Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 01 - Planeta Robotow.doc

(673 KB) Pobierz
Harry Harrison Bill, Bohater Galaktyki

Harry Harrison        Bill, Bohater Galaktyki

 

. 1 .      

 

 

 

Memu brachowi serdecznemu

   Brianowi W. Aldissowi,

 

który dzierży w dłoni sekstans

i wyznacza kurs nam wszystkim

 

 

Bill w gruncie rzeczy nigdy sobie do końca nie uświadomił, że wszystko zaczęło się od seksu. Gdyby jednak owego ranka słońce nie świeciło tak mocno na wypolerowanym niebie Phireginadonu II i gdyby Billowi nie śmignął śnieżnobiały, baryłkowaty tyłeczek kąpiącej się w strumieniu Ingi Mani Calyphygii, to zamiast roztrząsać zawiłe problemy różnicy płci, przyłożyłby się bardziej do pługa i w momencie, kiedy na drodze rozbrzmiały upojne dźwięki muzyki, znajdowałby się już po drugiej stronie wzgórza i nic by nie usłyszał; a jego życie wyglądałoby zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Tak się jednak nie stało, toteż Bill puścił rączki pługa ciągniętego przez robomuła i zaczął gapić się na drogę.

Widok był zaiste imponujący. Na czele pochodu szedł robot-orkiestra, wysoki na dwanaście stóp, znakomicie się prezentujący w wielkiej, futrzanej czapie kryjącej zestaw głośników hi-fi. Kroczył pewnie na swoich złotych, podobnych kolumnom nogach, a jego trzydzieści ramion rżnęło, szarpało i naciskało co się tylko dało w oszałamiającej ilości instrumentów. Wydobywała się z nich dziarska, wojskowa muzyka i nawet chamskie stopy Billa zaczęły się ruszać w drewnianych chodakach, kiedy błyszczące buty maszerujących za robotem żołnierzy odmierzały donośnym stukotem doskonale równy rytm. Medale pobrzękiwały na szerokich piersiach wojaków i w sumie był to bez wątpienia najbardziej podniosły widok, jaki można sobie wyobrazić. Za żołnierzami, wspaniały w swym półpancerzu, galonach, medalach, baretkach, przy szpadzie i krócicy maszerował sierżant, przecięty niemal na pół wojskowym pasem. jego stalowy wzrok spoczął na gapiącym się zza płotu Billu; wykrojone jakby z kawałka blachy usta wykrzywiły mu się w przyjacielskim uśmiechu, skinął nieznacznie głową i mrugnął porozumiewawczo. W chwilę później mały oddział pomaszerował dalej, a wraz z nim zakurzona horda podskakujących, pełzających czy jadących na kółkach robotów pomocniczych różnej maści. Kiedy i one zniknęły, Bill przelazł z trudem przez płot i pognał za nimi co sił w nogach. Wszelkie interesujące wydarzenia występowały na Phireginadonie II z częstotliwością dwóch na cztery lata, toteż nie miał zamiaru stracić czegoś, co zapowiadało się jako trzecie.

Kiedy zadyszany Bill wpadł na rynek, zebrał się tam już spory tłum przysłuchujący się porywającemu koncertowi. Robot-orkiestra rzucił się najpierw w gąszcz podniosłych taktów „Gwiezdnych żołnierzy w niebo równym krokiem”, wyrąbał sobie drogę do „Rakietowego grzmotu” aż wreszcie omal się doszczętnie nie zdemolował w pogmatwanym rytmie „W piekle saperzy dzielnie kopią dziurę”. Ostatni akord zaakcentował z takim przejęciem, że jedna z jego nóg wystrzeliła nagle wysoko w powietrze, została jednak zręcznie schwytana w locie i robot zakończył swój popis balansując na jednej nodze, oderwaną zaś kończyną wybijając takt. Po finałowym, rozrywającym bębenki forte na blachach, robot użył oderwanej kończmy jako wskazówki, kierując uwagę tłumu na przeciwległą stronę placyku, gdzie ustawiono trójwymiarowy ekran i budkę z napojami orzeźwiającymi. Żołnierze zniknęli tymczasem w knajpie i promieniujący serdecznym uśmiechem sierżant został sam wśród swych robotów.

A teraz słuchajcie! Napoje na koszt Cesarza, a tymczasem, żeby wam się nie nudziło, parę kapitalnych, przygodowych scenek z dalekich krajów! - zawołał donośnym, twardym głosem.

Tłum skierował się w tamtą stronę, Bill oczywiście także i tylko paru zgorzkniałych, starszawych osobników, od wielu już lat skutecznie unikających zaciągu do wojska, zniknęło między domami. Napoje chłodzące serwowane były przez robota z kurkiem w miejscu pępka i niewyczerpanym zapasem plastykowych kubeczków w biodrze. Bill pociągnął z ukontentowaniem smakowity trunek, chłonąc jednocześnie bajeczne przygody żołnierzy z Oddziałów Kosmicznych, w kolorze, z efektami dźwiękowymi i stymulującym podkładem poddźwiękowym. Było tam wszystko - bitwa, chwała i śmierć, chociaż ginęli tylko Chingersi, jedyną zaś szkodą, jakiej doznawali żołnierze, były estetyczne, małe ranki na kończynach, dające się bez problemów przykryć niewielkimi opatrunkami. Bill zajęty był podziwianiem tego wszystkiego i nie miał zielonego pojęcia, że jego z kolei podziwia przybyły na Phireginadon II z Misją rękrutacyjną sierżant Grue, którego małe, świńskie, płonące chciwością oczka przywarły do karku Billa.

- To ten!- zarechotał pod nosem, nieświadomie oblizując wargi językiem pokrytym żółtawym nalotem. Już niemal czuł w kieszeni premię, jaką dostanie za tego osiłka. Tłum zebrany na placu składał się głównie z podstarzałych mężczyzn, tłustych kobiet, dzieciaków i innego nie nadającego się do służby materiału. Wyjątek stanowił ten barczysty, umięśniony kęs elektronicznego mięsa armatniego. Z precyzją świadczącą o dużej wprawie, sierżant zmniejszył nieco poddźwiękowy podkład i skierował w potylice swej ofiary wąski strumień stymulacyjny. Bill aż zadrżał cały, biorąc niemal udział w odbywającej się przed jego oczami wspaniałej bitwie.

Kiedy przebrzmiał ostatni akord i ekran zgasł, robot-barman załomotał donośnie o swoją metalową pierś wykrzykując „Napoje! Napoje!”. Publiczność, jak stado baranów, pośpieszyła gromadnie w jego kierunku, Billa natomiast zatrzymał na miejscu mocny uchwyt czyjejś ręki.

- Hej, mam tu coś dla ciebie - powiedział sierżant, wręczając Billowi kubek płynu zawierającego tak straszliwe stężenie środków osłabiających osobowość, że aż na dnie naczynia zaczęty tworzyć się ich kryształy. - Fajny z ciebie chłopak i na moje oko te dupki się do ciebie nie umywają. Myślałeś kiedyś o karierze w wojsku?

- Ja tam się do tego nie nadaję, sierżancie - Bill kłapnął parę razy szczęką i splunął, bo coś mu się dziwnie ciężko mówiło. Nie mógł też zebrać myśli, ale i tak dobrze świadczył o jego odporności fakt, że po takiej dawce chemicznych i poddźwiękowych stymulatorów w ogóle jeszcze trzymał się na nogach. Nie nadaję się. Ja tam chce być dobry w tym, co lubię, już prawie skończyłem korespondencyjny kurs na Operatora Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika i...

- Eee, to trochę obciachowa robota dla takiego bystrego faceta - powiedział sierżant, poklepując go kontrolnie po bicepsie. Skała. Z trudem powstrzymał się od odchylenia Billowi wargi i obejrzenia mu zębów. Zdąży to zrobić później. - Niech to robią ci, co muszą, tu nie masz żadnej szansy na awans. W wojsku możesz zajść ho, ho, albo i wyżej. Weź na przykład admirała Pflungera - przeszedł, jak to się mówi, przez całą długość dyszy: od szeregowca do Wielkiego Admirała. I co ty na to?

- No, to bardzo miłe dla pana Pflungera, ale dla mnie roztrząsanie obornika jest jednak znacznie ciekawsze. O rany, ale mi się chce spać... Chyba pójdę się położyć...

- Najpierw zrób mi małą przysługę i popatrz na to - przerwał mu sierżant, wskazując książkę trzymaną przez małego robota. - Strój tworzy człowieka, a większość ludzi wstydziłaby się pokazać w tym nędznym chałacie, jaki masz na sobie, albo w takich buciorach. Czemu masz tak wyglądać, skoro możesz tak?

Gruby paluch wskazał Billowi, gdzie ma patrzeć - kolorową stronę w książce, na której, dzięki cudom techniki zastosowanej do zwyrodniałych celów, w pysznej czerwieni munduru Oddziałów Kosmicznych pojawiła się twarz Billa. Sierżant przewracał strony i na każdej z nich mundur był jeszcze wspanialszy, ozdobiony insygniami coraz to wyższej szarży. Ostatni należał do Wielkiego Admirała i Bill zamrugał z niedowierzaniem na widok wyzierającej spod ozdobionego pysznym pióropuszem kapelusza twarzy, co prawda pokrytej zmarszczkami i z eleganckim, szpakowatym wąsikiem, niemniej jednak bez wątpienia jego własnej.

- Tak będziesz wyglądał, kiedy staniesz na szczycie drabiny - wyszeptał mu do ucha sierżant. - Pewnie chciałbyś przymierzyć mundur. Krawiec! Kiedy Bill otworzył usta, żeby zaprotestować, sierżant wetknął w nie monstrualnych rozmiarów cygaro i zanim Bill zdołał je wyjąć, podjechał na swych kółkach krawiec, otoczył go ramieniem-parawanem i rozebrał do naga.

- Ej, ej... - wystękał Bill.

- To nie będzie bolało - zapewnił sierżant, wetknąwszy za parawan swą wielką głowę. Obrzucił pełnym aprobaty spojrzeniem umięśnione kształty Billa, dziabnął go palcem w mięsień piersiowy (skała) i cofnął głowę.

- Aua! - powiedział Bill, kiedy krawiec dźgnął go zimną linijką przy zdejmowaniu wymiarów. Po chwili w pękatym brzuchu robota coś zaszurgotało i ze szczeliny w jego przedniej ściance poczęła się wyłaniać olśniewająco czerwona bluza. W mgnieniu oka znalazła się ona na Billu, złote guziki zostały zapięte, po chwili doszły do tego paradne spodnie i błyszczące, sięgające kolan buty. Oszołomiony Bill zachwiał się nieco, kiedy parawan zniknął, a zamiast niego pojawiło się samobieżne, duże lustro.

- Dziewczyny wprost szaleją za mundurami - powiedział sierżant - i trudno im się dziwić. Wspomnienie idealnie okrągłych pośladków Ingi Mani Calyphygii zmąciło Billowi na moment ostrość widzenia, a kiedy ją odzyskał stwierdził, że ściska w ręku długopis i zabiera się właśnie do podpisania jakiegoś formularza podsuniętego mu przez sierżanta.

- Nie - powiedział, sam nieco zdziwiony swoim uporem - naprawdę nie chcę. Operator Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika...

- Nie tylko dostaniesz ten wspaniały mundur i premię, ale lekarz zbada cię zupełnie za darmo, a w dodatku czekają jeszcze na ciebie piękne medale. - Sierżant otworzył płaskie pudełko, pokazując błyszczące rządki poukładanych ciasno odznaczeń.

- To, na przykład - powiedział z namaszczeniem, przypinając do szerokiej piersi Billa coś, co przypominało mały inkrustowany brylantami obłoczek - jest Honorowy Order Dla Wstępujących Do Armii, to Cesarski Pozłacany Róg Gratulacyjny, to Gwiezdny Krzyż Zwycięzców, to Cześć i Chwała Matkom Poległych Bohaterów, to zaś Wieczny Róg Obfitości. Co prawda, nic to nie znaczy, ale ładnie wygląda i można w tym nosić prezerwatywy.

Odstąpił krok wstecz, by móc w pełni rozkoszować się widokiem pokrytej wstążkami, kawałkami metalu i błyszczącymi szkiełkami piersi Billa.

- Ale ja... - zabulgotał się Bill. - No nie, dziękuję za propozycję, ale...

Sierżant tylko się uśmiechnął, przygotowany na większy nawet opór i nacisnął guzik na swoim pasie. Guzik ten uruchomił hipnotyczną igłę zamontowaną w obcasie rękruckiego buta. Nieodparty impuls szarpnął rękę Billa, a kiedy dziwna mgła ustąpiła mu z oczu zobaczył, że właśnie podpisał się swoim imieniem.

- Ale...

- Witamy w Oddziałach Kosmicznych! - zagrzmiał sierżant waląc go po plecach (skała!) i wyjmując mu długopis ze zdrętwiałych palców. - Zbiórka! - zaryczał jeszcze głośniej i żołnierze zaczęli wysypywać się z knajpy.

- Co żeście zrobili z moim synem?! - rozległo się donośne zawodzenie. Na rynek wpadła matka Billa, jedną ręką trzymając się za obfitą pierś, drugą zaś ciągnąc młodszego brata Billa, Charliego. Charlie rozbeczał się i zsikał w majtki.

- Pani syn służy teraz ku chwale Cesarza - odparł sierżant, ustawiając w szereg swych obwisłoszczękich i garbatych rękrutów.

- Nie! Nie możecie tego zrobić! - rozpaczała matka, rwąc sobie z głowy posiwiałe włosy. - Jestem biedną wdową, on jest moją jedyną nadzieją, on...

- Mamo! - zawołał Bi11, ale sierżant wepchnął go z powrotem do szeregu.

- Niech pani będzie dzielna - powiedział. - Nie może być dla matki większego powodu do dumy. Wepchnął jej do ręki dużą, świeżo wybitą monetę. - To premia zaciągowa, cały nowiutki szyling Cesarza! Wiem, że On sam chce, żeby to pani dostała. Baczność!

Ze stukiem obcasów niezgrabni rękruci wyprostowali plecy i wypięli piersi. Ku swemu niemałemu zdumieniu podobnie uczynił Bill.

- W prawo zwrot!

Płynnie wykonali polecenie, kierowani impulsami hipnotycznych igieł ukrytych w obcasach ich butów.

- Naprzód marsz!

Ruszyli jak jeden mąż, cały czas pod tak ścisłą kontrolą, że Bill, chociaż próbował z całych sił, nie mógł nawet odwrócić głowy czy pożegnać swej matki choćby jednym gestem. Została z tyłu. i tylko jeszcze jeden udręczony szloch dotarł do niego poprzez grzmot żołnierskiego kroku.

- Zwiększ tempo do 130 - polecił sierżant, spoglądając na zainstalowany pod paznokciem małego palca czasomierz. - Dziesięć mil do lądowiska, a potem wiuuu! - na noc do obozu.

Dyktujący tempo robot przestawił swój metronom zgodnie z rozkazem, nogi poczeły żwawiej się ruszać, a żołnierze pocić. Kiedy dotarli do lądowiska, było już prawie ciemno. Mundury z czerwonego papieru wisiały na nich w strzępach, złocenia starty się z metalowych guzików, zniknął powierzchniowy ładunek, chroniący przed kurzem ich cieniutkie buty. Byli zeszmaceni, wykończeni i brudni, i czuli się dokładnie tak, jak wyglądali.

 

następny                 

             

             

 

             

             

 

             

 

Harry Harrison        Bill, Bohater Galaktyki

 

. 2 .      

 

 

O szarym świcie zamiast wesołego sygnału trąbki obudziło Billa uderzenie ultradźwięków, które wprawiło w drgania najpierw metalową ramę jego pryczy, a potem jego samego i to z taką siłą, że powypadały mu plomby z zębów. Nieprzytomny i drżący z zimna zerwał się na równe nogi. Jako że było to lato, podłogę utrzymywano w miłej każdemu temperaturze minus kilkunastu stopni. Obóz wojskowy w niczym nie przypominał sanatorium. Wyglądający jak zjawy, niewyspani i zziębnięci rękruci podnosili się z prycz, a kiedy ustała przewracająca flaki wibracja, pośpiesznie naciągnęli zbliżone fasonem do pokutnych worków kombinezony z papieru ściernego, wbili się we wspaniałe rękruckie buty i wysypali na poranną szarówkę.

- Jestem tu po to, żeby was zniszczyć - obwieścił im pełen okrucieństwa głos. Podnieśli wzrok i zadrżeli jeszcze bardziej, ujrzawszy głównego diabła tego najgorszego z piekieł.

Starszy sierżant Kostucha Drang był specjalistą w pełnym tego słowa znaczeniu - od koniuszków ostrzyżonych na jeża włosów po wytłaczane podeszwy swych błyszczących jak lustro butów. Miał szerokie bary, wąskie biodra, długie, zwisające jak u jakiegoś straszliwego antropoida ręce zakończone potężnymi dłońmi, których palce pokryte były niezliczonymi bliznami śladami po tysiącach powybijanych zębów. Patrząc na tę obrzydliwą postać nie sposób było wyobrazić sobie, że narodził się z delikatnego brzucha kobiety. Nie, Kostucha nie mógł się nigdy urodzić, już prędzej został zbudowany na zamówienie rządowe. Najgorsza ze wszystkiego była głowa. A twarz! Włosy zaczynały się najwyżej na szerokość palca nad czarną gęstwiną brwi, przypominających kępki krzaków rosnących dokoła czarnych jam kryjących oczy, o których obecności świadczyły jedynie czerwonawe, złowróżbne błyski w nieprzeniknionej ciemności oczodołów. Połamany, skrzywiony nos sterczał nad ustami, bardzo podobnymi do śladu po chlaśnięciu nożem napiętego pośmiertnym stężeniem brzucha nieboszczyka. Obrazu dopełniały wysuwające się spomiędzy warg co najmniej dwucalowej długości trójkąty kłów.

- Jestem starszy sierżant Kostucha Drang i będziecie do mnie mówić „sir” albo „łaskawy panie”. Mówiąc to przechadzał się nieśpiesznie wzdłuż szeregu przerażonych rękrutów. - Jestem waszym ojcem, matką, wszechświatem i największym wrogiem, i wkrótce będziecie żałować, żeście się w ogóle narodzili. Zmiażdżę waszą wolę. Kiedy powiem „żabka!”, będziecie skakać. Moim zadaniem jest zrobić z was żołnierzy, a to znaczy nauczyć dyscypliny. Dyscyplina to brak wolnej woli, absolutne posłuszeństwo, bezmyślne wykonywanie rozkazów. Niczego więcej nie wymagam.

Skrzywił się, zatrzymawszy przed Billem, który trząsł się jakby trochę mniej od pozostałych.

- Nie podoba mi się twoja twarz. Miesiąc służby pomocniczej w kuchni, w niedziele.

- Sir...

- A drugi miesiąc za pyskowanie.

Czekał jeszcze przez chwilę, ale Bill już się nie odezwał. Właśnie dostał pierwszą lekcję z cyklu , jak zostać dobrym żołnierzem - trzymać gębę na kłódkę. Kostucha ruszył dalej.

- Teraz jesteście tylko nędznymi, tłustymi, cholernymi kawałami podłego cywilnego miecha, ale ja zrobię z tego mięcha mięśnie, z waszej woli galaretę, z waszych umysłów maszyny. Albo was pozabijam, albo zostaniecie dobrymi żołnierzami. Wkrótce usłyszycie o mnie różne historie, na przykład jak zabiłem i zjadłem rękruta, który odmówił wykonania mojego rozkazu.

Zatrzymał się i popatrzył na nich, unosząc ku górze kąciki swych trupich ust w szatańskiej parodii uśmiechu. Z wystających kłów skapywała kropelkami ślina.

- Ta historia jest prawdziwa.

Odpowiedział mu jeden wielki jęk. Przez szereg rękrutów przebiegł nagły dreszcz, jakby dosięgnął ich niespodziewanie powiew lodowatego wiatru. Uśmiech zniknął z twarzy Kostuchy.

- Teraz pójdziemy na śniadanie; tylko najpierw potrzebuję paru ochotników do lekkiej roboty. Kto z was potrafi pilotować helikopter?

Dwaj rękruci z nadzieją unieśli ręcę i Kostucha kazał im wystąpił przed oddział.

- Dobra, wy dwaj, brać ścierki, kubły i do latryny! Reszta będzie jadła, a wy sobie trochę posprzątacie. Nabierzecie apetytu na obiad.

To była druga lekcja Billa - nigdy nie zgłaszać się na ochotnika.

Dni przysposobienia żołnierskiego mijały z jakąś otępiającą szybkością i choć mogło się to wydawać nieprawdopodobne, z dnia na dzień robiło się coraz gorzej. Coraz bardziej rosło też wyczerpanie Billa nie mogło zresztą być inaczej, bowiem troszczyło się o to wiele zdolnych, sadystycznych umysłów. Głowy rękrutów ogolono do gołej skóry, a ich genitalia pomalowano pomarańczowym środkiem antyseptycznym. Jedzenie było, teoretycznie rzecz biorąc, pożywne, ale wręcz niesamowicie niesmaczne, a gdy kiedyś przez pomyłkę podano kawałek mięsa w stanie nadającym się do spożycia, został on natychmiast wyłowiony z kotła i wyrzucony, a kucharza zdegradowano o dwa stopnie. Sen przerywały rękrutom pozorowane ataki gazowe, wolny zaś czas wypełniało im doprowadzanie do porządku żołnierskiego ekwipunku. Siódmy dzień tygodnia miał być dniem wypoczynku, ale że każdy z nich zdążył już wcześniej zarobić jakąś karę. (Bill na przykład tę swoją służbę w kuchni), więc niedziela niczym się nie różniła od innych dni tygodnia. Na świąteczną nudę z pewnością nie mieli okazji narzekać. Dopiero grubo po zmierzchu gaszono światła i pozwolono im zwalić się na mięciutkie, jakby z hartowanej stali, posłania. Bill przepchnął się przez blokujące wejście pole siłowe o mocy dobranej z tak szatańską precyzją, że pozwalała ona dotkliwie kąsającym muchom wlatywać do baraku, uniemożliwiała im natomiast opuszczenie pomieszczenia. Po czternastu godzinach służby w kuchni nogi drżały mu jak w febrze, a ręce, blade i napuchnięte, przypominały kończyny dobrze namoczonego nieboszczyka. Postawił na podłodze sztywną od potu, brudu i tłuszczu kurtkę, po czym wyciągnął z kuferka maszynkę do golenia. W latrynie dłuższą chwile zajęło mu odnalezienie kawałka względnie czystego lustra, wszystkie bowiem pokryte były inspirującymi napisami w rodzaju: GĘBA NA KŁÓDKI - CHINGERSI PODSŁUCHUJĄ, albo JAK BĘDZIESZ GADAŁ, CZŁOWIEK W LUSTRZE UMRZE, aż wreszcie wsadził wtyczkę do kontaktu obok CZY CHCESZ, ŻEBY TWOJA SIOSTRA WYSZŁA ZA CHINGERSA? i przyjrzał się swemu odbiciu w środku litery O. Popatrzyły na niego przekrwione, podkrążone oczy. Ponad minutę jeździł już bzyczącą maszynką po swoich zapadniętych policzkach, zanim znaczenie pytania dotarło do jego otępiałego ze zmęczenia mózgu.

- Przecież ja nie mam siostry - parsknął zirytowany - a poza tym, dlaczego niby miałaby wychodzić za mąż za jaszczurkę?

Było to tylko pytanie retoryczne, a jednak z przeciwległego końca pomieszczenia, a dokładniej z ostatniego sedesu w drugim rzędzie, nadeszła niespodziewana odpowiedź.

- To nie ma oznaczać dokładnie tego, co znaczy, tylko czytając to, masz jeszcze bardziej nienawidzieć nieprzyjaciela.

Bill, przekonany, że jest zupełnie sam w latrynie, podskoczył, jak oparzony. Maszynka bzyknęła ze złośliwą uciechą i wyszarpała mu kawałek wargi.

- Kto to? Gdzie jesteś? - wykrzyknął, a potem dostrzegł spiętrzoną w najodleglejszym kącie stertę butów i pochyloną nad nimi, wymiętoszoną postać.

- A, to tylko ty, Jasiu. - Gniew momentalnie minął i Bill odwrócił się z powrotem do lustra. Gorliwy Jasio stanowił tak nieodłączną część latryny, że po prostu nie dostrzegało się jego istnienia.

Był to młodzian o twarzy jak księżyc w pełni i wiecznie rumianych policzkach, z przylepionym do tłustego oblicza uśmiechem, który to uśmiech był w obozie szkoleniowym tak nie na miejscu, iż pierwszym odruchem każdego rękruta było rozszarpać jego właściciela na kawałki. Pewnie tak by się stało, gdyby Jasia nie chroniło jego szaleństwo. Musiał być szalony, zawsze bowiem bardzo chętnie służył pomocą swoim kolegom i zgłosił się na ochotnika do stałej obsługi latryny. Mało tego, wprost uwielbiał czyścić buty i proponował swoje usługi po kolei wszystkim rękrutom, tak że teraz czyścił już co wieczór buty całego oddziału. Gdy wszyscy szli do baraków, otoczony zwałami butów Jasio zasiadał w swym królestwie sedesów i rozpoczynał rozwiniętą już niemal na skale przemysłową działalność, z radosnym uśmiechem na twarzy pastując, glansując i pucując. Kiedy gaszono światła, pracował dalej przy lampce sporządzonej z pudełka po paście i domowej roboty knota, a kiedy rano rozbrzmiewała pobudka, on już uśmiechał się szeroko ze swego stałego miejsca, kończąc rozpoczętą. poprzedniego dnia pracę. Nieraz zdarzało się, że buty były wyjątkowo brudne i wtedy Jasio w ogóle nie kładł się spać. Brakowało mu najwyraźniej piątej klepki, ale nikt mu nie dokuczał, bo odwalał przecież kawał dobrej roboty i tylko modlono się powszechnie, żeby nie padł z wyczerpania przed końcem pobytu w obozie.

- Skoro tylko o to chodzi, to czemu po prostu nie napiszą: „Masz jeszcze bardziej nienawidzieć nieprzyjaciela”? - zdziwił się Bill. Wskazał kciukiem na przeciwległą ścian, na której przyklejono plakat zaopatrzony w podpis POZNAJ SWOJEGO WROGA. Przedstawiał on naturalnych rozmiarów wizerunek Chingersa, jaszczurkowatej istoty o siedmiu stopach wzrostu, przypominającej nieco czterorękiego kangura z głową aligatora.

- Zresztą, czyja siostra chciałaby wyjść za coś takiego? I co coś takiego miałoby po ślubie zrobić z tą siostrą? Zjeść ją chyba, czy jak?

Jasio skończył właśnie jeden but i wziął się za następny. Zmarszczył brwi dla okazania, jak skomplikowane proces myślowe zachodzą w jego czaszce, po czym odpowiedział:

- Eee... widzisz, to nie chodzi o prawdziwą siostrę. To tylko taki chwyt propagandowy. Musimy wygrać tę wojnę. Żeby wygrać tę wojnę, musimy walczyć jak diabli. Żeby walczyć jak diabli musimy mieć dobrych żołnierzy. Dobrzy żołnierze muszą nienawidzieć nieprzyjaciela. I tak to idzie. Chingersi są jedyną odkrytą przez nas niehumanoidalną rasą, która stworzyła cywilizację techniczną, wiec jest oczywiste, że musimy ich wymazać.

- Niby czemu to jest takie oczywiste, co? Ja tam nie chcę nikogo wymazywać, tylko wrócić do domu i zostać Operatorem Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika.

- Eee... nie miałem akurat ciebie na myśli. - Jasio otworzył kolejną puszkę purpurowej pasty i wsadził w nią paluch dokładnie tego samego koloru. - Myślałem o ludzkości w ogóle. Jeśli my ich nie wymażemy, to oni nas wymażą. Twierdzą co prawda, że wojna jest sprzeczna z ich nakazami religijnymi i że walczą tylko w obronie własnej i faktycznie, nigdy nie zaatakowali jako pierwsi. Ale co będzie, jak pewnego dnia strzeli im do głowy zmienić religię? Jak będziemy wtedy wyglądali? Najlepiej ich wymazać, póki jeszcze nie jest za późno.

Bill wyłączył maszynkę i opłukał twarz letnią, rdzawą wodą.

- Ciągle coś mi tu nie gra. No dobrze, więc ta siostra, której nie mam, nie wychodzi za żadnego z nich. Ale jaki sens ma na przykład to - NIECH TEN PRYSZNIC CZYSTY BĘDZIE, NIEPRZYJACIEL SŁUCHA WSZĘDZIE, albo to - pokazał na napis nad urynałem, głoszący: GDY ROZPOREK TU ROZPINASZ, WRÓG NOTOWAĆ JUŻ ZACZYNA. - Nie chodzi mi o to, że nie mamy tu nawet takich sekretów, po które komuś chciałoby się fatygować choćby jedną milę, a cóż dopiero 25 lat świetlnych, ale jak taki Chingers może być szpiegiem? Jaka charakteryzacja zmieni siedmiostopową jaszczurkę w rękruta? Wątpię czy dałoby się przebrać jakiegoś Chingersa za Kostucha, chociaż podobieństwo jest spore, a cóż dopiero...

Światło w latrynie nagle zgasło i starszy sierżant Kostucha Drang, niczym upiór wywołany z zaświatów dźwiękiem swego imienia, ryknął ochrypłym głosem:

- Do śpiworów! Do śpiworów, zawszone łachudry! To wojna, nie zabawa!

W ciemności rozjaśnionej tylko czerwonawym blaskiem bijącym z oczu Kostuchy Bill z trudem znalazł drogę do swojej pryczy. Zasnął od razu, kiedy tylko jego głowa dotknęła poduszki wykonanej chyba z jakiegoś spieku węglików krzemu i jak mu się zdawało, w chwilę później zerwał się na równe nogi, wyrzucony z łóżka uderzeniową falą pobudki. Podczas śniadania, kiedy pracowicie kroił podawany im substytut kawy na cząstki na tyle małe, że można je było w miarę bezboleśnie połknąć, telewizja podała informacje o okupionych poważnymi stratami ciężkich walkach w sektorze Bety Liry. W jadalni rozległ się ponury jęk, bynajmniej nie z nadmiaru patriotyzmu, tylko dlatego, że każda tego rodzaju zła wiadomość mogła tylko przyczynić się do pogorszenia ich sytuacji. Nie mieli pojęcia, w jaki sposób, ale byli przekonani, że tak właśnie się stanie. I mieli rację.

Ponieważ ranek był nieco chłodniejszy niż zwykle, poniedziałkową paradę przełożono na godziny południowe, kiedy to rozgrzana do przyjemnej temperatury żelazobetonowa nawierzchnia placu ćwiczeń przyczyni się wyraźnie do znacznego wzrostu liczby omdleń i udarów cieplnych. Nie było to jednak wszystko. Stojąc na baczność w jednym z ostatnich szeregów Bill dostrzegł, że nad trybuną honorową rozpięto klimatyzowany namiot. Mogło to oznaczać tylko jedno: przyjedzie jakaś szycha.

W bok wwiercała mu się osłona spustu jego atomowej strzelby, z nosa skapywały mu krople potu, a kątem oka mógł dostrzec, jak co chwila to tu, to tam ktoś pada jak ścięty i jak sanitariusze pośpiesznie odciągają bezwładne ciała do czekających ambulansów. Tam układano delikwentów w cieniu pojazdów, a kiedy się ocknęli, kazano im natychmiast wracać do szeregu.

Nagle rozległy się dźwięki marsza „Gwiezdne oddziały unicestwią Chingersów” ukryte w obcasach igły wysłały hipnotyczny impuls i w tej samej chwili tysiące atomowych strzelb błysnęło w słońcu. Samochód ze sztabu - dwie gwiazdy na drzwiczkach - podjechał do trybuny i mała okrągła figurka pokonała szybkim krokiem kawałek rozgrzanego jak palenisko placu, by zniknąć w klimatyzowanym wnętrzu namiotu. Billowi nigdy nie zdarzyło się jeszcze widzieć generała z bliższej odległości, przynajmniej od przodu. Kiedyś, kiedy wracał w nocy ze służby w kuchni, przechodził koło oficerskiego kina i widział, jak generał wsiada do samochodu, ale trwało to tylko chwilę, a poza tym generał odwrócony był tyłem. Tak wiec ta wysoka szarża kojarzyła się Billowi albo z malutką, oglądaną z daleka figurką, albo z ogromnym, znikającym we wnętrzu samochodu, tyłkiem. Zresztą w ogóle o oficerach miał pojęcie . raczej mętne, bo przecież zwykli rękruci nie mieli z nimi nic do czynienia. Raz tytko Bill przyjrzał się bliżej jakiemuś podporucznikowi i stwierdził z niejakim zdumieniem, że ten posiadał nawet jakąś twarz. A poza tym był jeszcze oficer medyczny, kiedy nie więcej niż o trzydzieści jardów od niego, prowadził wykład o chorobach wenerycznych. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że Billowi trafiło się miejsce za filarem i całe zajęcia słodko przespał.

Muzyka wreszcie umilkła i nad oddziałami pojawiły się antygrawitacyjne głośniki, z których rozległ się głos generała. Nie miał do powiedzenia nic, czego ktokolwiek chciałby słuchać i prędko zakończył stwierdzeniem, że z powodu ciężkich strat na froncie okres ich szkolenia zostanie znacznie skrócony i to było właśnie to, czego się spodziewali. Przy dźwiękach muzyki odmaszerowali do baraków, przebrali się w mundury polowe i wymaszerowali na strzelnicę, by odbyć dwukrotnie dłuższe, z racji przyśpieszenia tempa szkolenia, strzelanie do wyskakujących z dziur w ziemi plastykowych kukieł Chingersów

Celność była jednak tragiczna, dopóki z jednej z dziur nie wychylił się Kostucha Drang. Każdy momentalnie przełączył broń na pełną samopowtarzalność i ze stuprocentową celnością władował w to miejsce całą zawartość magazynka, co stanowiło wyczyn niezwykły i bardzo rzadko spotykany. Kiedy jednak dym się rozwiał, ucichły rozradowane okrzyki, a rozległy pochlipywania, bowiem okazało się, że była to tylko plastykowa kukła, teraz rozbita w drzazgi, oryginał natomiast pojawił się z drugiej strony, zazgrzytał kłami i wlepił wszystkim miesiąc służby pomocniczej w kuchni.

- Ludzkie ciało to jednak wspaniała rzecz - powiedział Zadek Brown miesiąc później kiedy siedzieli dokoła stołu w Klubie Dla Najniższych Rangą, jedząc plastykowe, wypchane odpadkami kiełbaski i popijając je wodnistym ciepławym piwem. Zadek Brown w cywilu pasł krowce i dlatego właśnie nazwano go Zadkiem, bo wiadomo przecież, co robią pasterze ze swymi krowcami. Był spalony słońcem jak stary rzemień, wysoki, chudy, o nogach prostowanych najprawdopodobniej na beczce. Rzadko kiedy się odzywał, przyzwyczajony do ciszy porośniętych trawą równin, przerywanej tylko od czasu do czasu niesamowitym krzykiem zaniepokojonej czymś krowcy. Był za to wielkim filozofem, jako że jedyną rzeczą, którą dysponował, była masa czasu na myślenie. Potrafił całymi dniami, tygodniami nawet, hołubić jakąś myśl, zanim uznał, że wystarczająco już dojrzała i zdecydował się z kimś nią podzielić. Przez ten czas nic nie było w stanie przerwać jego rozmyślań. Bez sprzeciwu przyjął imię, jakim ochrzcili go inni rękruci. Spróbowalibyście nazwać tak kogoś innego, a od razu dostalibyście po gębie. Bill, Jasio i cała reszta z dziesiątego plutonu powitała jego oświadczenie owacją, jak zawsze, kiedy Zadek uznawał za stosowne coś powiedzieć.

- Zadek, powiedź coś jeszcze! - Patrzcie, on mówi! A ja myślałem, że już nie żyje!

- No, gadaj! Czemu niby ciało jest taką wspaniałą rzeczą?

Czekali w napięciu, podczas gdy Brown z trudem odgryzł kawałek kiełbaski, pożuł chwilę bez widocznych efektów i wreszcie połknął, przy której to prostej, zdawałoby się, czynności oczy mało nie wyskoczyły mu z orbit. Pociągnął łyk piwa i powiedział:

- Ciało ludzkie jest wspaniałą rzeczą, ponieważ dopóki nie umrze, to żyje. Czekali na ciąg dalszy, ale to było wszystko, co miał do powiedzenia.

- Chłopie, ty żeś się chyba z krowcą na głowy zamienił! - Zgłoś się do szkoły oficerskiej !

- Co to ma właściwie znaczyć?

Bill wiedział, co to ma znaczyć, ale się nie odezwał. W ich plutonie było teraz dwa razy mniej ludzi, niż na początku szkolenia. Jednego przeniesiono, ale reszta przebywała albo w szpitalach, albo w domach wariatów, lub też została zwolniona ze służby, bo przecież ciężko okaleczeni inwalidzi do wojska się nie nadają. Część zaś po prostu nie żyła. Ci, którzy przetrwali, pozbyli się co do grama wszystkiego, co nie było kośćmi i absolutnie niezbędnymi do życia organami, a następnie odbudowali resztę w postaci twardych jak stal mięśni i teraz byli już całkowicie przystosowani do panujących w obozie szkoleniowym warunków. Nie zmieniało to jednak w niczym faktu, że ciągle i obozu, i tych warunków serdecznie nienawidzili. Bill podziwiał skuteczność tego systemu. Cywile przejmowali się takimi głupstwami, jak jakieś egzaminy, oceny, potem awanse, emerytury i tysiące innych rzeczy, które zdecydowanie przyczyniały się do obniżenia efektywności pracy. A tutaj - jakież to było bajecznie proste! Wybito po prostu słabszych, pozostawiając silniejszych, nadających się już teraz do wszystkiego. Taki system trzeba było szanować, chociaż nie można było przestać go nienawidzieć.

- Wiecie, czego mi trzeba? Kobiety! - westchnął Brzydal.

- Nie gadaj świństw! - przywołał go do porządku dobrze wychowany Bill.

- Wcale nie gadam świństw! - zaprotestował Brzydal. - Nie powiedziałem przecież, że chciałbym zostać zawodowym żołnierzem, czy że Kostucha jest człowiekiem, tylko że potrzebuję kobiety. A wy nie?

- Ja tam potrzebuję się napić - powiedział Zadek Brown. Pociągnął spory łyk piwa, produkowanego ze sproszkowanego koncentratu, zatrząsł się od stóp do głów i wypluł je na betonową podłogę, skąd natychmiast wyparowało.

- A pewnie, pewnie - zgodził się Brzydal, kiwając energicznie głową. - Kobieta, a potem czegoś się napić. Czego jeszcze może chcieć rękrut na przepustce? - zaskomlał żałośnie.

Zastanaw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin