Fredric Brown - Ten zwariowany Wszechświat.rtf

(459 KB) Pobierz
FREDRIC BROWN

 

FREDRIC BROWN

 

 

 

 

TEN ZWARIOWANY WSZECHŚWIAT

 

 

 

 

 

 


ROZDZIAŁ I

Błysk

Pierwsza próba wystrzelenia rakiety na Księżyc, w 1954 roku, zakończyła się niepowodzeniem. Prawdopodobnie z powodu błędu konstrukcyjnego w układzie sterowania rakieta spadła na Ziemię powodując śmierć dwunastu, osób. Chociaż nie wyposażona w głowicę bojową, rakieta, by jej lądowanie mogło być obserwowane z Ziemi, miała potencjometr Burtona nastawiony tak, by w czasie lotu przez Kosmos zgromadził olbrzymi potencjał elektryczny, który w momencie zetknięcia z Księżycem wyzwoliłby się jako błysk kilka tysięcy razy jaśniejszy od błyskawicy - i kilka tysięcy razy bardziej niszczycielski.

Na szczęście rakieta spadła w słabo zaludnionej okolicy, nie opodal wzgórz Catskill, lądując na terenie posiadłości bogatego właściciela sieci gazet. Właściciel i jego żona, dwoje gości oraz osiem osób służby zginęło na skutek wyładowania elektrycznego, które całkowicie zniszczyło dom i powaliło drzewa w promieniu ćwierć mili. Odnaleziono tylko jedenaście ciał. Uważa się, że jeden z gości, redaktor, znalazł się tak blisko miejsca katastrofy, iż jego ciało całkowicie wyparowało. Kolejna - i zakończona sukcesem - próba wystrzelenia rakiety nastąpiła rok później, w 1955 roku.

Pod koniec seta Keith Winton był już nieźle zdyszany, lecz starał się jak najusilniej tego nie okazywać. Nie grał już od lat, a tenis - z czego właśnie zdał sobie sprawę - jest stanowczo grą ludzi młodych. Nie to żeby on był stary, w żadnym razie - ale po trzydziestce szybko dostaje się zadyszki, chyba że się dużo trenuje. Keith nie robił tego i musiał się naprawdę sprężyć, żeby wygrać tego seta.

Teraz sprężył się jeszcze bardziej, na tyle, by przeskoczyć przez siatkę i podejść do dziewczyny po drugiej stronie. Był trochę zdyszany, ale zdołał się do niej uśmiechnąć.

- Masz czas na jeszcze jeden?

Betty Hadley potrząsnęła blond czupryną.

- Chyba nie, Keith. Już jestem spóźniona. Nie zostałabym tak długo, gdyby pan Borden nie obiecał, że każe szoferowi dowieźć mnie na lotnisko w Green - ville, skąd będę mogła polecieć do Nowego Jorku. Czyż on nie jest wspaniałym pracodawcą?

- Uhm - mruknął Keith, wcale nie myśląc o panu Bordenie. - Naprawdę musisz już wracać?

- Kategorycznie tak. To spotkanie absolwentek mojej starej alma mater. I nie dość, że muszę tam być, ale jeszcze każą mi wygłosić mowę; powiedzieć im, jak się redaguje magazyn z romansami.

- Mógłbym tam pójść - zasugerował Keith - i opowiedzieć im, jak się redaguje science fiction. Albo nawet magazyn typu horror, bo zanim Borden przydzielił mi Surprising Stories, prowadziłem Bloodcurdling Tales. Miewałem wtedy koszmarne sny. Może twoje koleżanki - absolwentki chciałyby o nich posłuchać, co?

Betty Hadley roześmiała się.

- Pewnie tak. Jednak to impreza tylko dla samic. Nie rób takiej smutnej miny, Keith. Zobaczymy się jutro w biurze. Przecież świat się nie kończy dzisiaj, prawda?

- No, tak - przyznał Keith. W pewnym sensie mylił się, ale nie miał o tym pojęcia.

Zajął miejsce u boku Betty, która przeszła przez kort do wielkiego domu - letniej siedziby L. A. Bordena, wydawcy licznych gazet należących do koncernu Bordena.

- Mimo wszystko powinnaś zostać i obejrzeć fajerwerk - powiedział do niej.

- Fajerwerk? A, masz na myśli rakietę. A będzie co oglądać, Keith?

- Mają taką nadzieję. Czytałaś coś o tym?

- Niewiele. Wiem, że rakieta ma błysnąć, kiedy zderzy się z Księżycem - jeżeli to nastąpi. I spodziewają się, że błysk będzie widoczny gołym okiem, tak że wszyscy na to czekają. Ma to nastąpić piętnaście po dziewiątej, prawda?

- Szesnaście po dziewiątej. Ja w każdym razie czekam na to z niecierpliwością. Jeśli będziesz miała okazję, patrz na środek tarczy, dokładnie między rogami półksiężyca. Jest nów, w razie gdybyś nie wiedziała, i rakieta uderzy w obszar zacieniony. Jeżeli patrzeć bez teleskopu, zauważy się tylko słaby błysk, jak płomyk zapałki zapalonej dwie przecznice dalej. Trzeba się przyglądać bardzo uważnie.

- Mówią, że rakieta nie posiada ładunku wybuchowego. Co spowoduje błysk?

- Wyładowanie elektryczne o niespotykanej dotąd sile. Rakieta jest wyposażona w nowy przyrząd - opracowany przez profesora Burtona - wykorzystujący przyspieszenie i przekształcający je w potencjalną energię elektryczną - elektryczność statyczną. Cała rakieta jest jakby ogromną butelką lejdejską. I leci w próżni kosmicznej, tak że ładunek nie może uciec ani się wyzwolić w postaci błysku, dopóki rakieta nie uderzy w cel, a kiedy to nastąpi... no, to będzie coś więcej niż błyskawica. Zbledną przy tym wszystkie krótkie spięcia.

- Czy nie prościej byłoby użyć materiału wybuchowego?

- Och, z pewnością, ale w ten sposób otrzymamy o wiele jaśniejszy błysk przy mniejszym ciężarze rakiety, niż gdybyśmy zaopatrzyli ją w głowicę - nawet atomową. A potrzebny jest jasny błysk, nie eksplozja. Oczywiście, rakieta zniszczy trochę terenu - nie tyle co bomba A, ale raczej jak zwykła bomba burząca - jednak to nie ma znaczenia. Oni się spodziewają, że przez dołączenie spektrometrów do wszystkich wielkich teleskopów na nocnej stronie Ziemi dowiedzą się sporo o składzie gleby Księżyca. Oni...

Doszli już do bocznych drzwi domu i Betty Hadley przerwała Keithowi kładąc mu dłoń na ramieniu.

- Przepraszam, że ci przerywam, Keith,ale naprawdę muszę się spieszyć. Słowo daję, inaczej spóźnię się na samolot. Cześć.

Wyciągnęła do niego rękę, ale Keith Winton nie ujął jej, lecz położył ręce na ramionach dziewczyny i przyciągnął ją do siebie. Pocałował ją - i przez zapierającą dech w piersi sekundę jej wargi poddały się jego wargom. Później się odsunęła - ale oczy miała błyszczące i odrobinę zamglone. Powiedziała:

- Cześć, Keith! Zobaczymy się w Nowym Jorku.

- Jutro wieczorem? Umowa stoi.

Kiwnęła głową i wbiegła do domu. Keith został przed drzwiami z wyrazem oszołomienia na twarzy, oparty o słupek werandy. Znów zakochany, ale tym razem różniło się to od wszystkich jego dotychczasowych miłostek.

Zna Betty Hadley zaledwie od trzech dni; w rzeczy samej przed tym cudownym weekendem widział ją tylko raz. Było to w czwartek, kiedy po raz pierwszy zjawiła się w Wydawnictwach Bordena. Miesięcznik, który redagowała, Perfect Love Stories, został właśnie odkupiony przez Bordena od mniejszego wydawcy. I Borden był na tyle sprytny, by przejąć magazyn razem z redaktorką. Betty Hadley radziła sobie bardzo dobrze przez trzy lata jako naczelny redaktor, a Whaley Pub - lishing Company chciała sprzedać magazyn tylko dlatego, że zmieniła profil wydawniczy, przechodząc wyłącznie na publikacje czasopism popularnonaukowych; Perfect Love Stories był ich ostatnim magazynem zawierającym wyłącznie prozę.

Tak więc Keith spotkał Betty Hadley w czwartek i czwartek wydawał mu się teraz najważniejszym dniem w jego życiu.

W piątek musiał pojechać do Filadelfii i zobaczyć się z jednym ze swych autorów, facetem, który naprawdę umiał pisać, ale otrzymał zaliczkę na poczet nowej powieści i zdawało się, że o tym zapomniał. Keith próbował nakłonić go do pracy i jego zdaniem, zrobił to skutecznie.

W każdym razie ominęło go spotkanie z Joe Doppelbergiem, jego najzagorzalszym wielbicielem, który wybrał sobie piątek na dzień wizyty w Nowym Jorku i odwiedziny w biurach Bordena. Sądząc po listach Joe Doppelberga, unikniecie spotkania z nim było niewątpliwym sukcesem.

Później, w sobotę, Keith zjawił się tu po południu na zaproszenie L.A. Bordena. Był tu już trzeci raz, ale zwyczajny weekend w posiadłości szefa zmienił się w cudowną przygodę, kiedy jednym z pozostałych dwojga gości z biura okazała się Betty Hadley.

Betty Hadley - wysoka, smukła i złotowłosa, o jedwabistej, opalonej skórze, z twarzą i figurą pasującą raczej do ekranu telewizora niż biura redakcji...

Keith westchnął i wszedł do domu.

W wielkim pokoju o ścianach wyłożonych boazerią z orzecha L.A. Borden i Walter Callahan, główny księgowy Bordena, grali w remika.

Borden spojrzał na wchodzącego i skinął głową.

- Część, Keith. Chcesz zająć moje miejsce po tej partii? Już prawie skończyliśmy. Muszę napisać kilka listów, a Walter zapewne równie chętnie ogra ciebie, jak mnie.

Keith potrząsnął głową.

- Też muszę się zabrać do roboty, panie Borden. Goni mnie termin; muszę napisać tekst do działu odpowiedzi na listy. Zabrałem ze sobą walizkową maszynę do pisania i teczkę z listami czytelników.

- Och, daj spokój; nie ściągnąłem cię tu, żebyś pracował. Nie możesz tego zrobić jutro w biurze?

- Bardzo bym chciał, panie Borden - powiedział Keith - ale mam zaległości w pracy, a materiał musi pójść do druku jutro rano, najpóźniej o dziesiątej. W południe zamykają numer, więc nie mogę nawalić. To tylko parę godzin roboty, więc wolę zrobić to teraz i mieć wolny wieczór.

Przeszedł przez pokój i wstąpił na schody. Kiedy się znalazł w swoim pokoiku, wyjął maszynę z walizki i postawił na biurku. Z nesesera wyciągnął teczkę z korespondencją adresowaną do Poczty Rakietowej lub - gdy nadawca był śmielszy - do Rakietowca.

Na samym wierzchu leżał list Joego Doppelberga. Keith położył go tam, ponieważ z treści wynikało, że Joe Doppelberg może zjawić się osobiście, i Keith chciał mieć list pod ręką.

Wkręcił papier w maszynę, wystukał nagłówek “Poczta Rakietowa" i zaczął:

No, bracia kosmopiloci, dzisiejsza noc - kiedy to piszę, nie kiedy to czytacie - to wielka noc, to wielka noc i wasz Rakietowiec wyszedł, żeby to zobaczyć. I naprawdę to widział, ten błysk światła na ciemnej tarczy Księżyca, oznaczający szczęśliwe lądowanie pierwszej rakiety wystrzelonej w Kosmos przez Człowieka.

Spojrzał krytycznie na tekst, wyrwał kartkę z maszyny i założył nową. To było zbyt urzędowe, zbyt napuszone dla jego fanów. Zapalił papierosa i napisał wstęp od nowa; tym razem wyszło mu lepiej - czy też raczej gorzej.

W przerwie, gdy czytał to, co napisał, usłyszał odgłos otwieranych i zamykanych drzwi oraz stuk wysokich obcasów na schodach. To pewnie odjeżdżała Betty. Keith wstał, żeby podejść do drzwi, ale znów usiadł. Nie, ponowne pożegnanie w obecności Bordenów i Callahana popsułoby efekt. O wiele lepiej zostawić rzecz na tym krótkim, lecz zapierającym dech w piersi pocałunku i obietnicy, że zobaczą się jutro wieczorem.

Westchnął i wziął pierwszy list z kupki. Joe Doppelberg pisał:

 

Drogi Rakieciarzu!

W ogóle nie powinienem do Ciebie pisać, bo wasz ostatni numer śmierdział jak stąd do Arktura, z wyjątkiem kawałka Wheelera. Kto powiedział temu baronowi Gormleyowi, że umie pisać? A jego kosmonawigacja? Ten grafoman nie zdołałby w słoneczny dzień przeprawić się łódką przez Mud Creek.

A ta okładka Hoopera - dziewucha była w porządku, nawet bardziej niż w porządku, ale który towar na okładce nie jest? Ale to, co ją goni - czy to miał być jeden z merkuriańskich diabłów z opowiadania Weelera? No to powiedzcie Hopperowi, że mogę sobie wyobrazić straszniejsze BEM - y zupełnie na trzeźwo, bez jednego kielonka wenusjańskiej pędzonki.

Czemu ona się po prostu nie odwróci i nie zacznie gonić potwora?

Trzymacie Hoopera w środku - jego czarno-białe obrazki są w porządku -  postarajcie się o kogoś innego na okładki. Może Rockwella Kenta albo Dalego? Założę się, że Dali mógłby zrobić delikatesowego BEM - a na okładkę. Chwytasz to, Rak? Delikatesowy Dali.

Słuchaj, Rak, trzymaj to mleko od wściekłych robaków z Urana pod ręką i dobrze schłodzone, bo zamierzam wpaść, gdzieś w tym tygodniu. Nie zjawiam się na nowojorskim kosmodromie tylko po to, żeby cię zobaczyć, nie pochlebiaj sobie, Rak. Jednak ponieważ i tak będę w mieście, chcę sprawdzić, czy jesteś tak brzydki, jak mówią.

Jeden z twoich ostatnich pomysłów, Rak, bije na głowę wszystko. Chodzi mi o. wprowadzenie rubryki fotografii najciekawszych i najbardziej regularnych korespondentów. Mam dla ciebie niespodziankę. Wysyłam ci moją. Miałem zamiar ją przywieźć, ale wysłana dotrze do ciebie wcześniej i w ten sposób zdążysz ją umieścić w drukowanym aktualnie numerze.

Hej - ho! Raku, zabij utuczonego księżycowego cielca, ponieważ zobaczymy się niebawem, a może jeszcze szybciej.

Joe Doppelberg

 

Keith Winton znów westchnął i wziął do ręki niebieski ołówek. Wykreślił fragmenty o wycieczce do Nowego Jorku, to nie zainteresuje innych czytelników, a ponadto nie chciał, by zbyt wielu z nich wpadło na pomysł odwiedzenia go w biurze; kosztowałoby go to zbyt wiele straconego czasu.

Wyrzucił kilka ostrzejszych zwrotów w innej części, po czym wziął do ręki fotografię, która nadeszła razem z listem, i zerknął na nią jeszcze raz.

Joe Doppelberg nie wyglądał tak, jak sugerował to jego list. Był dość przystojnym, raczej inteligentnie wyglądającym szesnastolatkiem lub siedemnastolatkiem. Miał miły uśmiech. W bezpośrednim kontakcie zapewne okazałby się równie nieśmiały, jak zuchwały był jego list.

Jasne, może zamieścić zdjęcie. Powinien dawno je wysłać do fotograwiatury, ale jeszcze zdąży to zrobić. Zaznaczył, żeby obok listu pozostawiono wcięcie na pół kolumny, i na odwrocie fotografii napisał: “pół kol. Doppelberg".

Wkręcił drugą stronę listu Joego do maszyny, pomyślał chwilę i napisał pod spodem:

W porządku, Doppelberg, ściągniemy Rockwella Kenia, żeby zrobił nam następną okładkę. Ty mu zapłacisz. Jednak jeśli chodzi o okładkowe dziewczyny cwałujące za wyłupiastookimi potworami (czyli, jak piszesz, BEM - ami) to nic się nie da zrobić. W naszych opowiadaniach dziewczyny są zawsze cnotliwe. Chwytasz to, Doppelberg? Cnotliwe - cwałujące. I ta gra słów nie jest nawet w połowie tak zła jak twój delikatesowy Dali.

Wyjął kartkę z maszyny, westchnął i wziął do ręki następny list.

Skończył o szóstej, czyli miał jeszcze godzinę do kolacji. Wziął szybki prysznic, ubrał się i pozostało mu jeszcze pół godziny. Zszedł po schodach i ruszył do ogródka przez otwarte drzwi werandy.

Właśnie zapadał zmierzch i księżyc widniał już na czystym niebie. Będzie dobra widoczność, pomyślał Keith. Do licha, lepiej, żeby błysk dawał się dostrzec gołym okiem, inaczej trzeba będzie napisać nowe słowo wstępne do Poczty. No, na to będzie jeszcze czas po dziewiątej szesnaście.

Usiadł na wiklinowej ławce przy głównej alejce ogrodu i głęboko wciągnął w nozdrza świeże, wiejskie powietrze i zapach rosnących wokół kwiatów.

Myślał o Betty Hadley, a co myślał, tego nie musimy tu opisywać.

Jednak myślenie o niej sprawiło mu przyjemność - a może lepiej byłoby powiedzieć: bolesną przyjemność - więc oddawał się temu zajęciu, aż zawędrował myślą do autora w Filadelfii. Zastanowił się, czy ten taki owaki naprawdę zabrał się do roboty, czy też poszedł się zalać.

Później znowu rozmyślał o Betty Hadley i zapragnął, żeby było już dwadzieścia cztery godziny później, poniedziałkowy wieczór w Nowym Jorku, a nie niedzielny wieczór u stóp wzgórz Catskill.

Spojrzał na zegarek i stwierdził, że za kilka minut rozlegnie się dzwonek na kolację. Była to dobra wiadomość, ponieważ zakochany czy nie, był głodny.

Głód sprawił, że - zupełnie bez powodu - pomyślał o Claudzie Hooperze, który robił większość okładek do Surprising Stories. Keith zastanawiał się, czy powinien nadal brać od niego okładki. Hooper był fajnym gościem i niezłym artystą, umiał też rysować kobiety, na widok których ślina napływała do ust, ale po prostu nie potrafił narysować odpowiednio straszliwych goniących je potworów. Może po prostu nie miewał złych snów albo prowadził zbyt szczęśliwe życie rodzinne, albo z jeszcze innych powodów. W każdym razie większość fanów wierzgała. Jak Joe Doppelberg. To, co Doppelberg...

Rakieta księżycowa spadająca z powrotem na Ziemię pędziła szybciej niż dźwięk i Keith nie usłyszał jej ani nie dostrzegł, chociaż uderzyła zaledwie dwa metry dalej.

Błysnęło.


ROZDZIAŁ II

Purpurowy potwór

 

 

Nie doznał wrażenia przemieszczenia, nie poczuł żadnej zmiany czy ruchu, żadnego przeskoku w czasie. Było po prostu tak, jakby wraz z oślepiającym błyskiem ktoś wyrwał spod niego wiklinową ławkę. Jęknął przy zderzeniu z murawą, a ponieważ siedział wygodnie oparty, rozciągnął się jak długi. I leżał oto na plecach, patrząc na wieczorne niebo.

A właśnie widok tego nieba był najbardziej zdumiewający; nie mogło być tak po prostu, że wiklinowa ławka załamała się pod ciężarem Keitha czy też po prostu zniknęła - ponieważ stała dotychczas pod drzewem, którego teraz nie było. Nic nie zasłaniało ciemnobłękitnego nieba.

Keith najpierw uniósł głowę, a potem usiadł; chwilowo zbyt wstrząśnięty - nie na ciele, lecz na duchu - by wstać. Instynktownie chciał się zorientować w sytuacji, nim zawierzy swoim nogom.

Siedział na trawie, starannie przystrzyżonej trawie, pośrodku dziedzińca. Kiedy spojrzał za siebie, ujrzał stojący opodal dom. Zupełnie zwyczajny dom, ani trochę nie tak wielki i dobrze zaprojektowany jak dom pana Bordena. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego. W każdym razie Keith nie dostrzegł nigdzie śladu życia ani światła w żadnym z okien.

Przez kilka sekund patrzył na to, po czym odwrócił się i spojrzał w inną stronę. Trzydzieści metrów dalej, na skraju trawnika, na którym siedział, był żywopłot; po drugiej stronie żywopłotu rosły drzewa - w dwóch różnych rzędach, jakby po dwu stronach drogi. Były to wysokie i bardzo piękne topole.

Nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegł klonu - a ławka stała właśnie pod klonem. Nigdzie też nie dostrzegł nawet fragmentu ławki.

Keith potrząsnął głową, by rozjaśnić myśli, i wstał ostrożnie. Czuł lekkie oszołomienie, ale oprócz tego wszystko było w porządku. Cokolwiek mu się przytrafiło, nie był ranny. Stał spokojnie, aż oszołomienie minęło, po czym zaczął iść w kierunku furtki w żywopłocie.

Spojrzał na zegarek. Było trzy po szóstej. To niemożliwe, pomyślał; przecież właśnie minęła szósta, gdy siedział na ławce w ogrodzie pana Bordena. A gdziekolwiek znajdował się teraz, nie mógł dostać się tu w mgnieniu oka.

Przycisnął zegarek do ucha; wciąż tykał. Jednak to niczego nie dowodziło; może zegarek stanął w wyniku... w wyniku tego, co mu się przydarzyło, a potem znów zaczął chodzić.

Jeszcze raz spojrzał na niebo, aby ocenić upływ czasu, ale nic mu to nie dało. Przedtem było ciemno i teraz też. Srebrny księżyc znajdował się w tym samym miejscu, a przynajmniej w tej samej odległości od zenitu. Keith nie mógł niczego wywnioskować z jego położenia.

Furtka w żywopłocie prowadziła na asfaltową, trzy - pasmową autostradę. Nigdzie nie dostrzegł samochodów.

Wyszedłszy przez bramę spojrzał jeszcze raz na dom i zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej. Na jednym z filarów wisiała tabliczka głosząca: “Na sprzedaż, Agencja R. Blaisdell, Greenville, Nowy Jork".

A więc wciąż musiał się znajdować niedaleko posiadłości Bordena, bo Greenville było najbliżej leżącym od niej miastem. Jednak to oczywiste; przecież nie mógł odejść daleko. Pytanie tylko, w jaki sposób mógł się znaleźć na innym miejscu w ułamku sekundy.

Jeszcze raz potrząsnął głową, chociaż czuł się zupełnie dobrze. Czyżby nagły zanik pamięci? Czy przyszedł tu nie zdając sobie z tego sprawy? Nie wydawało się to możliwe, zwłaszcza w tak krótkim czasie.

Stał patrząc na szeroką, asfaltową drogę między szpalerem topoli, zastanawiając się, w którą stronę pójść. Droga biegła prosto; widział ją aż do najbliższych wzniesień znajdujących się około pół kilometra dalej, ale nigdzie nie zauważył śladu ludzkiej obecności. A jednak gdzieś w pobliżu musiała być jakaś farma, bo za rzędem wysokich topoli rozciągały się pola uprawne. Może drzewa zasłaniały zabudowania. Może zdoła je dostrzec, jeśli przejdzie na drugą stronę szosy.

Był w połowie drogi, kiedy usłyszał warkot nadjeżdżającego samochodu; wciąż niewidocznego, ale zbliżającego się z lewej. Pojazd był bardzo hałaśliwy, skoro dał się słyszeć z takiej odległości. Keith ruszył dalej, a gdy się odwrócił, samochód znalazł się w zasięgu wzroku. Kierowca mógł się okazać równie cennym źródłem informacji, co farmer; a nawet lepszym, bo może da się namówić na podrzucenie Keitha do Bordena, jeśli będzie jechał w tym kierunku.

Samochód okazał się przedpotopowym fordem T. Keith uznał, że to dobry znak. Za studenckich czasów sporo podróżował autostopem i wiedział, że prawdopodobieństwo zabrania się samochodem jest wprost proporcjonalne do jego wieku i stopnia zużycia.

A nie było żadnych wątpliwości co do stopnia zużycia tego wozu. Wydawał się ledwie zdolny do pokonania wzniesienia, na które właśnie wjeżdżał; krztusił się i rzęził usiłując nabrać szybkości.

Keith zaczekał, aż samochód znajdzie się wystarczająco blisko, po czym wyszedł na drogę i zamachał rękami. Ford zwolnił i zatrzymał się.

Kierowca wyciągnął rękę i opuścił okienko po stronie Keitha - zupełnie niepotrzebnie, ponieważ i tak nie było w nim szyby.

- Podwieźć pana? - zapytał.

Wyglądał, pomyślał Keith, aż za bardzo typowo na farmera. Żuł nawet długie źdźbło słomy o barwie swoich włosów, a wyblakły niebieski kombinezon harmonizował z jego wyblakłymi niebieskimi oczami.

Keith postawił nogę na stopniu i schyliwszy głowę wetknął ją w otwarte okno, tak by być słyszanym poprzez kaszel silnika i blaszany grzechot, który dochodził ze wszystkich części pojazdu, nawet gdy samochód stał w miejscu.

- Chyba zabłądziłem - powiedział. - Czy nie wie pan, gdzie znajduje się, posiadłość pana Bordena?

Farmer przesunął źdźbło w drugi kąt ust. Zamyślił się głęboko, marszcząc brwi w wysiłku.

- Nie - rzekł w końcu. - Przy tej drodze nie ma takiej farmy. Może między wzgórzami; nie znam tam wszystkich.

- To nie jest farma - powiedział Keith - tylko duża posiadłość wiejska. Właściciel jest wydawcą gazet. Dokąd prowadzi ta droga? Do Greenville?

- Taak. To tam, w tym kierunku, co jadę, jakieś piętnaście kilometrów. W przeciwnym kierunku dojeżdża się przy Carteret do autostrady z Albany. Podwieźć pana do Greenville? Chyba tam panu powiedzą, gdzie mieszka ten Borden.

- Jasne - odparł Keith. - Dzięki.

Farmer sięgnął ospale i pokręcił korbką, która podnosiła okienko bez szybki.

- Grzechocze - wyjaśnił - jak go nie zamknę.

Nadepnął na pedały sprzęgła i gazu; samochód stęknął i ruszył. Grzechot wszystkich części był niczym grad bębniący o blaszany dach. Ford osiągnął swoją największą szybkość i Keith ocenił, że na osiągnięcie celu odległego o piętnaście kilometrów potrzeba im będzie pół godziny, jeżeli pojazd w ogóle tam dojedzie.

No, jeśli dotrze do Greenville, to przynajmniej będzie wiedział, gdzie się znajduje. Będzie już o wiele za późno na kolację, więc może, pomyślał, lepiej będzie zadzwonić do Bordena, by go uspokoić, zjeść coś w mieście, po czym złapać taksówkę lub jakiś inny pojazd, który zawiezie go do posiadłości. Dotrze tam najpóźniej o dziewiątej; masa czasu, by przygotować się na oglądanie fajerwerku na Księżycu. To było coś, czego nie miał zamiaru przegapić.

Jak wyjaśni to wszystko Bordenowi? Jedyne co mógł powiedzieć, to że wybrał się na spacer i zabłądził, że musiał złapać okazję do Greenville, aby zorientować się, gdzie jest. Zabrzmi to dość głupio, ale nie tak głupio jak prawda. Keith nie chciał, by pracodawca uznał, że jego pracownik ma napady niepoczytalności czy amnezji.

Stary samochód tłukł się długą, prostą drogą. Dobroczyńca Keitha nie zdradzał chęci do rozmowy i Keith był z tego bardzo zadowolony. Musieliby wrzeszczeć do siebie. Ponadto wolał rozmyślać o tym, co mu się przydarzyło, i szukać jakiegoś rozsądnego wytłumaczenia.

Posiadłość Bordena była duża i z pewnością musiała być dobrze znana w bezpośrednim sąsiedztwie. Skoro kierowca tego przestarego gruchota znał wszystkich mieszkających przy drodze, nie mógł nie słyszeć o Bordenie, jeżeli znajdowali się blisko niego. A przecież posiadłość nie mogła leżeć dalej niż trzydzieści kilometrów stąd, ponieważ Borden mieszkał piętnaście kilometrów od Greenville - chociaż Keith nie mógł sobie przypomnieć w jakim kierunku - a miejsce, w którym zabrał go samochód, było oddalone od Greenville także o piętnaście kilometrów. Nawet jeśli te dwa punkty znajdowały się po przeciwnych stronach miasta, Keith nie mógł przebyć więcej niż trzydzieści kilometrów - a nawet tyle wydawało mu się zbyt wielką odległością zważywszy niewielki przedział czasu.

Wjeżdżali już na przedmieścia Greenville i Keith znów spojrzał na zegarek; była siódma trzydzieści pięć. Patrzył na budynki przesuwające się za oknem samochodu, aż zobaczył zegar na wystawie. Jego zegarek cho...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin