 

    - Nie. To jest właśnie to, czego nie chcemy. Doświadczenie wykazało, że zbrojna interwencja nigdy nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wojna niszczy. Nam potrzeba przede wszystkim wiedzy, informacji. Musimy dowiedzieć się, co się dzieje na tej planecie. Potrzebujemy utalentowanych ludzi, takich jak wy. Dis była zapewne pierwszym waszym przydziałem, czymś, w co zostaliście wciągnięci mimo swej woli. Ale powiodło się wam nadzwyczajnie i osiągnęliście to, co według specjalistów było niemożliwe. Chcemy, abyście wykorzystali swoje zdolności i w tej sprawie. Nie przeczę, że to może być bardzo niebezpieczne, ale ta robota musi zostać wykonana.

 

    - Nie planowałam żyć wiecznie - powiedziała Lea i zamówiła kilka mocnych drinków. Jej nonszalancja nie zwiodła Briona.

 

    - Polecę tam sam - powiedział. - Lepiej sobie poradzę w pojedynkę. - Och nie, nie możesz, ty wielka bezmózgowa bryło mięśni! Nie jesteś dostatecznie bystry, abym mogła puścić cię samego. Polecę z tobą albo nie polecisz w ogóle. Spróbuj lecieć sam, a zastrzelę cię. Po co mają wieźć cię taki szmat drogi, jeśli i tak masz zginąć.

 

   Brion uśmiechnął się, słysząc te słowa.

 

    - Twoje współczucie i wyrozumiałość są niezwykle wzruszające. Zgadzam się. Twoje argumenty przekonały mnie, że najlepiej będzie, jeśli polecimy tam razem.

 

    - Świetnie! - złapała szklankę, gdy tylko ta ukazała się w wylocie podajnika i pociągnęła duży łyk. - Jaki ma być nasz następny krok, Carver?

 

    - Trudny: Musicie przekonać kapitana statku, aby zmienił kurs i skierował się na Selm - II. Na orbicie będzie czekał na nas statek operacyjny.

 

    - Może być z tym jakiś problem? - zapytał Brion. - Widzę, że nigdy nie miałeś do czynienia z kapitanem liniowca dalekiego zasięgu. Wszyscy oni są bardzo apodyktyczni. I podczas lotu sami decydują o wszystkim. Nie możemy zmuszać go do zmiany kursu. Możemy go jedynie przekonywać.

 

    - Przekonam go - powiedział Brion. - Podjęliśmy się tej roboty i żaden pilotczyna nie będzie stał nam na drodze!

 

 

następny                 

 

             

             

 

             

             

 

             

 

Harry Harrison        Planeta bez powrotu

 

 

     . 3 .      

 

 

Desperacki plan

 

 

   Kapitan MLuta mógłby mieć wiele przezwisk, ale nigdy, w najśmielszych nawet wyobrażeniach, nie sądził, by nazwano go pilotczyną. Stał twarzą w twarz z Brionem Branddem. Spoglądali na siebie groźnie. Obaj byli mężczyznami rosłymi, krzepkimi i wysokimi... przy czym kapitan był nawet nieco wyższy. Był tak samo umięśniony jak Brion... i równie wojowniczy. Byli bardzo podobni do siebie, z jednym wyjątkiem: skóra Briona miała kolor opalenizny, kapitana zaś głębokiej czerni.

 

 

    - Odpowiedź brzmi nie - powiedział kapitan MLuta chłodno, a w głosie jego wyczuwało się rosnącą złość. Proszę opuścić mój mostek!

 

    - Chyba pan mnie dobrze nie zrozumiał, kapitanie. To była moja nieformalna prośba.

 

    - W porządku. Pańska nieformalna prośba została odrzucona!

 

    - Jeszcze nie powiedziałem, dlaczego się z nią do pana zwróciłem...

 

    - I nie będzie pan miał okazji, dopóki będę miał tu coś do powiedzenia. A będę miał. Jestem kapitanem tego statku. Mam załogę, pasażerów i ładunek, za który odpowiadam. A także rozkład lotu. To jest dla mnie najważniejsze. Ze wszystkiego. Już i tak wasi ludzie zakłócili lot, aby umożliwić panu spotkanie z tym człowiekiem. Zgodziłem się na to, ponieważ poinformowano mnie, że to nagły wypadek. Teraz już po wszystkim. Wyjdzie pan sam, czy mam pana wyrzucić?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin