Jinks_Catherine_-_Inkwizytor.rtf

(1287 KB) Pobierz



CATHERINE JINKS

INKWIZYTOR

The Inquisitor

Przełożyła: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Wydanie polskie: marzec, 2004


dla Johna O.Warda (raz jeszcze)


SALUTATIO


Do przewielebnego Ojca Bernarda z Landorry, Mistrza zakonu Modlitewnego, Bernard Peyre z Prouille, brat tegoż zakonu w mieście Lazet, sługa niewielkiego pożytku i bezwartościowy, śle pozdrowienia w duchu błagalnym.

 

Kiedy Pan ukazał się królowi Salomonowi i rzekł: „Proś czego chcesz, żeć dam”, Salomon odrzekł: „A przeto daj słudze twemu serce rozumne, aby mógł twój lud sądzić i rozeznać miedzy dobrym a złym”. Taka była modlitwa Salomona i taka przez wiele lat była też moja modlitwa, kiedy z wielkim staraniem przesłuchiwałem wszystkich heretyków prowincji Narbonne i ich współwyznawców, sprzymierzeńców i zwolenników. Nie uzurpuje sobie mądrości Salomona, Wielebny Ojcze, ale wiem jedno: poszukiwanie prawdy wymaga czasu i wytrwałości, podobnie jak poszukiwanie człowieka w nieznanym kraju. Kraj ten należy zbadać, podążając wieloma drogami i zadając wiele pytań, nim starania przyniosą owoce. Można by więc powiedzieć, że poszukiwanie zrozumienia przypomina te formę retorycznego dyskursu, którą zwiemy sylogizmem – jako że tak jak sylogizm przechodzi od uniwersaliów do szczegółów, przedstawiając pewną niezmienną prawdę, jeśli ta składa się z prawdziwych twierdzeń, tak też zrozumienie jednego brzemiennego w skutki aktu będzie wynikało ze zrozumienia wszystkich ludzi, miejsc i wydarzeń, które mu towarzyszą i go poprzedzają.

Wielebny Ojcze, potrzebuje Twego zrozumienia. Potrzebuje Twojej ochrony i uwagi. Wyciągnij swą rękę mimo gniewu mych wrogów, albowiem zaostrzyli języki swe jako wężowe, jad żmijów pod ich wargami. Być może znane Ci jest moje położenie i odwróciłeś się ode mnie, ale przysięgam, że zostałem fałszywie oskarżony. Wielu ludzi zostało fałszywie oskarżonych. I wielu ludzi patrzy, a nie widzi, wolą bowiem trwać w zadowoleniu, pozostając w ciemności swojej niewiedzy, niż spojrzeć na światło prawdy. Wielebny Ojcze, błagam Cię – potraktuj to pismo jak światło. Przeczytaj je, a dostrzeżesz o wiele więcej, wiele zrozumiesz i wiele wybaczysz. Błogosławieni, których odpuszczone są nieprawość, ale moje nieprawości były nieliczne i nieznaczne. To z racji poczucia winy i złych zamiarów zostałem tak okrutnie ukarany.

Aby więc oświecić Twoją drogę, w imię Boga Wszechmogącego i Błogosławionej Maryi Dziewicy, Matki Chrystusowej, i błogosławionego Dominika, ojca naszego, i wszystkich sędziów niebieskich, niniejszym zapisuję wypadki, które wydarzyły się w mieście Lazet, w prowincji Narbonne, w związku z zabójstwem naszego czcigodnego brata Augustyna Duése w czasie Święta Narodzenia Błogosławionej Dziewicy, w roku pańskim 1318.


NARRATIO


Cień śmierci

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ojca Augustyna Duése, pomyślałem: „Ten człowiek żyje w cieniu śmierci”. Myśl tę nasunęła mi, po pierwsze, jego powierzchowność – anemiczna i wychudzona, jak wysuszone kości z wizji Ezechiela. Był wysoki i niezwykle chudy, ramiona miał pochylone, skórę bardzo szarą, policzki zapadnięte, a oczy niemal ginęły w oczodołach okolonych ciemnymi workami. Włosy miał przerzedzone, zęby zepsute i powłóczył nogami. Wyglądał jak chodzący trup, i to nie tylko z powodu podeszłego wieku. Wyczuwałem, że śmierć krąży wokół niego, atakując go nieustannie chorobami: zapaleniem stawów – szczególnie dłoni i kolan – dolegliwościami trawiennymi, słabnącym wzrokiem, zaparciami, problemem z trzymaniem moczu. Tylko jego uszu nic nie tknęło – słuch miał bardzo ostry. (Myślę, że źródłem jego zdolności inkwizytorskich była umiejętność wyczuwania każdej fałszywej nuty w głosie słuchanej osoby). Jestem także przekonany, że więzienna jakość jego posiłków miała silny wpływ na niedomagania żołądka, zmuszonego trawić jedzenie, które odrzuciłby sam święty Dominik. Jedzenie, które wahałbym się nazwać jedzeniem i które Augustyn spożywał w bardzo małych ilościach. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, ze gdyby nie żył, jadłby może nieco więcej, chociaż spożywanie większych porcji wiktuałów, do których miał upodobanie – chleba twardego jak kamień, gotowanych obierków warzyw, skórki sera – byłoby trudniejsze niż przełknięcie kolczastego żywopłotu. Niewątpliwie swoje umartwienia składał w ofierze Panu.

Wierzę głęboko, że takiej diety nie należy przestrzegać równie gorliwie. Święty Tomasz mawiał, że w religijnym żywocie surowość jest uważana za niezbędną do umartwiania ciała, ale, jeśli jest praktykowana bez umiaru, niesie ze sobą ryzyko osłabienia. Ojciec Augustyn nie obnosił się, oczywiście, ze swoim umartwieniem: jego abstynencja nie była czczym i wiarołomnym gestem, przypominającym te, przed którymi przestrzegał nas Chrystus, kiedy potępiał obłudników, smętni i twarze sobie niszczą, aby się ludziom zdać poszczącymi. Ojciec Augustyn taki nie był. Jeśli umartwiał swe ciało, to dlatego, że czuł się niegodny. Domagając się spleśniałej rzepy i poobijanych owoców, nie przyczyniał sobie jednak przyjaciół wśród klasztornych świniopasów. Tego rodzaju resztki zawsze były bowiem uważane za ich własność – o ile dominikanin może posiadać choćby listek kapusty. Pewnego razu wytknąłem ojcu Augustynowi, że kiedy sam głoduje, głodzi nasze świnie, a poszcząca świnia nie stanowi dla nikogo pożytku.

Nic na to nie odpowiedział, oczywiście. Większość inkwizytorów doskonale wie, jak używać milczenia.

W każdym razie ojciec Augustyn nie tylko wyglądał i – jestem tego absolutnie pewien – czuł się jak człowiek umierający, lecz także zachowywał się w stosowny sposób. Mam na myśli to, że zdawał się nieustannie śpieszyć, tak jakby jego dni były policzone. I aby dać przykład owej dziwnej pilności, opiszę, co się wydarzyło tuż po przybyciu ojca Augustyna do Lazet, niespełna trzy miesiące przed jego zgonem, kiedy poprosiłem o pomoc w chwalebnym zadaniu „łapania małych lisów, które próbują niszczyć Pańską winnicę” – tak właśnie należy nazwać wrogów, którzy czyhają na Kościół jak ciernie na lilię. Owi wrogowie na pewno nie są Wam obcy. Być może zetknęliście się z tymi nosicielami heretyckiej doktryny, tymi siewcami niezgody, sprawcami schizmy, niszczycielami jedności, którzy kwestionują świętą prawdę głoszoną przez Biskupstwo Rzymskie i brukają czystość Wiary swoimi wielorako błędnymi naukami. Już jednak pradawnych ojców nękali wysłannicy Szatana. (Czy to nie sam święty Paweł zapewniał nas: „Boć muszą być i kacerstwa, aby i którzy są doświadczeni, stali się jawni między wami”?) Tu, na południu walczymy z wieloma wynaturzonymi dogmatami, z wieloma parszywymi sektami, których nazwy i zwyczaje różnią się między sobą, ale ich trucizna demoralizuje z jednako szkodliwym efektem. Tu, na południu starożytne nasiona herezji manichejskiej polepionej przez świętego Augustyna zakorzeniły się głęboko i wciąż przynoszą owoce, na przekór pobożnym wysiłkom świętego zakonu świętego Dominika.

Tutaj wielu braci poświęciło życie w obronie Krzyża Chrystusowego. Kiedy wyznaczono mi funkcję wikariusza przy Jakubie Vaquier, inkwizytorze heretyckiej nieprawości w Lazet (jakżeż odległym to się wydaje!), nie miałem spędzać większości dnia na ściganiu tych wyrobników niegodziwości, lecz moim zadaniem było ulżyć ojcu Jakubowi, kiedy tylko uzna on ciężar swego brzemienia za przytłaczający. Tak się jednak stało, że ojciec Jakub często czuł się przytłoczony. Spędzałem więc w Świętym Oficjum dużo więcej czasu, niż pierwotnie zamierzałem. Niemniej jednak Jakub Vaquier prowadził śledztwa w sprawie wielu dusz, które, niestety, jak owieczki zeszły na manowce, a kiedy zmarł minionej zimy, ogrom pozostawionej przezeń pracy był zbyt wielki jak na jednego człowieka. To dlatego wysłałem do Paryża prośbę o wyznaczenie nowego zwierzchnika. I to dlatego ojciec Augustyn przybył do klasztoru pewnego letniego wieczoru, sześć dni przez Świętem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny (którego to dnia się go spodziewaliśmy), niezapowiedziany, nieoczekiwany i sam jeśli nie liczyć jego pomocnika, młodego skryby Sicarda, który służył za oczy swemu panu.

Obaj byli zbyt zmęczeni, by uczestniczyć w wieczerzy, jak również w komplecie. O ile wiem, udali się od razu na spoczynek. Ale na jutrzni następnego ranka zobaczyłem ojca Augustyna w stalli naprzeciwko, a po tercji dołączyłem doń w jego celi. (Na co, oczywiście, otrzymaliśmy specjalne pozwolenie). Muszę wyjaśnić, że w klasztorze w Lazet braciom wyznaczonym do służby Świętemu Oficjum przysługiwały te same przywileje, którymi cieszył się nasz lektor czy bibliotekarz – a mianowicie własne cele i pozwolenie na zamykanie ich drzwi. Ojciec Augustyn swoich drzwi jednak nie zamykał.

– Wolę nie rozmawiać o kwestiach bezbożnych w miejscach przeznaczonych Bogu – wyjaśnił. – O ile to możliwe, będziemy rozmawiać o sługach Antychrysta tylko w trakcie atakowania ich, aby nie zatruwać powietrza klasztoru niegodziwymi myślami i czynami. Dlatego też nie widzę potrzeby zachowania tajemnicy czy też zamykania drzwi, nie tutaj.

Zgodziłem się z nim. Potem poprosił mnie, tonem oficjalnym, bym dołączył doń w modlitwie, aby Bóg pobłogosławił nasze wysiłki zmierzające ku oczyszczeniu tej ziemi z heretyckiej zarazy. Znać było wyraźnie, że on i Jakub Vaquier są ulepieni z innej gliny.

Ojciec Augustyn miał w zwyczaju stosować pewne uczone frazy, kiedy mówił o heretykach – „lisy w winnicy”, „kąkol w zbożu”, „ci, co zboczyli z właściwej drogi” i tak dalej. Był też bardzo precyzyjny w używaniu zwrotów zdefiniowanych przez sobór w Tarragonie w ostatnim stuleciu, dotyczących różnych stopni przewiny w heretyckim stowarzyszeniu: na przykład nigdy nie nazywał poplecznikiem heretyków kogoś, kto był ich obrońcą (to rozróżnienie, jak wiecie, jest doskonałe) ani obrońcą tego, kto był ich współwyznawcą. Dom lub zajazd, w którym prawdopodobnie zbierali się heretycy, zawsze określał mianem „kryjówki”, jak to zarządzał sobór.

Ojciec Jakub nazywał heretyków „szumowiną stawową”, a ich domy „gniazdem szkodników”. Nie był, jak by to wyłożył święty Augustyn, jednym z tych ludzi, którzy sercem łączą się z aniołami.

– Wiem, że wielki inkwizytor skrupulatnie opisał ci moje losy i edukację – mówił dalej ojciec Augustyn. Jego głos był zdumiewająco silny i donośny. – Czy chciałbyś mi zadać jakieś pytania na temat mojego doświadczenia... może na temat mojego życia w zakonie...?

Opis wielkiego inkwizytora był w rzeczy samej gruntowny, zawierał dokładne daty piastowania przez ojca Augustyna wszystkich stanowisk dydaktycznych, przeorstw i komisji papieskich, od Cahors do Bolonii. Ale człowiek to nie tylko piastowane przezeń stanowiska. Mógłbym spytać o zdrowie ojca Augustyna, o jego rodziców albo o ulubionych autorów; mógłbym zapytać o jego poglądy na rolę inkwizytora albo na ubóstwo Chrystusa.

Zamiast tego zadałem mu pytanie, które bez wątpienia zdumiałoby Was, a na które on musiał odpowiadać tysiące razy:

– Ojcze, czy jesteście spokrewnieni z Ojcem Świętym, papieżem Janem?

Skrzywił usta w znużonym uśmiechu.

– Ojciec Święty by mnie nie rozpoznał – odrzekł niejasno i nie powiedział już ani słowa na ten temat, ani wtedy, ani kiedykolwiek indziej.

Nigdy nie odkryłem prawdy. Moim zdaniem jako Duése z Cahors musiał być spokrewniony z papieżem, ale z jakiegoś powodu te dwie gałęzie rodu rozdzieliły się i w rezultacie ojciec Augustyn nie czerpał profitów ze znanej szeroko hojności papieża Jana wobec krewnych. W przeciwnym wypadku byłby teraz kardynałem – albo przynajmniej biskupem.

Wykręciwszy się od odpowiedzi na moje pytanie, ojciec Augustyn przystąpił z kolei do przepytywania mnie. Przedstawiałem się jako Peyre z Prouille, chciał więc wiedzieć, czy rzeczywiście dorastałem w pobliżu pierwszej fundacji świętego Dominika? Czy to ta bliskość natchnęła mnie, by wstąpić do zakonu dominikanów? Mówił z rewerencją i przykro mi było poinformować go, że Peyre’owie z Prouille popadli w ruinę na długo przed przybyciem tam świętego Dominika. Za jego czasów forteca już nie istniała, a prawa senioralne Peyre’ów przeszły na rodzinę bogatych chłopów. Wiem to z lektury relacji z początków istnienia klasztoru, która to lektura zupełnie nieoczekiwanie upewniła mnie w kwestii zawsze budzącej we mnie pewien lęk – byłem mianowicie w najwyższym stopniu niepewny co do dokładnych okoliczności upadku mojej rodziny. W tej części świata upadła chwała bardzo często była rezultatem heretyckich przekonań: ulżyło mi, kiedy odkryłem, że moja rodowa posiadłość nie została skonfiskowana przez Święte Oficjum ani też przez wojska Szymona z Montfort, lecz utracono ją po prostu przez słabość i głupotę.

Powiedziałem ojcu Augustynowi, że dorastałem w Carcassonne i że mój ojciec był tam publicznym notariuszem i konsulem. Jeśli nawet miałem jakichś krewnych w Prouville, nic o nich nie wiedziałem. A prawdę mówiąc, nigdy nawet nie odwiedziłem tego miejsca.

Ojciec Augustyn wydawał się rozczarowany. Chłodniejszym tonem zapytał mnie o karierę w zakonie, a ja dokonałem szybkiego przeglądu: uroczyste śluby w wieku dziewiętnastu lat, trzy lata filozofii w Carcassonne, nauczanie filozofii w Carcassonne i Lazet, pięć lat teologii w Studium Generalnym w Montpellier, stanowisko kaznodziei generalnego, defmitora w różnych kapitułach prowincjonalnych, przełożonego kleryków w Beziers, w Lazet i Tuluzie...

– I z powrotem w Lazet – zakończył ojciec Augustyn. – Od ilu lat?

– Od dziewięciu.

– Dobrze bratu tutaj?

– Dobrze. Tak. – Miał na myśli oczywiście to, że moja kariera straciła tempo, że sprawiałem wrażenie, jakbym stanął w martwym punkcie. Ale z wiekiem człowiek traci pasje młodości. Poza tym są w zakonie pewni ludzie, którzy nie śmieją się tyle co ja. – Wino tutaj jest dobre. Klimat wyśmienity. Jest wystarczająco dużo heretyków. Czegóż więcej mógłbym chcieć?

Ojciec Augustyn przyglądał mi się przez krótką chwilę. Potem zaczął mnie wypytywać o ojca Jakuba, o jego życie i zwyczaje, upodobania i talenty, życie i śmierć. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że prowadzi mnie w konkretnym kierunku, zupełnie jak psy wiodą jelenia na ucztę myśliwych. Tak samo jak ja wiodę heretyka ku wyznaniu prawdy.

– Ojcze, nie ma potrzeby lawirować – powiedziałem, przerywając delikatne wypytywanie o przyjaźń ojca Jakuba ze znaczniejszymi w mieście kupcami. – Chcecie wiedzieć, czy plotki są oparte na prawdzie, czy wasz poprzednik rzeczywiście potajemnie przyjmował pieniądze od osób oskarżonych o herezję.

Ojciec Augustyn nie okazał śladu zaskoczenia ani niepokoju. Na to był zbyt doświadczonym inkwizytorem. Po prostu patrzył na mnie i czekał.

– Ja również słyszałem te opowieści – mówiłem dalej – ale nie jestem w stanie ani ich potwierdzić, ani im zaprzeczyć. Ojciec Jakub przywiózł do zakonu wiele drogich i pięknych ksiąg, które podobno otrzymał w prezencie. Miał również w tym regionie wielu zamożnych krewnych, ale nie umiem powiedzieć, czy oni jemu zawdzięczali swe bogactwo, czy też to on z niego czerpał. Jeśli przyjmował jakieś niedozwolone podarki, nie mogło to się zdarzać często.

Ojciec Augustyn trwał w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Przez lata nauczyłem się, że nikt, nawet doświadczony inkwizytor, nie potrafi czytać w sercach i myślach ludzi jak w otwartej księdze. Człowiek patrzy bowiem na wygląd zewnętrzny, a Pan zagląda w serce – powierzchowność ojca Augustyna była natomiast tajemnicza jak kamienna ściana. Niemniej jednak z niesłychaną i bez wątpienia nieuzasadnioną pewnością siebie wierzyłem, że potrafię odgadnąć jego myśli. Czułem, że zastanawia się – co zrozumiałe – nad tym, w jakim stopniu byłem w to zamieszany, pośpieszyłem więc z zapewnieniem:

– Ja z kolei nie mam żadnych bogatych krewnych. A moje zarobki jako waszego wikarego są przekazywane wprost do klasztoru, o ile w ogóle się je wypłaca. – Widząc, że mój zwierzchnik marszczy brew w zdumieniu, wyjaśniłem, że ojcu Jakubowi, pomimo nieustannych żądań kierowanych do królewskiego skarbnika konfiskat, w chwili śmierci zalegano z zarobkami za trzy lata. – Konfiskaty nie są tak dochodowe jak być powinny – dodałem. – Heretycy, których teraz ścigamy, to przeważnie biedni chłopi z gór. Od dawna nie schwytano ani nie pozbawiono majątku żadnych heretyckich możnych panów.

Ojciec Augustyn odchrząknął.

– Za wydatki Świętego Oficjum odpowiada król – powiedział. – To nie jest Lombardia czy Toskania. Inkwizycja we Francji nie potrzebuje konfiskat, by przetrwać.

– Teoretycznie może nie – odparłem. – Ale król nadal zalega ojcu Jakubowi czterysta pięćdziesiąt liwrów.

– A wam? Ile wam jest winien król?

– Połowę tego.

Ojciec Augustyn znowu zmarszczył brew. Potem rozbrzmiał dzwon na prymę i obaj wstaliśmy.

– Po mszy – powiedział – chciałbym odwiedzić więzienie i pomieszczenie, w którym prowadzicie przesłuchania.

– Zaprowadzę tam ojca.

– Chciałbym też spotkać się z królewskim skarbnikiem konfiskat... i oczywiście z królewskim seneszalem.

– To jest wykonalne.

– Naturalnie, zapytam o kwestię wynagrodzenia – mówił dalej i ruszył w stronę drzwi. Wydawało się, że nasza konwersacja dobiegła końca. Kiedy jednak przekraczał próg, odwrócił się i spojrzał na mnie. – Powiedzieliście, że zagubione owieczki w naszym więzieniu to w większości biedni chłopi? – zapytał.

– Tak powiedziałem, w rzeczy samej.

– Może więc powinniśmy zadać sobie pytanie, dlaczego tak jest. Czy wszyscy możni są sumiennymi katolikami? Czy też może mają sposoby, by kupić sobie wolność?

Nie umiałem odpowiedzieć na te pytania. Po chwili ojciec Augustyn ruszył więc do kościoła, ciężko opierając się na lasce i zatrzymując się od czasu do czasu dla uspokojenia oddechu.

Podążając za nim, musiałem iść dużo wolniej, niż miałem w zwyczaju. Byłem wszelako zmuszony przyznać, że choć ciało ojca Augustyna jest może zniedołężniałe, to jego umysł zachował nadzwyczajną żywotność.

 

Przychodzi mi do głowy, że poza kwestiami oczywistymi mało wiecie o Lazet: możecie wiedzieć, że jest to znaczne miasto, niewiele mniejsze od Carcassonne; że leży u stóp Pirenejów, góruje nad żyzną doliną przeciętą rzeką Agly; że handluje się tu głównie winem i wełną, trochę zbożem, oliwą z oliwek i drewnem z gór. Może nawet wiecie, że od śmierci Alfonsa z Poitiers jest to własność królewska. Ale nie wiecie nic o tym, jak wygląda, co w nim jest charakterystycznego, jakich ma możnych obywateli. Zanim więc przejdę do relacji z wypadków, które się tu wydarzyły, przedstawię wierny opis miasta, i niechaj Bóg przyda mej dłoni wymowności, której nie staje językowi.

Lazet jest miastem dobrze ufortyfikowanym, posadowionym w koronie niskiego wzgórza. Jeśli wjechać do niego północną bramą, zwaną bramą Świętego Polikarpa, wnet dociera się do katedry Świętego Polikarpa. To stary kościół, raczej niewielki i o prostej konstrukcji. Krużganki kanoników tuż obok niego są bardziej wymyślnie zdobione, jako ze ukończono je w późniejszym okresie. Pałac biskupi służył za dom gościnny kanoników, zanim papież Bonifacy XIII w 1295 roku stworzył diecezję Pamiers i Lazet. Od tego czasu przeszedł poważne przeobrażenie (tak w każdym razie mi powiedziano) i szczycił się taką liczbą pomieszczeń, która zadowoliłaby nawet arcybiskupa. Jest to niewątpliwie najbardziej okazały budynek w Lazet.

Przed katedrą rozpościera się otwarta przestrzeń, gdzie zbiega się pięć dróg, i w tym miejscu znajdziecie targ. Wielu ludzi przychodzi tu, by kupić wino, odzież, owce, ryby, garnki, pledy i inne towary. Pośrodku targu stoi kamienny krzyż wzniesiony nad skrytym pod dachem dołem, swego rodzaju grotą, która jest własnością kanoników od Świętego Polikarpa. Słyszałem, że dawno, dawno temu, zanim jeszcze zbudowano miasto, w grocie tej przez pięćdziesiąt lat żył pobożny pustelnik, ani razu stamtąd nie wychodząc (a nawet nie wstając, sądząc z wielkości wnętrza), i że to on przepowiedział zbudowanie Lazet. Nazywał się Galamus. Chociaż nigdy nie został kanonizowany, jego grotę zawsze traktowano jako miejsce święte. Od niepamiętnych czasów ludzie zostawiają tu anonimowe ofiary dla kanoników – czasami pieniądze, częściej chleb i warzywa, zwój tkaniny, parę butów. Te ofiary są zbierane każdego dnia o zachodzie słońca.

Winą za to, że przez ostatnie kilka lat niewiele można było tu zebrać, obarcza się Święte Oficjum – które w tej części świata zwyczajowo obwinia się o większość złych rzeczy.

Idąc z targu ulicą Galamusa, miniecie po prawej zamek. Niegdyś dom książąt Lazet (linia obecnie wymarła, dzięki swoim heretyckim skłonnościom), forteca ta jest w tej chwili kwaterą seneszala królewskiego, Rogera Descalquencs. Kiedy król Filip odwiedził ten region jakieś czternaście lat temu, nocował w pokoju, w którym obecnie sypia Roger – sam Roger zresztą dba, by każdemu o tym przypomnieć. Comiesięczne sądy wyjazdowe, którym na ogół przewodniczy jako sędzia, także odbywają się na zamku, a więzienie królewskie mieści się w dwóch jego wieżach. Większość miejskiego garnizonu stacjonuje w koszarach i wartowni.

Klasztor braci kaznodziejów leży na wschód od zamku. Jako jedna z najstarszych dominikańskich fundacji wiele razy był odwiedzany przez świętego Dominika, który zaszczycił go niewielkim zbiorem strupów i odzieży, starannie przechowywanych w kaplicy. Żyje tu dwudziestu ośmiu braci, a także siedemnastu braci świeckich i dwunastu kleryków. W bibliotece są sto siedemdziesiąt dwie książki, z czego czternaście nabył (środkami z jemu tylko znanych źródeł) ojciec Jakub Vaquier. Jak podaje powszechnie poważane dzieło Humberta z Romans, opisujące żywoty naszych pierwszych ojców, Lazet było miejscem, gdzie pewien brat Benedykt, nękany ponad wytrzymałość przez Siedem Skrzydlatych Demonów (które biły go bezlitośnie, znacząc jego ciało krostami, i wypełniały jego nozdrza, diabelskim odorem), całkiem oszalał i ze względu na bezpieczeństwo współbraci konieczne okazało się przykucie go łańcuchami do ściany. Kiedy święty Dominik wyegzorcyzmował te demony, ich pan pojawił się osobiście – przybrawszy postać czarnej jaszczurki – i toczył ze świętym spór teologiczny, póki nie został pokonany przemożnym zbiorowym entymematem.

Na szczęście takie rzeczy więcej już się tu nie zdarzały.

Z klasztoru niedaleko już do siedziby Świętego Oficjum. Kiedy jednak prowadziłem ojca Augustyna tą drogą, witałem się czterokrotnie z mijanymi znajomymi – rękawicznikiem, sierżantem, oberżystą i pobożną matroną – i zdawałem sobie sprawę, że mój przełożony ukradkiem rzuca zagadkowe spojrzenia.

– Czyż nie powiedzieliście mi – rzekł w końcu – że tutejsi ludzie patrzą na Święte Oficjum z wrogością?

– Tego się obawiam.

– A jednak ci tutaj zdają się spoglądać na was przyjaźnie.

Roześmiałem się.

– Ojcze, gdybym był na ich miejscu, również wolałbym mieć przyjaciela w miejscowym inkwizytorze.

Wydawał się przekonany, chociaż wyjaśnienie nie było całkiem zgodne z prawdą. W rzeczywistości dokładałem starań, by utrzymywać dobre stosunki z obywatelami Lazet, ponieważ aby zdobyć dokładny obraz najbardziej szanowanych rodów miasta, powiązań handlowych i waśni rodzinnych, trzeba spędzać czas z ludźmi zorientowanymi w tych tematach. Gwarantuję, że dowiecie się więcej o miłosnych sekretach kobiety, zamieniając kilka słów z jej służącą albo sąsiadką, niż przesłuchując ją na mękach (czego zresztą nigdy nie robiłem, chwała Bogu). „Oto Ja was posyłam jak owce miedzy wilki: bądźcież tedy mądrymi jako wężowie, a prostymi jako gołębice!” Wedle tych właśnie słów przystoi żyć, nie tylko kapłanowi, lecz także inkwizytorowi.

Zawsze mówiłem, że dobry inkwizytor nie musi zadawać swojemu świadkowi wielu pytań. Dobry inkwizytor zna już odpowiedzi. I nie znajdzie ich wszystkich w książkach ani też w rozmyślaniach o nieopisanym majestacie Chrystusa.

– Tu, jak ojciec widzi, jest wiezienie – oznajmiłem, kiedy dotarliśmy do murów miejskich. W Lazet, podobnie jak w Carcassonne, więźniowie Świętego Oficjum są osadzeni w jednej z obwarowanych wież, które zdobią mury wokół miasta niczym klejnoty naszyjnik. – Mamy szczęście, że nasza siedziba przylega do więzienia, pozwalając nam przemieszczać się swobodnie miedzy obydwoma budynkami.

– Dobry plan – przyznał ojciec Augustyn poważnym tonem.

– Nie znajdziecie tego stanowiska równie lukratywnym, co w Tuluzie – dodałem, ponieważ wiedziałem, że przez pewien czas pracował z Bernardem Gui, który miał siedzibę w owym domu w pobliżu zamku Narbonnaise, ofiarowanym świętemu Dominikowi przez Piotra Celle. – Nie możemy pochwalić się takim refektarzem ani dormitorium, jakie mają w Carcassonne. Mamy stajnie, ale nie mamy koni. Nasza służba jest nieliczna.

– Lepiej jest mieć mniej, a żyć w bojaźni Bożej – szepnął ojciec Augustyn.

Potem pokazałem mu, jak zbudowano stajnie, wyrąbane w łagodnym stoku, tak aby wielkie drewniane drzwi, zaryglowane od wewnątrz, otwierały się na ulicę nieco poniżej drogi, na którą wychodziło główne wejście. Dzięki temu, chociaż budynek miał trzy pietra – ze stajniami umieszczonymi na najniższym poziomie – od północy zdawał się liczyć jedynie dwa, skupione pod wieżą więzienną jak owieczka szukająca schronienia u boku matki.

Ale może to niewłaściwe porównywać siedzibę Świętego Oficjum do stworzenia tak słabego i delikatnego jak owieczka. Składnica wielu ponurych tajemnic, równie dobrze umocniona jak sąsiadujące z nią więzienie, o grubych kamiennych murach z trzema niewielkimi wejściami. Główne drzwi były szerokie i wysokie ledwie na tyle, by przeszedł przez nie człowiek przeciętnej postury. Podobnie jak drzwi do stajni, te także można było zaryglować od wewnątrz. Tego ranka jednak spotkaliśmy wychodzącego Rajmunda Donatusa, nie musieliśmy więc pukać.

– Ach! Oto Rajmund Donatus! – powiedziałem. – Pozwól, że przedstawię ci ojca Augustyna Duése. Ojcze, oto nasz notariusz. Większość czasu poświęca on specjalnym wymaganiom Świętego Oficjum, którego wiernym sługą jest od ośmiu lat.

Rajmund Donatus wyglądał na wstrząśniętego. Domyśliłem się, że odszedł na stronę, by opróżnić pęcherz (jako że rękoma gmerał w odzieży), i nie spodziewał się spotkać przy wejściu nowego inkwizytora. Szybko jednak doszedł do siebie i skłonił się nisko.

– Wasza obecność, wielebny ojcze, jest dla nas wielkim zaszczytem. Moje serce się raduje.

Ojciec Augustyn zamrugał powiekami i wymamrotał błogosławieństwo. Wydawał się nieco zaskoczony przesadzoną – można by nawet powiedzieć, że teatralną – kurtuazją Rajmunda. Ale takie zachowanie było dla niego charakterystyczne. Zawsze przesadzał, dobierając słowa, które były albo słodkie jak chleb aniołów, albo jak młot, który rozbija skałę w kawałki. Był kapryśnym osobnikiem, wielokrotnie w ciągu dnia przechodzącym od posępności do rozradowania, porywczym, głośno wyrażającym swoje zdanie, komicznym w przypływie dobrego humoru, żarłocznym, nieumiarkowanym i równie lubieżnym jak kozioł (o krwi tak gorącej, że roztapia brylanty). Będąc człowiekiem nisko urodzonym, szczycił się swoim wykształceniem. Ponadto ubierał się w kosztowne szaty i wiele rozprawiał o swoich winnicach.

Te drobne przywary nic jednak nie znaczyły wobec jego biegłej znajomości litery prawa i godnej szacunku sprawności ręki. W czasie wszystkich swoich peregrynacji nigdy nie spotkałem notariusza, który potrafiłby tak szybko zapisywać słowo mówione. Ledwie pierwsze zdanie opuściło usta mówiącego, już było zanotowane.

Aby dopełnić opisu aparycji Rajmunda (Cycero użyłby tu słowa effictio), powiem, że liczył sobie około czterdziestu lat, był średniej postury, pulchny, ale nie otyły, o rumianym obliczu i gęstej czuprynie, czarnej jak trzeci koń Apokalipsy. Miał dobrze utrzymane zęby i zawsze z dumą je prezentował; teraz uśmiechał się promiennie do ojca Augustyna z taką zawziętością, że mój zwierzchnik zdawał się nieco skonsternowany.

Chcąc przerwać niezręczne milczenie, wyjaśniłem, że Rajmund Donatus sprawuje pieczę nad rejestrami inkwizytorskimi, które przechowujemy na górze.

– Ach! – Ojciec Augustyn ożywił się nagle i przekroczył próg zadziwiająco szybkim krokiem. – Tak. Rejestry. Chciałbym porozmawiać z wami o rejestrach.

– Są całkowicie bezpieczne – powiedziałem, podążając za nim. Kiedy nasze oczy przyzwyczaiły się do mroku, wskazałem swoje biurko, zajmujące jeden z rogów pomieszczenia, do którego weszliśmy. Poza nim, jedynymi meblami w zasięgu wzroku były trzy ławy, ustawione pod ścianami po naszej lewej i prawej stronie. – Tu właśnie wykonuję większość swojej pracy. Ojciec Jakub przekazywał mi niemal całą korespondencję.

Ojciec Augustyn wytężał wzrok jak ślepiec. Potem niedołężnym krokiem podszedł do drewnianego pulpitu i dotknął go – też jak ślepiec. Musiałem zaprowadzić go do jego własnego gabinetu, który był większy niż poczekalnia i miał otwór w ścianie, dający nieco światła. Wyjaśniwszy, że ojciec Jakub zazwyczaj przesłuchiwał świadków w tym właśnie pomieszczeniu, wskazałem jego następcy biurko i fotel inkwizytora (szykowny mebel, wymyślnie rzeźbiony) oraz skrzynie, w której ojciec Jakub trzymał pewne prace podręczne: Speculum judiciale Wilhelma Duranda, Summa de Catharis et Leonistis Rayniera Sacchoni, Sentences Piotra Lombarda, przypisy Rajmunda z Penyafort do Liber extra Grzegorza IX.

– Te księgi – powiedziałem – były teraz pod pieczą klasztornego bibliotekarza, ale gdyby ojciec musiał z nich skorzystać, wystarczy poprosić.

– A rejestry? – zapytał, jak gdybym nie powiedział ani słowa. W jego zachowaniu wyczuwało się chłodne skupienie, które mnie zadziwiło.

Zabrałem go z powrotem do poczekalni i na wyższe piętro, na które prowadziły schody, wbudowane w wąską narożną wieżyczkę łączącą wszystkie trzy kondygnacje. Kiedy dotarliśmy na górę, Rajmund Donatus czekał już tam na nas, wraz ze skrybą, bratem Lucjuszem Pourcelem.

– Tu właśnie trzymamy rejestry – wyjaśniłem. – A oto brat Lucjusz, nasz skryba, kanonik u Świętego Polikarpa. Brat Lucjusz jest szybkim i bardzo dokładnym skrybą.

Ojciec Augustyn i brat Lucjusz wymienili braterskie pozdrowienie, ten ostatni ze zwykłą sobie pokorą, mój zwierzchnik – jakby jego myśli zajęte były ważniejszymi kwestiami. Zdałem sobie sprawę, że nic go nie odwiedzie od powziętego zamiaru, którym było zlokalizowanie i sprawdzenie rejestrów inkwizytorskich. Poprowadziłem go wiec do dwóch wielkich skrzyń, w których je przechowywaliśmy, po czym wręczyłem mu klucze jego poprzednika.

– Kto jeszcze dysponował tymi kluczami? – zapytał. – Wy, bracie?

– Oczywiście.

– I ci ludzie?

– Tak, oni także – wskazałem na Rajmunda Donatusa i brata Lucjusza.

Niedobrana para: jeden pulchny i zamożnie odziany, zdecydowanie prostacki w wyglądzie i upodobaniach, drugi blady, drobny i cichy. Często słyszałem, jak Rajmund mówi coś do Lucjusza swoim donośnym głosem rozlegającym się aż na dole, wyliczając zalety obcowania z kobietami albo rozprawiając o kwestiach dotyczących katolickich dogmatów. Lubił wygłaszać swoje poglądy na wszystko. Nie przypominam sobie, żebym słyszał brata Lucjusza wyrażającego swoją opinie na jakikolwiek temat, może z wyjątkiem pogody albo pieczenia oczu. Kiedyś, przez litość, zapytałem go, czy nie wolałby rzadziej widywać Rajmunda Donatusa, ale zapewnił mnie, że nie jest niezadowolony. Odrzekł, że Rajmund jest uczonym człowiekiem.

Był też człowiekiem pławiącym się w próżności i ani trochę nie schlebiało mu, że ojciec Augustyn zdawał się nie pamiętać jego imienia. (W tym bowiem upatrywałem przyczyny jego drażliw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin